albo letnie wspomnienie z Podwilka

Czasami, gdy nadchodzą mroźne zimowe wieczory, a Dziadek Mróz maluje szyby w fantastyczne wzory, serce ogarnia przedziwna melancholia. Wrażenie utknięcia w bezczasie, gdzieś między letnią beztroską a świąteczno-zimowym zapachem choinki, za nic nie chce mnie opuścić. Włączam wtedy moje ukochane płyty i wyciągam zdjęcia.
Patrzę na krajobrazy, na twarze spalone słońcem, na bliskie mi miejsca. Fragmenty zdarzeń i miejsc układają się w piękne wspomnienia, które rozgrzewają zimową atmosferę i choć na chwilę odpędzają melancholię. Ciepłe historie wędrują po głowie. Skapane w deszczu Zakopane z Kościelcem w chmurach, schorowany Frysztak, upalna i urokliwa Praga, sierpniowy Podwilk...

Właśnie Podwilk. Wybierałam się tam od czerwca. Jednak wszystkie plany wakacyjne z każdym dniem coraz bardziej oddalały mnie od bazy. Dopiero drugi miesiąc wakacji okazał się być szczęśliwym dla Podwilka (czy aby na pewno dla naszej klubowej bazy namiotowej? - o to należy zapytać ekspertów). Wtedy to moja osoba rozpanoszyła się w tym czarującym miejscu, w którym "wszędzie góry, góry, góry, a wokół..." Razem z Kubą pogardziliśmy mieszkaniem wszystkich bazowych - tzw. offisiem, i jak gdyby nigdy nic rozstawiliśmy nasz arcyciekawy pod względem architektonicznym "autobus". Szaroczerwony "pojazd szalony" stał się od tej pory bezpiecznym schronieniem bazowej A. Ś. przed wszelkiego rodzaju istotami żywymi, martwymi lub transcendentalnymi, czyhającymi w niezmierzonych czeluściach nocnego lasu. Ilekroć przemierzałam drogę z wiaty do namiotu, z przerażeniem rozglądałam się na boki czy przypadkiem jakieś "dwunożne dyszące" nagle nie wyskoczy z egipskich ciemności.

Tuż po zakotwiczeniu nowego mieszkania w bardzo przyjemnym miejscu, prawie na środku drogi do Świątyni Dumania (to cud, że nas nikt nie stratował!), dokonałam lustracji wiaty. Warto w tym miejscu zauważyć, że wiata jest miejscem koncentracji nie tylko wszystkich mieszkańców bazy, ale również wszelkiej maści sprzętów, bardziej lub mniej praktycznych, o których istnieniu można przekonać się w pełni przy zwijaniu bazy. Tak więc, potwornie głodna po dwudziestoczterogodzinnej przymusowej głodówce dla zdrowia wyczułam swoją kobiecą intuicją, a przede wszystkim chyba nosem, że to właśnie pod wiatą mogę zaspokoić mój wilczy apetyt.

Nieco speszona obecnością nieznanych mi osób, sięgnęłam po butlę gazową i... niczym blondynka wpatrywałam się w nią niczym w obiekt pożądania, jak gdyby od samego mojego patrzenia miała się uruchomić. Jak się okazało, butla pozwoliła mi przełamać pierwsze lody i dokonałam wśród zebranych skromnej autoprezentacji.

Dalej poszło już gładko. Ogórek, blef (gry karciane), wieczorem ognisko z gitarą. Popołudniowe poranki, ciągle niezdobyta Babia Góra i grzyby, grzyby i jeszcze raz grzyby... Do dziś gra w mojej duszy piosenka Nohavicy "Zaślubieni", a w sercu utkwiła mi bazowa atmosfera (dobrze, że nie bazowa zaraza).

* * *

Wraca mróz, nostalgia, melancholia... Kraina wspomnień oddala się... Ale i tak za siedem miesięcy znów pojadę na bazę.