Nie ma dla żądnych nauki kursantów większej tragedii niż odwołana kursówka. Nie ma, nie ma. Nie ma rady - trzeba jechać bez instruktora. Oto geneza wyjazdu.
Na majówkę w Tatry pojechały dwie osoby: Asia i Wojtek - tj. niestety aż dwie trzecie aktualnej liczby kursantów Sekcji Wysokogórskiej SKG. Mieliśmy dołączyć do "dużej" (minimum czteroosobowej) grupy znajomych Asi. Wyjazd stał się binarną odyseją tych dwóch "grup".

Zaczęło się od niesamowitej niespodzianki. Jak myślicie, jakie szanse na zajęcie miejsc siedzących w rzeźni do Zakopanego ma wspomniana wyżej, dwuosobowa grupa, gdy na peronie dworca wschodniego przestają się mieścić przybyłe tam tłumy? Już widzę złośliwe uśmiechy. Otóż nie! Kiedy stałem w kolejce do kasy (a było przede mną jeszcze trzydzieści metrów masy ludzkiej) podeszły koleżanki z Polonistyki oferując zniżkowe miejsca na bilecie grupowym do Chabówki wraz z rezerwacją. Dar niebios. Dojechaliśmy bezpiecznie do Zakopanego.

fot. Wojciech Grochowski

Wędrówkę rozpoczęliśmy od Doliny Kościeliskiej, by następnie skręcić czerwonym szlakiem na Ciemniak. Przeszliśmy Czerwone Wierchy i udaliśmy się (przez Przełęcz Kondracką) do schroniska na Hali Kondratowej. Największym zaskoczeniem był brak śniegu. Nieliczne pola śnieżne topniały w oczach. Królowały trawy. Monumentalny (z zakopiańskiego punktu widzenia) Giewont nie wyglądał nawet jak kapusta (żargon wspinaczkowy) - z Kopy Kondrackiej wyglądał właśnie jak kupka trawy. Nie starczyło nam jednak czasu, by wejść na tę kupkę. Dla odmiany, zacienione dno Doliny Kondratowej, niewzruszone wiosną, uchowało się w bieli.

Od Chudej Przełączki, gdzie dochodzi zielony szlak z Doliny Tomanowej, spotykaliśmy się cały czas z pięcioosobową grupą z Łodzi. Kiedy my odpoczywaliśmy, oni wyprzedzali. I odwrotnie. Oni się zatrzymali - to my w bieg. Działo się tak parę razy, aż wreszcie im uciekliśmy. Z jednym z nich, Łukaszem, dwa dni później poszliśmy na Świnicę.
Drugiego dnia ruszyliśmy zielonym szlakiem na Przełęcz pod Kondracką Kopą. Nie byliśmy do końca wierni szlakowi TPN. Gdy ten zaczął wchodzić głęboko w Długi Żleb, a my zobaczyliśmy po lewej trawiaste zbocza, od razu skręciliśmy. Po pierwsze: krócej, po drugie: bezpieczniej.

fot. Wojciech Grochowski

Dalej pognaliśmy przez Suche Czuby, Goryczkową Czubę i parę innych goryczkowych pipantów na Kasprowy Wierch. W okolicach Czuby pierwszy raz przydały się czekany (mała zalodzona skałka, kilka śnieżnych trawersów). Po drodze mijaliśmy wielu snowboardzistów i narciarzy. I tysiące turystów w trampkach, szortach (my mieliśmy zimowe buty i ochraniacze), którzy wjechawszy kolejką na Kasprowy Wierch "uderzali" na Giewont.

Na samym Kasprowym bawiliśmy niedługo, tamtejsze zagęszczenie powierzchni nie za bardzo nam odpowiadało. Przez Beskid i Liliowe zeszliśmy do Murowańca. Tam jeden śmieszny paradoks. Wieczorem brakowało w schronisku miejsc (zajęliśmy chyba ostatnie). Turyści rozkładali karimaty na korytarzach. Dwie minuty od schroniska stała pusta Betlejemka - dla taterników bowiem to sezon ogórkowy: za późno na wspinaczkę zimową, za wcześnie na letnią. Gdy zaznajomiona grupa z Łodzi doszła do Murowańca, zasugerowaliśmy im wybór Betlejemki.

fot. Wojciech Grochowski

Trzeciego dnia wreszcie zakosztowaliśmy chodzenia "na lekko". Przeszliśmy (w trójkę) od Świnickiej do Koziej Przełęczy. Wyszliśmy wcześnie, nieco po siódmej, by nie sprawdzać, jak zachowuje się rozgrzany słońcem śnieg w Świnickiej Kotlince. Mieliśmy szczęście, tego dnia było pochmurno. Oczywiście parę godzin później, gdy owa pochmurność zaczęła się skraplać, już jej tak bardzo nie chwaliliśmy. Robiąc zdjęcia w żlebie pod Świnicką Przełęczą, straszyliśmy Łukasza, że to materiał informacyjny do czarnej skrzynki. On sam też robił zdjęcia, ale jego skrzynka była srebrna.

Na Świnicę nie weszliśmy szlakiem. Wybraliśmy (nieświadomie?, intuicyjnie?) drogę krótszą i w warunkach wiosennych prostszą. Wdrapaliśmy się kuluarem będącym przedłużeniem orograficznie lewego ramienia żlebu, którego główne ramię schodzi ze Świnickiej Szczerbiny Niżnej. W przewodniku Paryskiego (w części I: Liliowe - Mały Kościelec) droga ta oznaczona jest numerem 30H (mowa o zboczach południowo-zachodnich Świnicy; Szczerbina to siodełko między dwoma wierzchołkami Świnicy). Kuluar pod koniec skręcił zamieniając się w proste zacięcie, którym weszliśmy prawie na sam wierzchołek.

Podczas zejścia ze Świnicy na Zawrat pierwszy raz zaczął padać deszcz, zrobiło się mgliście i ślisko. W szczelinach zalegał lód i śnieg, ale na szczęście z większości łańcuchów można było skorzystać. Dało się chodzić bez raków; czekan gwarantował bezpieczeństwo, ale jego używanie nie było warunkiem sine qua non wędrówki: Łukasz przeszedł ten odcinek "o kijach". Zanim doszliśmy do Zawratu, rozpogodziło się na tyle, że mogliśmy kontynuować wycieczkę.

Dość szybko weszliśmy na Mały Kozi Wierch i gnani troską o niepogodę przelecieliśmy do Zmarzłej Przełęczy. Za Zmarzłą stało się jasne, że pogoda już nieodwołalnie zamierza się załamać. Na trawersie do Koziej Przełęczy leżało więcej śniegu niż wcześniej (północne stoki), a fragmenty łańcuchów ukrywał śnieg. Czasami sypało się spod nóg, łatwo było się poślizgnąć. Nie mogliśmy sobie pozwolić choćby na jedną chwilę nieuwagi.

fot. Wojciech Grochowski

Gdy dotarliśmy na Kozią Przełęcz, pogoda zasługiwała już tylko na jedno miano: "typowej tatrzańskiej d...ówy". Trzeba było zmienić plany zejściowe, gdyż szlak żółty schodzący do Zmarzłego Stawu, w tych warunkach, delikatnie mówiąc, nie rokował szans na zostanie odnalezionym. Miejsce, w którym powinien on zbiegać w dół, wyglądało stromo i nieciekawie. Postanowiliśmy trawersować pod ścianami Koziego Wierchu w kierunku północno-wschodnim (konieczny był kompas) aż znajdziemy bezpieczne zejście do Koziej Dolinki. W rzeczywistości między przełęczą a dolinką nie ma żadnej przepaści, są tylko niewielkie skałki z wieloma przejściami, lecz jak określić ich bezpieczeństwo, gdy nic nie widać? Bezpieczniejsza była droga trawersem. Po niedługim czasie znaleźliśmy żleb, którym bez trudności skierowaliśmy się w dół. Dalej na północny zachód aż do Zmarzłego Stawu. Odtąd znaliśmy drogę na pamięć. Na kursie zimowym chodziliśmy tamtędy nieraz. Wróciliśmy do Doliny Gąsienicowej.

Wreszcie spotkaliśmy się z czterema koleżankami Asi. Czwartego dnia (w szóstkę) wróciliśmy do Zakopanego. Szliśmy Doliną Suchej Wody aż do czerwonego szlaku, następnie nim i zielonym na Wielki Kopieniec. Z Kopieńca zeszliśmy na Olczyską Polanę. Z górami pożegnaliśmy na Nosalu. Stamtąd zbiegliśmy do Zakopanego na ekspres do Warszawy.