1997 r.

Dzień 3:
Jest pierwsza w nocy, takiej mgły chyba nigdy nie widziałem. Stoję w siąpiącym deszczu, w gęstej kosówce, z pustym wiadrem na wodę i nic nie zapowiada, aby było pełne. Robert wpatruje się w starą WIG-ówkę, próbując odczytać gdzie jesteśmy, w oddali słychać nawoływania pozostałych. Oni są pod szczytem Mołody, a my?

Dzień 9:
Tym razem późne popołudnie, zamiast wiadra w ręku mam ciężki i przemoczony do granic wytrzymałości plecak. Znowu kosówka. Stoimy tak prawie nie poruszając się już dobre kilka minut, a prowadzący na pytanie, dlaczego zaczynamy trawersować ten cholerny spadoryj w tej mokrej kosówce, odpowiada: "Chcę ominąć krzaki". Co ja tu robię. Takiego błędu już nigdy nie popełnię, chyba wolę mimo wszystko zatłoczone Beskidy.

1998 r.

Leżę sobie na rozgrzanych słońcem kamieniach Sywuli, obok jeszcze pełna puszka Coca-Coli, nade mną ćwierkają ptaki, na niebie ani jednej chmurki, widoki aż po Czarnohorę. Śleboda*. Kurcze, przecież miałem już tu nigdy nie wrócić. Tak było przez cały wyjazd, pogoda nas rozpieszczała, tylko raz padało, w przeciwieństwie do roku poprzedniego kiedy, to tylko raz świeciło słońce.

No ale od początku. Zdanie, co do ponownego wyjazdu na "dziką Ukrainę" zmieniłem chyba wiosną 1998 r., gdy siedząc na szczycie Tarnicy w Bieszczadach, trochę z zazdrością patrzyłem na odległą, jeszcze pokrytą śniegiem Borżawę, a tam daleko na horyzoncie majaczyły Gorgany dostojne, wielkie i wcale nie tak dalekie. Przypomniały mi się wtedy również i dobre strony przejścia letniego. Ta niepowtarzalna atmosfera i ogrom pustkowia tych gór.

Przygotowania minęły dość szybko i sprawnie. Grupa 9 osób, przeszło 120 kilogramów jedzenia, ogromne ilości tego wszystkiego, co może się przydać.

Wreszcie ruszamy, jest koniec lipca ubiegłego roku. W autobusie wielki zaduch, okna nie otwierają się. Już przed Lublinem stajemy w szczerym polu - coś się urwało w silniku, trzeba naprawiać. Po godzinie jedziemy dalej. Około drugiej w nocy budzi mnie potworny huk, to już Ukraina, wypadło jedno z okien - kierowca poszedł je szukać (może się nie zbiło). Nic z tego, wraca po kilku minutach z pustymi rękami. Ach te sowieckie autobusy!

12.2.jpgRano jesteśmy w Rafajłowej. Jeszcze tylko pozostawienie części żywności u znajomych gospodarzy, mamy zamiar wrócić tu za tydzień, przepakowanie plecaków i w góry.

Pierwsze kroki zawsze są najtrudniejsze, z nieba leję się na nas niemiłosierny żar, straszny ciężar na plecach, znaki że jesteśmy w sercu Gorganów. Wczesne popołudnie, Ruszczyna, trochę inaczej przypominam ją sobie sprzed roku. Teraz jest skąpana w promieniach zachodzącego słońca, z licznymi potokami i stadkiem na wpół dzikich koni. Nie sposób tego zapomnieć. Lecz ta, jakże wspaniała atmosfera nie trwa zbyt długo. Na skraju lasu pojawia się jakiś człowiek, wygląda na pasterza, brudny, obdarte ubranie, przypomina trochę żebraków z Dworca Centralnego. Coś do nas krzyczy i wymachuję rękami. Po chwili pojawia się z dużą, myśliwską strzelbą. Zaczyna do nas celować, pada strzał. Odchodzi.

Ruszczyna to rozległa łąka, tam nie ma się gdzie schować. Ręce same trzęsą się z wrażenia, zimny pot oblewa czoło, nie sposób usiedzieć w miejscu. On chciał tylko "zakurić". Dostał papierosa i nie pojawił się więcej. Wrażenia nie opadają do rana. Śpimy na zmianę, zawsze ktoś pilnuje, czy przypadkiem nie wraca z kolegami. Tym razem mamy pewność - jesteśmy na "dzikiej" Ukrainie. Następnego dnia kosówka daje nam tak w kość, że szybko zapominamy o wszystkim. Wreszcie Matachów i upragniony domek myśliwski. Jakimże on był azylem rok wcześniej, kiedy to przemoczeni do suchej nitki zaklinaliśmy słońce, aby choć na chwilę wyszło zza gęstych chmur. Teraz jest pięknie, świeci słońce, upał i tysiące komarów. Wieczorem przychodzi grupa ukraińskich turystów. Czujemy sie trochę jak ubodzy kreweni, bo przy ich worku kartofli, kilku słoikach samogonu i peklowanym mięsie, nasza nieśmiertelna proteina wygląda i smakuje fatalnie. My śpiewamy do późnego wieczora, a oni słuchają "plejera" podłączonego do przywleczonego kilkukilogramowego akumulatora samochodowego. Cóż różnica przyzwyczajeń i upodobań. Za poczęstunek ichnią zupą (smakowała wyśmienicie) odwdzięczamy się naszym glutem. Choć początkowo patrzą z niedowierzaniem, że coś takiego można jeść, poźniej zaczyna im smakować. Dobrze, że nie rozumieją nazwy. Do Osmołody dochodzimy dość wcześnie. Tu czekają na nas nie kończące się zabawy na wiszącym mostku i pływanie w rzece Mołoda, które co poniektórzy przypłaciliby zdrowiem lub nawet życiem.

Na czarnohorskim szlaku mieliśmy okazję spotkać jeszcze dość dziwnego człowieka - nie wyglądał ani na turystę, a tym bardziej na pasterza, podążał głównym grzbietem z reklamówką pod pachą. Było późne popołudnie, a do najbliższej wsi dzień lub dwa drogi. Może to duch legionisty z początku wieku? Potem nad jednym z jeziorek, podczas noclegu wymienialiśmy się e-mailami ze studentami z Kijowa. Zeszliśmy w doliny trochę zaskoczeni i z niedowierzaniem wspominaliśmy ostatnie dni spędzone pośród czarnohorskich szczytów o których pisano:
...dzikie i niedostępne pasmo, jedyne o charakterze wysokogórskim na całej Ukrainie...", a które my zastaliśmy zatłoczone i wcale nie takie wysokogórskie.

Wędrowanie przez Czarnohorę miało dla nas jednak dużą wartość z uwagi na liczne pamiątki z okresu, kiedy znajdowała się ona w granicach Rzeczpospolitej. Trochę inaczej wyobrażałem sobie jednak "Białego Słonia", czyli dawne obserwatorium astronomiczne na szczycie Popa Iwana. Oglądając przedwojenne fotografie, nie przypuszczałem, że popadł on w taką ruinę i służy rzeszom odwiedzających go turystów jedynie za śmietnik i ubikację. Cóż, tak to już bywa. Mimo to Czarnohora będzie dla nas nadal górami, w które jeździli przed wojną nasi dziadkowie, a które my odkrywamy na nowo. 12.3.jpg

Obudziłem się w domu. Czy to był sen, czy tam naprawdę byliśmy? Chyba tak, bo później wspominaliśmy "zieloną Ukrainę" siedząc przy ognisku w noc sylwestrową tuż obok Połoniny Czarnej i Doboszanki, znowu w Gorganach. Ale zimowy wyjazd to już zupełnie inna historia.

*śleboda - w gwarze góralskiej, pełna swoboda, sielanka.

Czytaj także:
Ukraińskie lato – Monika Szpigielska
W poszukiwaniu Dżundżura? – Paweł Szymczak
W stronę Krymu (2002) - Jacek Zawistowski