biuletyn powrot

Drodzy Czytelnicy!

mijają niemal dokładnie dwa lata od kiedy niczym feniks z popiołów odrodziła się nasza klubowa gazetka. Jest nam niezmiernie miło, że Nasza inicjatywa spotkała się z pozytywnym odzewem. Dzięki mrówczej pracy zespołu redakcyjnego oraz klubowiczom i sympatykom nadsyłającym teksty i zdjęcia mogliśmy oddawać w Wasze ręce kolejne numery Biuletynu. Jesteśmy przekonani, że będzie działo się tak dalej, w końcu każdy może dołożyć swoją cegiełkę ;)           W najnowszym wydaniu znajdziecie miedzy innymi wspominki związane z naszym "starganym" sprzętem górskim, opis alpejskich wyczynów członków sekcji wysokogórskiej, refleksje rezydentki SKG na Spitsbergenie oraz kilka innych tekstów godnych uwagi.

Biuletyn będzie można nabyć w cenie 3-4 złotych 16 grudnia podczas wigilii klubowej. Po tym terminie zakup będzie możliwy w trakcie środowych slajdowisk  bądź w siedzibie Klubu po uzgodnieniu z członkiem grona redakcyjnego >>> biuletyn[at]skg.uw.edu.pl

 

Bartosz: Dotarliśmy wcześnie. Jak zwykle się nam poszczęściło, mimo że pokręciliśmy drogę i jechaliśmy aż sześcioma "stopami". Byliśmy na miejscu już o 18. Niezły czas - 9 godzin z Warszawy. Izka nie miała wątpliwości, umieszczenie dwóch farciarzy w jednym zespole musiało tak się skończyć. Tak jak się umówiliśmy, zrzuciliśmy plecaki na łące, przed wejściem w las. Małe mycie, kolacja. Gdy zapadł zmierzch, rozbiliśmy namiot. Ola z Witkiem mieli pewnie przed sobą jeszcze ostatnie kilometry na piechotę, bo po zmierzchu samochody nie biorą... Gdy tak siedzieliśmy i czekaliśmy nagle z drogi zjechał samochód i znaleźliśmy się w świetle reflektorów radiowozu. Poczuliśmy się trochę nieswojo. Czy biwakowanie na czyjejś łące na granicy parku krajobrazowego jest aż taką zbrodnią?

Ola: Policjantom nawet przez myśl to nie przeszło! Nie mogli się tylko nadziwić, dlaczego chcemy, żeby nas podwieźli akurat tu, za most, a nie pod jakiś kemping czy pensjonat, bo tam, w tych krzakach czekają nasi znajomi. A złapaliśmy ich przypadkiem, gdy idąc automatycznie wyciągałam rękę do wyprzedzających nas samochodów. Z początku surowi, z formalnym "czy coś nie tak?" okazali się bardzo mili i w ten sposób, za kuloodporną szybą dojechaliśmy na pierwsze spanie. A pierwszą i ostatnią noc, zgodnie z planem oszczędnościowym, spędziliśmy na łące, 10 minut od pola namiotowego, na którym biwakowaliśmy przez pozostałe 5 nocy.

- Tabor "Pod Krzywą" na przełęczy pod górą Sokolik w Rudawach Janowickich znaliśmy już z poprzednich wizyt. Można tam znaleźć wszystko czego potrzeba dobrej bazie, od sanitariatów i wiaty po przemiłą atmosferę i gościnnego bazowego. I chociaż Krzywej Turni stamtąd nie widać, od skał na szczycie Sokolika dzieliło nas 20 minut stromego podejścia. W sam raz na rozgrzewkę! A na górze piękne wspinanie: granit, różnorodne drogi, niektóre dość mocno eksponowane, z widokiem na rozległą dolinę i Karkonosze (wielkie wrażenie robią w maju - całe w śniegu). Bardzo dużo dróg, tak że każdy znajdzie coś dla siebie: od półtorametrowych boulderów do sześćdziesięciometrowych dróg pokonywanych nawet na 3 wyciągi, dobrze obite (choć znajdą się psychiczne extremy). Skała jedyna w swoim rodzaju - nie jest to śliski jurajski wapień z chwytami katującymi palce, tarcie jest tak dobre, że po dwóch dniach wspinania spod opuszków palców prześwitują kości. Dni odpoczynku i regeneracji naskórka można było wykorzystać na spacery.

- W ogóle okolica jest przepiękna i bardzo ciekawa. Małe miasteczka i wsie, pełne charakterystycznych poniemieckich zabudowań, są bardzo malownicze. Jednak nasz plan zwiedzania okolicy układaliśmy pod kątem ciekawych skał. Starościńske Skały to nierzadkie w tym rejonie głazy rozsiane po lesie, niektóre wcale pokaźnych rozmiarów. Potężna skała Piec o wysokości ok. 40 metrów, z tarasem widokowym na szczycie, wywieszająca się ośmio- metrowym dachem, zrobiła na nas olbrzymie wrażenie. Dalej na naszej trasie był Skalny Most - dwie 25-metrowe wieże, połączone na szczycie, potem ruiny zamku Bolczów pięknie wkomponowanego w skaliste wzgórze. W drodze powrotnej na Tabor dokupiliśmy jeszcze jedzenia...

- Mimo, że zawsze starannie planowaliśmy zakupy, prawie co dzień rano okazywało się, że trzeba skoczyć na dół po jakieś niezbędne drobiazgi jak chleb (a przy okazji świeże mleko od krowy i warzywka do śniadania). W ogóle jedliśmy luksusowo. Weki od babci, choć trochę ciężkie okazały się świetnym pomysłem, "chińszczaki" odeszły do lamusa. Co ciekawe mimo kulinarnej rozpusty, wydaliśmy po około 110 zł na dziewięciodniowy wyjazd. Sprawdził się nasz prymus. Musieliśmy jednak znosić wesołe pytania bazowego w stylu: "To co, dokąd dziś odlatujemy?" a spragnieni ciszy biwakowicze z chęcią użyczali nam swoich kuchenek. Relaksowa atmosfera sprawiała, że obiady przy świecach przeciągały się do późnej nocy i płynnie przechodziły w imprezy przy ognisku, a leniwe śniadania skutecznie uniemożliwiały realizację ambitnego planu wychodzenia na wspinaczkę o 9 rano.

- Czasami zdarzało się nam wyjść bardzo późno. Na przykład w dniu, w którym przyjechał Tomek - koło południa była przelotna burza, więc poszliśmy się wspinać dopiero o 16, a ostatnie drogi robiliśmy już po zmroku. Strome zejście po ciemku, bez latarek było ciekawym przeżyciem. Innego dnia ulewa złapała nas w skałkach - nie zdjęliśmy nawet liny, schowaliśmy się w kolebie. Jak się okazało większość wspinaczy zbiegła się tam prędzej czy później i pod głazem zrobiło się całkiem ciasno, a ku powszechnej radości po chwili z sufitu zaczęła lecieć woda. Potem jeszcze trzeba było wejść na szczyt Sukiennic, po mokrej skale, aby odzyskać linę i karabinek Delikatnie przemoczeni, z ciężką nasiąkniętą wodą liną, zeszliśmy się pakować. Co prawda wyjeżdżaliśmy następnego dnia rano stopem, ale czekała nas jeszcze noc na łące - oszczędność musi być! Odprowadziliśmy jeszcze Konrada na pociąg do Trzcińska (budynek stacji SanFranTrzcińsko) i zabraliśmy się za rozbijanie namiotów w sierpniowej rosie.
Nazajutrz rano pozostało nam zwinięcie namiotów i powrót do domu z myślą, że prawdopodobnie wrócimy tu dopiero za rok.


Jadę! Około trzeciej po południu pewnego październikowego czwartku zdecydowałam, że o jedenastej wieczorem wsiadam do pociągu jadącego do Krynicy. Godziny pomiędzy trzecią a jedenastą były mieszaniną radosnego oczekiwania i strachu. Radości nie trzeba tłumaczyć. A strach? Bałam się straszliwie tego, że spękam, że ucieknie mi ta myśl, że posłucham głosu rozsądku i nie pojadę sama w góry, nie wsiądę sama do nocnego pociągu.
Ponieważ uwielbiam błądzenie palcem po mapie, a tęsknota do gór dawała się od dawna we znaki, miałam mniej więcej obmyśloną trasę na trzy dni. Ale przyznam, że byłam jednak sama sobą zdziwiona, gdy rankiem mogłam już podziwiać górki w okolicy Grybowa. Jeszcze z okien pociągu. Jeszcze z taką jakby nieśmiałością, z zachwytem i radością przyczajonymi gdzieś w środku, gotującymi się dopiero do śpiewu.
Śpiew nie trwał długo - tyle mniej więcej ile krynicki deptak. Potem zaczęło się podchodzenie pod górę. Łąka, las i żółty szlak na Huzary. Dawno już nie byłam sama w lesie... Z daleka odgłosy szczekania psów i wycinki drzew (drwale w geście solidarności międzyludzkiej ostrzegali mnie przed wilkami). Spada liść, ale ja jeszcze nie wiem, że odgłos spadającego liścia to tylko odgłos spadającego liścia (zresztą liście są chyba indywidualistami i każdy spada inaczej). Trzaska gdzieś gałąź, ale moja wyobraźnia wyczarowuje z tego znacznie więcej. Każe uzbroić się w kija, że niby przy okazji będzie lżej iść. Było lżej - i fizycznie i psychicznie.

* * *

Mochnaczkę przeszłam tylko dzięki nieznajomemu trampowi, który zupełnie przypadkowo mijał mnie na szlaku. Gnał do Wysowej na zlot organizowany przez magazyn "Poznaj Swój Kraj". Ale nie gnał na oślep: zauważył (dzięki Bogu!) na drodze sierotkę z dużym plecakiem, która straciła wiarę we własne siły na widok kamienistego strumyka. Nie był na tyle męski, aby przenieść przez strumyk sierotkę razem z jej plecakiem, więc przeniósł tylko plecak, ale w tym momencie sierotka odzyskała wiarę we własne siły i udało jej się przeskoczyć strumyk (tak to jest, gdy na przejściu zimowym nie miało się możliwości przekraczania Sanu...).
Oczywiście, w którymś momencie zgubiłam zielony szlak, ale za to wiedziałam dokąd mam się cofnąć (a to już coś). Jednak i tak nie miałam już szansy prześcignąć nieznajomego trampa, który pognał przodem. A przydałby towarzysz się na przełęczy Beskid. Miałam wrażenie, że ta przełęcz ciągnie się bez końca. Z dwóch map tylko jedna pokazywała ścieżkę schodzącą na północ, do Izb. Tej uwierzyłam. I ścieżka była - przy wschodnim krańcu przełęczy, kiedy prawie że zaczyna się podejście na Lackową.

* * *

Rozumiem, że warunki w jakich spędziłam tę i następną noc mogą urągać szanującemu się górskiemu wędrowcy "po przejściach". Dom był drewniany, ciepły i położony na łąkach. Miał ogromną jadalnię z długim stołem, przy którym wszyscy mieszkańcy spotykali się w porach posiłków. I stali mieszkańcy, i tymczasowi, i chwilowi (jak np. ja). Rodzinna wręcz atmosfera, mimo że ludzie dopiero co poznani. W kącie gitara i akordeon, za ścianą jakieś stare pianino. Co ciekawe, gospodarzami domu jest dwóch wielkomiejskich psychologów (on z Warszawy, ona z Krakowa). Nie pytałam o ich przynależność do klubów górskich, ale przecież początki SKG sięgają Wydziału Psychologii UW.

* * *

Sobota była dniem sentymentalnym. Wróciłam na trasę swojego przejścia zimowego z lutego 1999 roku Wtedy błądziłam po stokach Żabińca. Śnieg miejscami po kolana i zapadający zmierzch - czy to mogą być okoliczności łagodzące? W żadnym wypadku. Tylko dzięki Rafałowi i Agnieszce znaleźliśmy się - już po ciemku - na przełęczy między Żabińcem a grzbietem Siwejki (do dziś nie wiem jak). Jesienny Żabiniec okazał się znacznie bardziej przyjazny, chociaż ciągle jak najbardziej tajemniczy. Przyznaję, że najwyższego punktu (część mojego zadania z zimówki) nawet teraz jestem pewna tylko w 99%. No i muszę też oddać honory mojej towarzyszce Monice (z domu na łąkach - a jakże).

* * *

Dolinka, w której kiedyś leżała łemkowska wieś Czertyżne. Pozostały pochylone krzyże na starym cmentarzyku przy północnym krańcu dawnej wsi. Próbowałam wypatrzyć zdziczałe sady, ale bezskutecznie. Nietrudno było przeoczyć dość duży drewniany krzyż oddalony trochę od drogi, a stojący w miejscu dawnej cerkwi.

* * *

Bieliczna jest słynna dzięki piosence (chyba właśnie piosenka zawiodła mnie w to miejsce). Zaskakujące było to, że zgodnie ze słowami piosenki cerkiew w Bielicznej jest rzeczywiście "ukryta w kępie drzew jak w zielonym kożuchu". Leży tuż nad potokiem, jest bialutka i nietypowa - bo murowana. A nad Bieliczną, dokładnie tak jak w piosence, "rosną lasy pełne malin i borówek" (nie mogę stwierdzić: "pycha", bo widziałam tylko krzaki - na stokach i pod szczytem Lackowej).

* * *

A buki w jesiennych barwach? O bukach mogę tylko milczeć. To cud.

Do Rumunii wyjechaliśmy pod koniec lipca. My, tzn. Asia Szypuła, Marek Wołosz, Tomek Toczyski, Czarek Bugajczyk, niżej podpisany i jeszcze trzech kolegów spoza klubu: Damian, Ludwik i Mateusz. Damian opracował plan dojazdu do Sebes, miasteczka niedaleko Sybinu (Sibiu) – dwa dni, dziesięć pociągów, niewielkie koszty. Podróż tyloma pociągami okazała się nadzwyczaj przyjemna. Zanim zdążyliśmy się znudzić i zmęczyć jednym, już przesiadaliśmy się do następnego. Dalej w góry zawiozły nas dwie taksówki.

I ruszyliśmy. Po 2–3 dniach zostawiliśmy za sobą ostatnią wioskę i Góry Sybińskie należały już tylko do nas. Poza pasterzami i tysiącami owiec nie było tam nikogo więcej. W ciągu dziewięciu dni spotkaliśmy tylko pięciu turystów. Długie grzbiety, kosówka, powyżej hale. Szczyty uwieńczone niewielkimi pozostałościami skał. Jeszcze słońce, w jego blasku iskrzące się trawy, w jego cieple słodkie lenistwo. W chłodne wieczory ogrzewaliśmy się przy ognisku (paliliśmy suchą kosówkę).

W tym ziemskim raju brakowało tylko ambrozji – tutejszego sera. Zaczepialiśmy każdego napotkanego pasterza. Niestety, każdego dnia kończyło się na proteinie. Po tygodniu marzeń wreszcie na naszej drodze stanęła bacówka i baca, który poczęstował nas chlebem i serem. Jednak sprzedać nam go nie mógł. Twierdził, że mleko zsyła na dół, do wioski. Lecz apetyt rośnie w miarę jedzenia – sera nie było, ale owieczki? Zaczęliśmy na nie patrzeć wygłodniałym, oj, bardzo wygłodniałym wzrokiem. Zaraz zapytaliśmy się o cenę (kosztowałaby nas chyba po 5$ od osoby). Niestety pasterz odpowiedział, że kocha je jak dzieci i nie miałby sumienia zabić swojego jagnięcia. Ruszyliśmy więc dalej w naszą serową odyseję.

Do naszej Itaki dotarliśmy dopiero w Górach Fogaraskich. Serową ucztę niektórzy z nas przechorowali. Wcześniej jednak, jeszcze u podnóża Fogaraszy, spędziliśmy dwa dni. Pierwszy z nich poświęciliśmy zwiedzaniu Sybinu, drugi lenistwu, bowiem gdy zbieraliśmy się do wyjścia w góry (a nie było to aż tak późno), panował już taki skwar, że musieliśmy schronić się przed słońcem w rzece. Tego dnia wyruszyliśmy więc dopiero o piątej po południu. Po drodze mijaliśmy tysiące ludzi, którzy też wiedzieli, co przyjemne.

Góry Fogaraskie to zupełnie inna kraina niż Góry Sybińskie. Z bezludnych połonin przenieśliśmy się w Tatry w szczycie sezonu. Fogarasze to już góry skaliste, z grzbietami upodabniającymi się trochę do skalnej grani. Piękne, ale niestety zatłoczone. Kiedy przechodziliśmy przez stromy wąwóz Drakuli drogą ubezpieczoną łańcuchami, utknęliśmy w korku. Na dodatek Rumuni, którzy byli powyżej, zrzucali na nas kamienie. Kultury turystycznej w Górach Fogaraskich zdecydowanie nie uświadczyliśmy.

Czas, czas, czas. Nieubłagany czas – tego też brakowało. Marek, Asia, Mateusz i ja musieliśmy wcześniej opuścić góry i samą Rumunię. Zdobyliśmy Negoiu – 2535 m n.p.m. Byliśmy jeszcze w Brasovie, Sighisoarze (tę musicie koniecznie odwiedzić) i Budapeszcie. Reszta wyprawy weszła na Moldoveanu (2543 m n.p.m. – najwyższy szczyt Rumunii). Reszta, poza Tomkiem, który nie uznając idei zdobywania najwyższych szczytów, ideologicznie trawersował wierzchołek. Ich kolejnymi, już niegórskimi celami, był Bukareszt, Brasov, Sighisoara i Bran z zamkiem Drakuli.

 

krzyzwka