Spis treści

p1040244Generalnie zimy w tym roku nie było. Grupka zdesperowanych studentów postanowiła ją jednak odszukać. Za teren eksploracji wybrano Worek Raczański. Spotkaliśmy się w piątek przed północą na Dworcu Centralnym. Niestety na pomysł, żeby pojechać TLK wpadło więcej osób...dużo więcej. Tak więc zaczęło się od radosnego oświadczenia Pawła, że miejscówek brak.

 

Ustawiliśmy się więc elegancko na korytarzu. Niestety wędrówki ludów uniemożliwiły nam kulturalne zasiąście. Aby rozładować konflikt społeczny wynikający z tego, że każdy chciał iść w inną stronę, a korytarz ma ograniczoną pojemność, stworzyliśmy „żywy" taśmociąg przenoszący bagaże z jednej strony pociągu na drugą. Dzięki naszej inicjatywie, koło Piotrkowa, korek się rozładował i udało nam się elegancko ułożyć na plecakach w korytarzu. Usiłowaliśmy spać jednak przeszkadzali nam ludzie, którzy bez przerwy próbowali się dostać do WC. W końcu dotarliśmy do Katowic i po jednej malutkiej pomyłce i po jednym szybciutkim sprincie udało nam się, z małym tranzytem, wsiąść do pociągu do Zwardonia. Po krótkim śniadaniu w „Dworcu Beskidzkim" dziarskim, pieszo-narciarskim krokiem ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Raczy. Nie wyrywając się zbytnio pozwoliliśmy się wyprzedzić innej, z(dez)organizowanej grupie turystów, którzy nieświadomie i bezinteresownie przetarli nam szlak (pozdrowienia dla Trampów ;p). Bo wspomnieć należy, że mimo generalnej bezśnieżności, w Beskidach zima, o dziwo, dopisała. Śniegu było co nie miara. Nawet narciarze mogli się wykazać. Przodownikiem okazał się Piotr. Być może sprawiły to jego aerodynamiczne i obściskające pantalony. Pozostali amatorzy białego szaleństwa rardzili sobie jak mogli najlepiej: Marta próbowała dogonić Piotrka, a Sławosz do dziś pracuje nad techniką hamowania. Po mozolnej i ciężkiej przeprawie udało nam się dotrzeć do schroniska na Wielkiej Raczy. W schronisku panował wzmożony ruch i przejmujący chłód. Położyliśmy się więc do śpiworów i zaczęliśmy opowiadać sobie bajki o nieprzyzwoitej treści, nie bacząc na śpiącego (nad Olą) kamiennym snem sąsiada. Dzięki pikantnym wątkom wplecionym w bajkę przez JGo (czyt. Dzejgoł) zasnęliśmy jak aniołki i jeden mąż . Nim się spostrzegliśmy już był poranek i nastała pora wymarszu. Jednakże nasz kompan Grzebosz skutecznie opóźnił wyjście smarując narty, które potem przez większą część dnia niósł był w ręku. Po jakimś czasie doszliśmy do schroniska na Przegibku gdzie posililiśmy się. Wraz z ostatnim gryzem sielanka się skończyła, gdyż ponieważ część grupy musiała jakoby nieuchronnie intensywnie kierować się w stronę Warszawy. Z relacji SMS-owej wiemy, że dali radę. Wieść gminna niesie, że poniedziałek w Warszawie przywitał ich brzydką pogodą. My natomiast obudziliśmy się dzięki promieniom lutowego słońca. Zmotywowani piękną pogodą udaliśmy się w kierunku Rycerzowej. Rozleniwiające słońce i ostre jak brzytwa świeże, górskie powietrze sadzało nas na każdej widokowej polanie. A było ich wiele... Widoki były przepyszne! Największa była Mała Fatra, obok majaczyły niewielkie Niskie Tatry, z przed nich wyrastał mur Tatr szczerbaty jak uśmiech pięciolatka. Po przeciwległej stronie rozszyfrowaliśmy masywne Pilsko i charakterystyczny szczyt Babiej Góry. Tuż obok, znad Orawskich Działów, wyzierały pojedyncze, bezczelne pipki Beskidu Wyspowego oraz podłużny wał Gorców. Wyczerpane oślepiającym słońcem źrenice znalazły ukojenie dopiero w zacienionych wnętrzach bacówki na Rycerzowej. Po zjedzeniu racuszków i zakuciu się w dyby, ruszyliśmy dalej. Wiodąca przez las ścieżka zawiodła nas (oj zawiodła) na modelową kursancką przełęcz. W Mładej Horze zobaczyliśmy przystanek na (po)żądanie i postanowiliśmy się w zatrzymać. W przytulnej Chyży powitał nas gościnny Baca. Baca kazał nam czuć się jak u siebie w domu po czym opuścił posesję. Chwila nieuwagi i nieostrożna Madziara zablokowała wejście do kibla, a reszta opitej herbatą załogi przedreptywała z nogi na nogę modląc się by Baca wrócił jak najszybciej. I stało się! Wrócił! Profesjonalnym ruchem noża kuchennego szybko i skutecznie otworzył zablokowane drzwi. Wątroba w te pędy wbiegła do ustępu i już po chwili z czystymi sumieniami i pustymi pęcherzami udaliśmy się na spoczynek. Żeby nie spóźnić się na pociąg do domu, wstaliśmy odpowiednio wcześnie. Zgodnie z planem wyszykowaliśmy się i zjedliśmy śniadanie. To jednak nie uchroniło nas przed o mały włos;) nie spóźnieniem się na pociąg. Przywiązani do grzbietu nie zauważyliśmy kiedy szlak od nas odbiegł;) W Rajczy okazało się, że Soła płynie pod górę, co dało nam do myślenia. Po krótkiej konsultacji z miejscową ludnością ustaliliśmy, że jednakowoż znajdujemy się w Ujsołach. Zatem zmierzając sprintem w kierunku północno-zachodnim usiłowaliśmy znaleźć stację kolejową. Na szczęście zdążyliśmy przed pociągiem. W Bielsku zrobiliśmy zakupy w „Delikatesach wiejskich" i udaliśmy się do Warszawy.