Bartek Walczak

NO PASARAN,

czyli mała retrospekcja na temat IDEI-WIECZNIE-ŻYWYCH


Zazwyczaj z większej ilości traumatycznych przeżyć, które w sumie stanowią o istocie każdej wyprawy, można wyodrębnić kilka, dających rzetelny obraz postawy zwanej w dużym uproszczeniu twardzielstwem. Do tego wystarczy dorzucić opis czegoś, pod czym nie załamałby się nawet zwykły śmiertelnik - tak dla pewnego odmitologizowania historii, która i tak ma w sobie coś z baśni - i mamy gotową znakomitą opowieść rodem z gór wysokich. I tym razem rzecz tyczy owej bajkowej krainy, zaludnionej przez herosów żywiących się kamieniami i bryłami lodu, a mianowicie czwartego pasma na Ziemi, "dachu świata" - Pamiru.

W tym miejscu porzucimy jednak ten zmanierowany sposób przedstawiania rzeczywistości, choćby dlatego, aby uniknąć podejrzeń o posiadanie ego większego od Mt. Everestu. Skoncentrujemy się raczej na niezwykłej roli kirgiskiego Pamiru jako monumentalnego mauzoleum, uświetniającego wiecznie-żywą-pamięć o ludziach i wydarzeniach, które zmieniły bieg historii. Spójrzmy na mapę interesującego nas rejonu: Pik XIX Zjazdu KPZR, Pik XXX-lecia Uzbeckiej KPR, Pik F. Dzierżyńskiego i wreszcie szczyt noszący nazwisko największego z wielkich - samego Włodzimierza Ilicza.

Pozwólmy sobie na chwile refleksji nad tą świetlaną postacią, która uzmysłowiła nam całą dekadencję przejawiającą się w różnych formach spędzania wolnego czasu w tzw. przyjemny sposób, która przywiodła nas z dalekiej Polski poprzez spalone słońcem stepy Kazachstanu, pociągową gehennę, śmiertelny hazard Kyrgyz Airlines, lepkie ręce celników i milicjantów, która dała nam siłę do walki o każdy kolejny krok naprzód. Właśnie legenda tego człowieka sprawiła, że na naszych oczach odżył duch dawnych alpiniad - wyprawy z Czech, Korei, Turcji, Wielkiej Brytanii, Austrii, Norwegii, Polski (oprócz naszej jeszcze trzy), nie mówiąc o licznych przedstawicielach wielonarodowego społeczeństwa, stanowiącego do niedawna awangardę światowego proletariatu, mozolnie wydeptywały śnieg w hołdzie ponadczasowej, wiecznie-żywej-idei. Cóż, kiedy Wódz nie dał się uśpić i omamić pozorom - jego przenikliwy wzrok dostrzegł przejawy imperialistycznej zgnilizny, ukrytej pod pozorami bezgranicznego oddania sprawie.

Tym razem choroba ta dotknęła autora niniejszego tekstu, który bezwstydnie obnosił się z burżujskimi, gore-texowymi łapawicami firmy Mammut, przedmiotem nie tyle niegodnym, co żenującym dla prawdziwego proletariusza. Tak więc Ojciec Rewolucji okrył swe stoki gęstą zasłoną chmur, ograniczając widoczność do kilkunastu metrów, rozpętał na swej grani huraganowy wicher, w swym lodowcu pootwierał złowrogie szczelny i przykrył podejścia świeżym opadem śniegu.

Nie pomogła determinacja uczestników wyprawy, śmiała rezygnacja z używania asekuracji, brawurowe dupozjazdy na lawinach, nawet pełzanie na czworakach. Z ojcowską dobrotliwością igrał z nami, pozwalając na wyjście i dwudniowy biwak na Razdielnej (6200 m) oraz dając podczas jednodniowego rozpogodzenia widoki na szczyt. Nie wyrzekł się jednak jedynej, właściwej linii postępowania. Wiedząc, jak trwały i głęboki jest efekt kary przez stygmatyzację dekadenckich elementów sprawił, że wspomniana ofiara kapitalistycznej zgnilizny oprócz niezmywalnej plamy na honorze nosić będzie bliznę po własnych, burżujskich rakach snobistycznej formy Grivel.

Jednak mimo całej surowości nie potrafił być okrutny. Ostatnią próbę ataku szczytowego, podjętą przez pozostających w bezrozumnym uporze Andrzeja i skompromitowanego właściciela wzmiankowanych łapawic, stłumił nowym opadem śniegu oraz awarią maszynki gazowej snobistycznej firmy Coleman. Wiedział, że burżuazyjne zgniłki daleko na orzeszkach nie zajadą.

Reasumując: do niepowodzenia, niezależnie od pożałowania godnej postawy piszącego te słowa, przyczyniła się przede wszystkim pogoda, jak i pewne błędy strategiczne - po prawidłowo przeprowadzonej aklimatyzacji (6000 m podejść) pospieszyliśmy się trochę z atakiem, nie dając organizmom czasu na wytchnienie. Błędem było także płacenie za zezwolenia, ponieważ nikt o nie nie pytał.

Poza domeną Ojca Rewolucji w nieco szczuplejszym, bo sześcioosobowym gronie posiedzieliśmy kilka dni nad jeziorem Issyk-kul w Tien-szanie, w pobliżu miejscowość Czołpan-ata. Pobyt ten opłaciliśmy stosunkowo niewielką, trzydziestosomową łapówką z tytułu "sztrafu" za rozbicie się w rezerwacie. Niewielką, bo pierwsza stawka wynosiła 60 dolarów, tj. 2400 somów, od czego jednak umiejętność negocjacji.

Ponadto udało nam się wyjść na dwa dni w góry Kungej Ałatau, jedno z dwóch pasm północno-zachodniego Tien-szanu.

Wypadałoby jeszcze wspomnieć o tygodniowym pobycie w Osz - światowym centrum dystrybucji narkotyków pochodzących z terenu Afganistanu, a jednocześnie punkcie zbornym naszej podróżującej w trzech grupach wyprawy. Z rzeczonego tygodnia poświęconego głównie szeroko rozumianej turystyce knajpiano-barowej wykroiliśmy trochę czasu na bardziej sportowe działania. Zaowocowało to poprowadzeniem (w sandałach) jednowyciągowej, szóstkowej drogi na Sulejmanowej Górze, na oczach licznie zgromadzonych tubylców oraz próbą wprowadzenia przez Macieja pewnego novum w liczącej trzy tysiące historii miasta Osz, a mianowicie wspinaczki mikstowej latem. Na szczęście dla nas i przyszłych pokoleń wspinaczy Maćkowi udało się zmodyfikować rzeźbę tylko niewielkiej części tej pięknej skały, stanowiącej zresztą, wraz z maleńkim meczetem na szczycie, główny - obok bazaru - reprezentacyjny obiekt tego szacownego miasta.