images?q=tbn:ANd9GcTSLcyjuQCBKa8GTW2ng44Vw-jmgaSm-qj7sLy9-gCrEEaaz8Q10w Nasza podróż rozpoczęła się nad ranem w Przemyślu, gdzie wysiedliśmy (my, czyli Damian i Ja-cek) po całej nocy spędzonej w zatłoczonych i dusznych pociągach. Był piękny dzień, co dawało nadzieję na wspaniałą przygodę w czasie tego długiego dziewięciodniowego weekendu majowego. Widząc niemały tłumek innych współpasażerów, wyglądających na takich, co mogliby się wybierać w kierunku Lwowa, a może nawet Krymu, uznaliśmy, że czas działać. Wyścig po bilety kolejowe relacji Lwów-Symferopol wystartował!

Jak na razie nie było źle. Dostanie się z Przemyśla na granicę w Medyce nie nastręcza żadnych kłopo-tów, gdyż na tej trasie kursuje bardzo dużo busików i to za nieduże pieniądze – ok. 2 zł. Niestety okazało się, że na przejściu pieszym jest spora kolejka, w której przyszło nam stać godzinę. Mimo padającego deszczu atmosfera w mieszanej grupie ukraińsko-polskiej była bardzo miła, utworzył się nawet front – kolejkowicze kontra celnicy. Po dłuższych negocjacjach polegających na pokrzykiwaniu i "wyrażaniu się" o ukraińskich urzędnikach, ci zlitowali się nad nami (a może już mieli dość słuchania obelg) i usprawnili sprawdzanie dokumentów. Zastój czekał nas także na odprawie polskiej, gdzie niestety polscy celnicy traktowali Ukraińców prawie jak zwierzęta. Widać nie mają już cierpliwości do drobnych przemytników. Mimo wszystko było nam jakoś głupio…

Po przejściu granicy wymieniliśmy szybko pieniądze, a jako że wyścig do Lwowa nabierał rumieńców cudem, złapaliśmy polski autokar jadący w kierunku Lwowa wysuwając się dzięki temu na czoło peletonu. Po przesiadce w miejscowości Zimna Woda z autokaru do marszrutki (małego busika) wylądowaliśmy szybko i bezpiecznie pod dworcem kolejowym Lwów Podmiejski (Primiejskij). Rzuciliśmy się w te pędy po bilety, ale jak się okazało, nasze obawy były nieuzasadnione, gdyż miejsc było jeszcze sporo. Wyścig zakończył się szczęśliwym dotarciem na metę! Kasjerka zaproponowała uprzejmie nam miejsca z innymi Polakami w wagonie płackartnym, na co przystaliśmy z zadowoleniem, mając nadzieję na podróż w miłym towarzystwie lekko nietypowych turystów podobnych do nas. Odetchnęliśmy z ulgą i po chwili byliśmy już gotowi na całodzienne zwiedzanie Lwowa.

Opisów zwiedzania Lwowa było już dużo, więc ograniczymy się tylko do krótkiej informacji co udało nam się zobaczyć tego dnia. Byliśmy pod operą, na rynku, na Cmentarzu Łyczakowskim, na górze Wysoki Zamek oraz wielu innych miejscach. Chcąc zwiedzić jak najwięcej włóczyliśmy się wszędzie na piechotę, ale i tak jeden dzień to duuuużo za mało, żeby poznać choćby cząstkę tego pięknego miasta. Faktem jest, że Lwów jest piękny swoją polską historią oraz klimatem, który można wyczuć nawet teraz, kiedy wszystko jest zaniedbane oraz w stanie powolnego rozkładu. Wracając wieczorem na dworzec żałowaliśmy, że okrutna historia pozbawiła nas tej jakże ważnej części polskiej kultury.

Po odebraniu bagaży z przechowalni udaliśmy się na peron, na którym koczowało już wielu turystów z Polski udających się na Krym. Pociąg podstawiono sporo przed czasem, więc spokojnie udaliśmy się do naszego wagonu. Okazało się, że obietnice pani kasjerki były nieprawdziwe, gdyż znaleźliśmy się w wagonie, w którym byliśmy jedynymi Polakami. W dodatku nasz “przedział” znajdował się na samym końcu wagonu, tuż przy toalecie, więc przez całą 29-cio godzinną podróż raczeni byliśmy wydobywającymi się z niej zapachami. Nie zrażeni tą niezbyt miłą niespodzianką zajęliśmy nasze miejscówki i oddaliśmy się letargowi koniecznemu do przetrwania tej dosyć długiej podróży. Trzeba przyznać, że Ukraińcy są bardzo niekłopotliwymi towarzyszami podróży. Głównie śpią, w przerwach rozwiązują bardzo popularne u nich krzyżówki panoramiczne i jedzą wszechobecne nasiona słonecznika oraz suszone ryby.

Jeśli ktoś nie jechał jeszcze "płackartą" to niech żałuje, bo przeżycia są bardzo interesujące. Do nielicznych wad tego środka transportu należy zaduch panujący w wagonach z powodu niemożności otwarcia jakiegokolwiek okna, co jest tym bardziej uciążliwe w ciągu dnia, kiedy słońce nagrzewa wagon do wysokich temperatur. Atmosferę zagęszcza woń unosząca się ze spożywanych suszonych ryb, ubikacji oraz wielu podróżujących ciał. Pomijając te niedogodności, podróż przebiegła nadzwyczaj miło. Do atrakcji należą częste postoje, na których można zaopatrzyć się we wszelkiego rodzaju produkty spożywcze, alkohole, pierożki, placki, ryby i cokolwiek dusza zapragnie. Babuszki zaopatrując nas w powyższe dobrodziejstwa uczyniły naszą podróż bardzo miłą, wręcz sielankową. Mieliśmy dużo czasu więc pomiędzy posiłkami graliśmy w szachy, czytaliśmy przewodnik po Krymie i ustalaliśmy trasę na nadchodzące 6 dni naszego obytu na miejscu. W końcu nasz pociąg dotarł z niebywałą punktualnością na stację Symferopol Główny, gdzie rozpoczęła się nasza krymska przygoda.

Krymskie jajły

Z uwagi na poranek zapowiadający piękną pogodę na kolejne dni, postanowiliśmy na początku wybrać opcję górską, a następnie pozwiedzać trochę bardziej ucywilizowane części Krymu. Pierwszym celem naszej eskapady był masyw Czatyrdah z jego najwyższym szczytem Eklizi-Burun (1527 m n.p.m.). Wsiedliśmy do trolejbusu obsługującego połączenie pomiędzy Symferopolem – stolicą Krymu, Ałusztą i Jałtą – najbardziej znanym krymskim kurortem. Trzeba tu wspomnieć, ze jest to linia pokonująca największą sumę wzniesień oraz najdłuższa w Europie, gdyż przechodzi przez przełęcz Angorską o wysokości 752 m n.p.m., a jej długość wynosi 90 km.

Po krótkiej podróży w ścisku wraz z dziećmi jadącymi do szkoły dotarliśmy do wioski Zarjećnoje znajdującej się niecałe pół godziny drogi trolejbusem na południowy wschód od Symferopola. Zariećnoje jest idealną bazą wypadową na Czatyrdah, ponieważ droga prowadzi prosto na południe. Dokonaliśmy ostatnich zakupów w pobliskim uniwiermagie i ruszyliśmy w drogę.

Góry Krymskie mają charakterystyczną rzeźbę: idąc na południe teren podnosi się powoli, po czym kończy kilkusetmetrową stromizną. Po kilku godzinach niezbyt trudnej drogi grzbietem dotarliśmy na właściwe wywyższenie masywu Czatyrdahu, skąd było już blisko na wierzchołek – górę Eklizi-Burun. Któż z nas nie czytał w swoim życiu choć raz "Sonetów Krymskich" naszego wieszcza Adama Mickiewicz. Zainspirowani poniekąd tym dziełem byliśmy bardzo ciekawi, czym tak ta góra, a w zasadzie cały masyw, zaimponował autorowi sonetów, że w Sonecie XIII "Czatyrdah" napisał:

"Drżąc muślimin całuje stopy twojej opoki,
Maszcie krymskiego statku, wielki Czatyrdahu!
O minarecie świata! O gór padyszachu!
Ty, nad skały poziomu uciekłszy w obłoki,

Siedzisz sobie pod bramą niebios, jak wysoki
Gabryjel pilnujący edeńskiego gmachu;
Ciem
ny las twoim płaszczem, a jańczary strachu
Twój turban z chmur haftują błyskawic potoki.

Nam czy słońce dopieka, czyli mgła ocienia,
Czy sarańcza plon zetnie, czyli giaur pali domy –
Czatyrdahu, ty zawsze głuchy, nieruchomy,

Między światem i niebem jak drogman stworzenia,
Podesławszy pod nogi ziemie, ludzi, gromy,
Słuchasz tylko, co mówi Bóg do przyrodzenia".

Kiedy stanęliśmy na szczycie, oczom naszym ukazał się przepiękny widok na krymskie jajły, czyli płaskowyże na wysokości ok. 1400 m n.p.m., na których wypasano niegdyś stada, Morze Czarne oraz majaczącą w oddali Ałusztę. Próbując wczuć się w stan ducha wieszcza doszliśmy do dwóch wniosków: Mickiewicza nie było na Czatyrdahu, ponieważ gdyby był opisałby z pewnością widok z niego się roztaczający, a nie samą górę oraz że słusznie wybraliśmy swą własną drogę życiową nie starając się być poetami, gdyż nie mamy aż takiej wrażliwości jak on. Dobrze, że podczas swoich podróży nie trafił na tereny naprawdę górskie…

Nie minęły dwa dni, gdy mogliśmy po raz wtóry skonfrontować nasze doświadczenia z doświadczeniami naszego wielkiego poety, ale o tym później. Pomijające te refleksje trzeba przyznać, że widok z Czatyrdahu jest imponujący. Kilkusetmetrowa przepaść odsłania widok na dziesiątki kilometrów dookoła, co umożliwia podziwianie nadzwyczaj urozmaiconego krymskiego krajobrazu. Pozwoliliśmy sobie na krótki odpoczynek połączony z kontemplacją widoków, ale musieliśmy ruszać dalej, bo robiło się późno. Zejście z masywu w stronę południową jest męczące z uwagi na duże nachylenie terenu, lecz nie to okazało się problemem.

Będąc świadomi kłopotów z wodą w górach krymskich byliśmy zaopatrzeni w duże jej ilości, ale wiadomo, że miło się od czasu do czasu umyć, nie mówiąc o uzupełnieniu zapasów i przygotowaniu dużej ilości herbaty, zupek i innych podobnych przysmaków. Wiedzeni doświadczeniem w poszukiwaniu wody oraz niejakim szczęściem udało nam się znaleźć bardzo przyjemne miejsce nieopodal potoku. Z uwagi na to, że znajdowaliśmy się w Krymskim Zapowiedniku, czyli tamtejszym Parku Narodowym lub nawet Ścisłym Rezerwacie Przyrody, zachowywaliśmy się cicho i nie używaliśmy latarek. Noc była piękna, więc nie rozbijając namiotu udaliśmy się w objęcia Morfeusza.

Na drugi dzień naszej wyprawy mieliśmy w planach przedostanie się w okolice najwyższego szczytu Krymu – Roman-Kosza (1545 m n.p.m.), co wymagało od nas zejścia z jednego masywu, pokonania doliny oraz wspięcia się na drugi masyw – Babugan-Jajłę. Cały dzień spędziliśmy na intensywnym marszu, starannie omijając budki strażników znajdujące się w dolinie. Wiedzieliśmy, że jeśli zostaniemy przez nich zaskoczeni buszując po zapowiedniku nie obędzie się bez “opłaty” w dolarach. W maju przyroda krymska rozwija się nadzwyczaj bujnie dzięki korzystnemu klimatowi i wysokim temperaturom, co umilało nam marsz przez bardzo piękne tereny. Jedną z atrakcji był grzbiet o szerokości 3 metrów z ostrymi stokami z jednej i drugiej strony. Bardzo żałowaliśmy, że uczestnicy kursów na przewodników górskich nie mogą zobaczyć tego miejsca, gdyż niejeden z nich dowiedziałby się w końcu jak wygląda grzbiet… Po całodziennym marszu dotarliśmy na wysokość około 1400 m n.p.m., gdzie schroniliśmy się w krzakach i rzadkich już drzewach przed ewentualnymi strażnikami. Druga noc także była bardzo piękna, więc posnęliśmy pod gołym niebem zawinięci szczelnie w śpiwory.

Celem wędrówki dnia trzeciego było zdobycie Roman-Kosza oraz w dalszej perspektywie Ajudahu – kolejnej góry, która wywarła ogromne wrażenie na Adamie Mickiewiczu. Jako że byliśmy już dosyć wysoko dojście na Roman-Kosza zabrało nam niecałe 2 godziny. Po drodze niejednokrotnie zmuszeni byliśmy brnąć w śniegu, co w połączeniu z wysoką temperaturą dawało ciekawy efekt. Na szczycie spotkaliśmy turystów z Kijowa, którzy powiewając flagą sporządzoną z czerwonych spodni przypomnieli nam, że jest 1 maja. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z górą i spodniami i ruszyliśmy dalej, gdyż czekała na długa droga: 1545 m w dół, a następnie prawie 600 metrów w górę na Ajudah, gdzie mieliśmy zamiar przenocować.

Krajobraz zmieniał się kilkukrotnie z typowego dla jajł, czyli skalnego i bezdrzewnego, poprzez lasy, aż po winnice i pola. W oddali spostrzegliśmy sławny Ajudah, który nosi także nazwę Miedwiedź, co tłumaczy się kształtem góry, wyglądającej rzeczywiście jak cielsko gigantycznego niedźwiedzia usiłującego wypić wodę z morza. Nieopodal Ajudahu znajduje się też znany z czytanek wałkowanych na języku rosyjskim, Pionierskij Łagier Artjek – miejsce znane pionierom w całym ZSRR i krajach demokracji ludowej. Miejsce jest faktycznie przepiękne. Bliskość wysokich gór, Ajudah, błękitne i ciepłe Morze Czarne wywarło na nas duże wrażenie. Podobnie musiał myśleć także prezydent Putin, gdyż wybudował sobie tam willę.

Kontynuowaliśmy schodzenie w stronę południowo-wschodnią, gdyż chcieliśmy uzupełnić zapasy wody i jedzenia w pobliskim kurorcie o nazwie Partenit. Każdy z nas również w skrytości serca marzył o kąpieli w morzu, a także o nocy spędzonej na pięknej, piaszczystej plaży. Nie spodziewaliśmy się tak srogiego zawodu, jaki spotkał nas po zejściu do Partenitu. Plaża okazała się całkowicie zabetonowana na całej długości, w dużej części była ogrodzona drutem kolczastym, a w miejscu otwartym dla zwykłych ludzi znaleźliśmy bliżej niezidentyfikowane instalacje dźwigowe oraz gwiazdobloki. Czując gorycz zawodu oraz współczucie dla Ukraińców czym prędzej uzupełniliśmy zapasy i ruszyliśmy na Ajudah. Droga była bardzo mozolna, po całym dniu w ostrym słońcu i dalekiej wędrówce, chcieliśmy zdobyć szczyt oddalony o 570 m od poziomu morza. Zachęceni byliśmy także obietnicą pięknych widoków opisanych przez wspomnianego wyżej wieszcza w Sonecie XVII "Ajudah":

"Lubię poglądać wsparty na Judahu skale,
Jak spienione bałwany to w czarne szeregi
Ścisnąwszy się buchają, to jak srebrne śniegi
W milijonowych tęczach kołują wspaniale.

Trącą się o mieliznę, rozbijają na fale,
Jak wojsko wielorybów zalegając brzegi,
Zdobędą ląd w tryumfie i na powrót, zbiegi,
Miecą za sobą muszle, perły i korale.
[…]".

Jakże srogie było nasze rozczarowanie (już drugie tego samego dnia!), kiedy na szczycie okazało się, że nic nie widać, bo rośnie tam gęsty las, a miejsce średnio nadaje się do noclegu. Cóż było robić, późna pora i zmęczenie nie pozwoliły nam wybrzydzać i już po raz trzeci udaliśmy się spać bez użycia namiotu.

Czwarty dzień na dobre zakończył aspekt górski naszej wyprawy, gdyż w planach mieliśmy wstąpienie do Jałty oraz Sewastopola. Zeszliśmy z Ajudahu, skąd dopiero przy zejściu ukazały się naszym oczom piękne widoki na krymskie wybrzeże i skierowaliśmy się do głównej drogi biegnącej południowym brzegiem półwyspu, gdzie mieliśmy złapać trolejbus jadący do Jałty. Po drodze udało nam się znaleźć schowany w zaroślach potok, z którego z ulgą skorzystaliśmy myjąc się w końcu jak ludzie i uzupełniając braki wody w butelkach i organizmach. Trolejbus nadjechał szybko, więc sprawnie dostaliśmy się do Jałty.

Kurort

Cóż, Jałta jest ładnym kurortem, ale gwar i zgiełk miasta zupełnie nam nie przypadł do gustu po kilku dniach spędzonych w głuszy, gdzie jedynymi odgłosami były szum wiaterku, śpiew ptaków i chrzęst obuwia po kamieniach. Poszwędaliśmy się trochę po nadmorskim bulwarze oraz jałtańskich uliczkach, zrobiliśmy sobie zdjęcie przy pomniku wszechobecnego i zawsze żywego tow. Lenina, pooglądaliśmy wille pamiętające wydarzenia towarzyszące spotkaniu w Jałcie, kończące II wojnę światową i wyjechaliśmy autobusem w kierunku Sewastopola. Podczas podróży po raz kolejny zainteresowała na “ciepłolubność” Ukraińców, którzy nawet w największym upale noszą niezniszczalne dresy i skóry, a otwarte okna w środkach transportu budzą zgorszenie i natychmiastową reakcję prowadzącą do znalezienia “śmiercionośnego” przeciągu… Lekko podgotowani dojechaliśmy o zmierzchu do Sewastopola, gdzie szybko udaliśmy się do pobliskiego Chersonezu.

Miasto Czarnomorskiej Floty

Chersonez Taurydzki został założony przez Greków w VI w.p.n.e. Było to państwo-miasto o ustroju republiki stanowiące ważne polityczne i kulturalne centrum rejonu morza Czarnego. Chronione było przez wspaniałe fortyfikacje zbudowane przez Greków, a następnie odbudowane przez Rzymian. Do dnia dzisiejszego zachowało się tam bardzo dużo ruin włącznie z oryginalnym układem ulic. Na terenie kompleksu można także podziwiać jedyny odnaleziony na terenie Ukrainy teatr antyczny, do którego oczywiście wstąpiliśmy następnego dnia. Jako, że nie mieliśmy ustalonego planu noclegowego, stwierdziliśmy, że gdzie nam będzie lepiej jak nie w greckich ruinach.

Dzięki dużemu szczęściu udało nam się wejść do kompleksu w ostatniej chwili przed zamknięciem o godzinie 21, w towarzystwie ukraińskich studentek. Widocznie nasz wygląd po kilku dniach wędrówki nie wzbudzał już skojarzeń z obcokrajowcami… Ukryliśmy się w zagłębieniu terenu trochę z boku ruin, tuż nad samym morzem. Potem gdy zrobiło się zupełnie pusto długo siedzieliśmy patrząc na morze wdychając cudowne wieczorne powietrze. Widok zachodu słońca oraz szum obijających się o klif fal sprzyjał kontemplacjom i długim rozmowom. Tego miejsca i klimatu nie zapomnimy długo, oby nigdy. Dzięki utrzymującej się wspaniałej pogodzie znów udało nam się przespać pod “gołym niebem”. Żeby nie trzymać szanownych czytelników w niepewności zdradzimy, że aż do końca wyjazdu namiotu nie rozbiliśmy ani razu.

Piękny, lecz chłodny poranek rozpoczął piąty dzień naszej eskapady. Udając turystów, którzy dopiero co weszli przez bramkę zwiedziliśmy ruiny miasta, oraz teatr antyczny. Następnie wróciliśmy do Sewastopola, miasta o znaczeniu strategicznym ze względu na swoje doskonałe położenie militarne w kwestii panowania na Morzu Czarnym. Do czasu opadnięcia żelaznej kurtyny, miasta nie mogli odwiedzać obcokrajowcy, gdyż w zasadzie jest to jeden wielki port wojenny. Naturalnie ukształtowana zatoka z mnóstwem zatoczek jest wymarzonym miejscem dla stacjonowania dużej floty. Tak było do początku lat 90-tych, kiedy to Flota Czarnomorska byłego ZSRR została podzielona pomiędzy Rosję a Ukrainę.

Z powodu braku funduszy 80% jednostek nadaje się do remontu lub na złom, a o jej stanie niech zaświadczą następujące liczby: w 1991 roku Flota warta była 60-80 miliardów USD i składała się z 28 okrętów podwodnych, lotniskowca, 5 krążowników, 10 niszczycieli, 30 fregat, 125 samolotów bombowych, 85 śmigłowców do zwalczania okrętów podwodnych, 50 okrętów o innym przeznaczeniu i wielu innych jednostek; stan na rok 1996: 3 okręty podwodne, 3 krążowniki, 2 niszczyciele, 22 fregaty, 40 bombowców, 75 helikopterów zwalczania łodzi podwodnych i mniejsze ilości pozostałych jednostek. Można przypuszczać, że na dzień dzisiejszy jest jeszcze gorzej (lepiej?), co potwierdzają nasze obserwacje. Wybrzeże Sewastopola zawalone jest dosłownie wrakami i jednostkami wyraźnie nie nadającymi się do użycia. Dziesiątki statków brązowych od rdzy dogorywają przy brzegu wspominając lepsze czasy.

Jak to było już w Jałcie, zaczęliśmy zwiedzanie systemem "włóczenia się" po mieście w każdym możliwym kierunku. Byliśmy zarówno w centrum jak i na totalnym uboczu, dzięki czemu udało nam się zobaczyć osobliwość, która wywarła na nas ogromne wrażenie. Przy główkach portu stoi pomnik dwóch żołnierzy radzieckich potwornej wielkości. Stojąc przy nim sięgaliśmy nie wyżej niż do połowy buta metalowych postaci wykonanych przez szalonego “artystę”. Ogólnie rzecz biorąc Sewastopol wywarł na nas pozytywne wrażenie, jednak z ulgą i nadzieją wyruszyliśmy "elektryczką" do Bakczysaraju.

Zaczarowane miejsce

Bakczysaraj jest dawną stolica Chanatu Krymskiego, w języku tureckim znaczy "Miasto Ogrodów" i leży nad rzeką Czuruk-Su, czyli "zgniłą wodą". Miasto leży w wąwozie między zewnętrznym, a wewnętrznym łańcuchem Gór Krymskich na wysokości około 150-340 m n.p.m. Okoliczne szczyty osiągają wysokość 500-600 m n.p.m. Do niewątpliwych atrakcji Bakczysaraju należą: otaczające go formy skalne, strome skały, niepowtarzalny klimat miasteczka tatarskiego dzięki pojawiającym się znienacka wieżyczkom o charakterze islamskim oraz kompleksowi pałacowemu chanów krymskich. Z powodu późnej pory zostawiliśmy sobie zwiedzanie pałacu na dzień następny i zajęliśmy się szukaniem dogodnego miejsca na nocleg. Nie okazało się to zbyt trudne, gdyż w pewnym momencie odbiliśmy z doliny na otaczający ją grzbiet wznoszący się 200 m powyżej Bakczysaraju, gdzie mieliśmy okazję podziwiać piękny widok "Bakczysaraj nocą" zachwalany przez naszego wielkiego rodaka-poetę. Piękny widok, piwo Obołoń oraz dźwięki dochodzące z usypiającego miasteczka ukoiły nas do snu.

Rankiem następnego dnia ruszyliśmy w dół w celu eksplorowania Pałacu Chanów. Kompleks rzeczywiście robi wrażenie. W jego obrębie znajduje się Cmentarz Chanów, niestety zamknięty tego dnia dla zwiedzających, harem, pomieszczenie z Fontanną Łez – przedmiotem zachwytów Puszkina i Mickiewicza oraz wiele innych ciekawych zabudowań.

Nie zabawiliśmy tam długo, gdyż spieszno nam było odwiedzić pobliski Uspienski Monastyr oraz skalne miasta. Monastyr został całkowicie zbudowany w wydrążonych skałach, posiada wiele pomieszczeń, z których te przeznaczone do modlitwy wiernych robią wrażenie swoimi rozmiarami i kunsztem wykonania. Klasztor został założony gdzieś między VIII i IX wiekiem i jest jednym z najstarszych tego typu obiektów na Krymie. Służył on z początku przybyłym tu bizantyjskim chrześcijanom i co ciekawe, mimo ataku Tatarów jako jedyny nie przestał funkcjonować. Wiele wieków działalności zostało ostatecznie przekreślonych przez "ludzi radzieckich", którzy ograbili i zamknęli klasztor w 1921 roku. Dopiero w 1993 roku główna cerkiew klasztoru została odrestaurowana i zaczął tu znów działać męski klasztor.

Z Uspienskiego Monastyru udaliśmy się do położonego nieopodal skalnego miasta Czufut-Kale – najlepiej zachowanego tego typu miasta na Krymie. Miasto zostało założone między VI a X wiekiem i spełniało rolę handlowo-rzemieślniczą. W XV w. pełniło rolę stolicy Chanatu Krymskiego, a jego ranga przyciągała przedstawicieli wielu religii do osiedlania się w tym miejscu, m.in. muzułmanów, chrześcijan i karaimów. Z biegiem czasu pozostali tu tylko karaimowie i stąd nazwa miasta Czufut-Kale, co znaczy "Żydowska Twierdza". Karaimowie mieszkali tu aż do lat 70-tych ubiegłego stulecia. Kompleks faktycznie jest ogromny i wymarzony do obrony, praktycznie z każdej strony bardzo trudny do zdobycia. Najlepiej zobrazować to może Sonet XV "Droga nad przepaścią w Czufut-Kale":

"Zmów pacierz, opuść wodze, odwróć na bok lica,
Tu jeździec końskim nogom swój rozum powierza;
[…]
I ręką tam nie wskazuj - nie masz u rąk pierza;
I myśli tam nie puszczaj, bo myśl jak kotwica, […]".

Zastosowaliśmy się do porad autora, dzięki czemu cali i zdrowi mogliśmy podziwiać to nadzwyczaj ciekawe miejsce. Jako że nie mieliśmy dość, postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedno skalne miasto: Tepe-Kermen, do którego docierało już znacznie mniej turystów. Po godzinie marszu ukazała nam się góra o bardzo stromych zboczach i przekroju zbliżonym do koła, od 2/3 do wierzchołka "podziurawiona" grotami jak ser szwajcarski. Wspinaczka była niełatwa, gdyż dźwigając plecaki zsuwaliśmy się co krok, ale nasz wysiłek został wynagrodzony niesamowitymi widokami ze szczytu. Samo miasto także robiło ogromne wrażenie swoją wielkością i kunsztem wykonania pieczar. Na wzgórzu zachowało ich się ok. 250, umiejscowionych na kilku poziomach. Znajdujące się najniżej służyły do hodowli zwierząt, natomiast pozostałe, niejednokrotnie 2-3 poziomowe, służyły jako mieszkania, miejsca kultu lub punkty obronne, z których mogli z powodzeniem strzelać łucznicy. W kompleksie znajdowało się kilka cerkwi, zarówno skalnych jak i naziemnych

Żądni dalszych wrażeń i dysponując siłami i czasem skierowaliśmy nasze kroki do jeszcze bardziej egzotycznego miejsca, zupełnie na uboczu od tras turystycznych – skalnego klasztoru Kaczy-Kalon, powstałego w VII w. n. e. Klasztor ten zrobił na nas największe wrażenie ze wszystkich skalnych budowli. Po bardzo trudnej wspinaczce nawet "na lekko" mogliśmy podziwiać niesamowicie wielką grotę powstałą na skutek działań geologicznych oraz wykute w niej pomieszczenia i sale modlitewne. Niestety już w Tepe-Kermen, jak się później okazało, odmówił nam posłuszeństwa jedyny aparat fotograficzny, czego nie odżałujemy, gdyż zmarnowało się kilka wspaniałych zdjęć i wiele nieuchwyconych ujęć. Cóż, co robić...

Krótko o powrocie

Od tej pory w zasadzie zaczął się powrót do domu. Autostopem dostaliśmy się z powrotem do Bakczysaraju, a następnie cudem złapaną ostatnią "elektryczką" do Symferopola, gdzie po nocy spędzonej wygodnie na ławce dworcowej wsiedliśmy do pociągu powrotnego. W pociągu jak to zwykle bywa podczas tak długiej podróży, zintegrowaliśmy się z podróżująca grupą lekarzy zajmujących się medycyną naturalną, którzy poczęstowali nas wspomnianymi wyżej suszonymi rybami oraz innymi rzeczami, o których pisałem. Podróż przebiegła więc bez problemów. Po krótkim pobycie we Lwowie opracowaliśmy najtańszy wariant przejazdu na trasie Lwów-Przemyśl wynoszący 5 złotych. Zainteresowanych prosimy o kontakt. Po powrocie nie mogliśmy uwierzyć, że tyle można zobaczyć i przeżyć podczas 10-dniowego wyjazdu z 6 dniami na miejscu, za naprawdę małe pieniądze. Ta opowieść mogłaby także zawierać dużo więcej, ale ze względów objętościowych nie będzie… Z niecierpliwością czekamy na kolejny weekend majowy, a w zimowe wieczory snujemy plany kolejnych podróży.

A propos aparatu

Wszystkie zdjęcia zostały wykonane aparatem LOMO LC-A, owocem geniuszu myśli radzieckiej, który jako jeden z niewielu jej wytworów cieszy się uznaniem na całym świecie w środowisku zapaleńców-fotografów. LOMO jest aparatem koniecznym i wystarczającym do tego, aby stać się tzw. łomografem, robiącym zdjęcia według filozofii zwanej łomografią. Wiemy, że zdjęcia prezentowane w galerii nie są zachwycającej jakości, ale nie o to chodzi. Ważne było uwiecznienie postradzieckiego klimatu pochodzącym z tamtej epoki sprzętem.

Zainteresowanych tematem odsyłamy na strony internetowe: www.lomo.prv.pl oraz www.lomography.com


Czytaj także:
Ukraińskie lato – Monika Szpigielska
Zielona Ukraina – Marcin Szymczak
W poszukiwaniu Dżundżura? – Paweł Szymczak