- Panie Januszu, był pan bardzo dobrym szermierzem i alpinistą. Te dyscypliny chyba nie szły ze sobą w parze?

- Może, ale dla mnie szermierka to jednak parę lat życia.

- Jak się to zaczęło ? Co było pierwsze: zainteresowanie szermierką czy alpinizmem ?

- Alpinizmem to może nie, ale górami to ja się interesowałem od małego. Zawsze mi brakowało tych gór i choć bywałem niedaleko, to nie mogłem iść, a to dlatego, że byłem za mały, a to co innego. Wyjeżdżaliśmy z rodziną, rodzina była jakoś niechętna na wypady w góry, kolegów tam żadnych nie było, tak więc zawsze zostawał taki niedosyt. Na przykład, na Babiej Górze, na którą tyle razy chciałem wejść, do tej pory nie byłem. Natomiast jeżeli chodzi o szermierkę to miałem dosyć zmienne zainteresowania. Przez 5 lat trenowałem pływanie, ale znudziło mi się, a potem złożyło się tak, że udzielałem korepetycji z matematyki i fizyki szermierzowi. No i to właśnie przez niego zainteresowałem się szablą. Szabla była sławna w tych latach, w kilka miesięcy później zacząłem trenować. Miałem wtedy 18 lat, rzadko kto tak późno zaczyna.

- Był pan reprezentantem Polski w szermierce? (Butold)

- Tak, przez wiele lat.

- Oraz mistrzem Polski.

- Trzy razy indywidualnie, a drużynowo to mi się zdarzyło aż 14 razy.

- Złote lata polskiej szermierki...

- Tak, to były dobre lata.

- Jak udawało się panu łączyć szermierkę z alpinizmem?

- To było dosyć ciężkie. Po pierwsze nie było mowy o żadnych wyprawach. W góry wysokie zacząłem jeździć późno, gdy już przestałem uprawiać wyczynowo szermierkę. Wcześniej moi trenerzy bardzo krzywo patrzyli na wyjazdy w Tatry. Na przykład raz, gdy trenowaliśmy wspinaczkę na dębach na AWF-ie, spadłem, trafiłem na korzeń i wywichnąłem sobie torebkę stawową. I był kłopot, żeby wytłumaczyć im, co mi się stało.

- W którym roku zaczął pan uprawiać alpinizm?

- W 1957 roku. Wiosną były podkrakowskie skałki, a latem Hala Gąsienicowa i kurs tatrzański.

- Kiedy zaczął pan wyjeżdżać na wyprawy?

- W 1971 roku były moje ostatnie mistrzostwa świata w Wiedniu, w roku olimpijskim kończyłem 35 lat, a to jest sporo jak na sportowca wyczynowego, więc nie miałem większych szans wyjazdu na olimpiadę. Potem przestałem już wyjeżdżać, a w 1973 roku przestałem trenować. Ale wtedy po mistrzostwach w 1971 roku, w lecie, przyjąłem propozycję, którą złożyły mi koleżanki z KW, m.in.: Wanda Rutkiewicz, Halina Kruger-Syrokomska, abym poprowadził jako kierownik ich wyprawę na Noszak, Zgodziłem się, chociaż jeżeli chodzi o moje doświadczenie kierownicze to były to tylko Alpy, latem i zimą. W górach wysokich nigdy przedtem nie byłem, zresztą nikt z nich nie był. W Warszawie bardzo ciężko było zorganizować wyprawę, praktycznie nie było wcześniej warszawskiej wyprawy w góry wysokie...

- A wyprawy Andrzeja Zawady?

- Zawada robił centralne wyprawy, narodowe, a nie warszawskie. W 1973 roku zrobił jeszcze zimowy Noszak. Po moim powrocie z Hindukuszu w 1972 roku zwracano się do mnie, abym poprowadził ten właśnie Noszak zimowy. Ale ja nie bardzo miałem ochotę jechać w ten sam rejon i ten sam szczyt, już nie mówiąc o tym, że nie bardzo byłem przekonany do zimy. Poza tym, mieliśmy tak duże kłopoty z transportem w Afganistanie, że ja po prostu nie wierzyłem, że my się tam dostaniemy w zimie. To jest realne, aby zdobyć szczyt, gdy się jest pod szczytem, ale dojechać tam tą ciężarówą, Starem, po sypiących się mostach, gdy rzeki są pozamarzane... Nie wierzyłem w ogóle w to przedsięwzięcie. No i wtedy Zawada poprowadził wyprawę i udało się!

- Jak pan widzi funkcję kierownika na wyprawie? Których momentów jest więcej: przyjemnych czy nieprzyjemnych?

- Funkcja kierownika na wyprawie jest nieprzyjemna gdy jest niedobrany skład albo na ważnej, narodowej wyprawie zbiera się wiele silnych, skłonnych do konfliktu, indywidualności. W wypadku naszej wyprawy (na Noszak w 1971 roku) był to zespół nowicjuszy w górach wysokich łącznie z kierownikiem i dlatego nam się udało. I nawet ci którzy pisali o tym wyjeździe, bardzo mile go wspominają. Z Wandą Rutkiewicz miałem różne przejścia, różne starcia, a mimo tego to tej wyprawie bardzo mile pisała.

- W swojej książce "Na jednej linie" Wanda Rutkiewicz miała do pana trochę żalu, że zostawił pan je, to znaczy zespół kobiecy, po wyprawie w 1971 roku, wyjeżdżając na kolejne wyprawy w innym składzie. (Butold)

- Cóż, nie zdołały mnie przekonać, że będą w stanie poradzić sobie w górach w które chciałem organizować wyprawę, a myślałem wtedy o Bhutanie. Uważałem, że Noszak to był realny cel dla kobiet. Natomiast inaczej widziałem cel sportowy nowej wyprawy. W mojej koncepcji nie mieścił się zespół kobiecy. Wobec tego dziewczyny zaczęły organizować wyprawę na Gasherbrumy, a nasz Bhutan okazał się wkrótce nierealny.

- Ale za to potem było Shispare w Karakorum.

- Z Shispare było tak: pozwolenie dostał klub alpinistyczny Politechniki Warszawskiej, który nie miał ani doświadczenia organizacyjnego, ani nie byli to ludzie doświadczeni w górach wysokich, nawet niezbyt silni sportowo. Na szczęście dla siebie mieli już w ręku pozwolenie, bo w tamtych czasach gdy trzeba było mieć różne zgody i zatwierdzenia, taki klub w którym nie ma doświadczonych organizatorów i alpinistów w żadnym wypadku nie dostałby zezwolenia władz na organizowanie wyprawy w góry wysokie, szczególnie na tak poważny i trudny technicznie szczyt. Więc po prostu postawili im warunek - możecie organizować wyprawę, ale wspólnie z Polskim Związkiem Alpinizmu. No i wtedy znalazłem się jako ten wyznaczony przez PZA kierownik. Wyprawa była zresztą międzynarodowa, bo jeszcze z udziałem Niemców.

- Pan nie był związany z tym klubem z PW?

- Z klubem jako klubem to nie, ale znałem tam trochę ludzi. Natomiast wyprawa odniosła sukces. Udała się nie tylko sportowo, bo także sprawdził się zespół. Wyprawa się jakoś skonsolidowała, mimo że ludzie pochodzili z różnych środowisk, z różnych miast... A poza tym Niemcy i Polacy.

- Niewiarygodny był upadek jednego z Niemców...

- Tak, spadł aż 500 metrów! Myśleliśmy, że nie będzie co z niego zbierać, a on nie tylko że żył, to miał jedynie lekko uszkodzoną rękę, a dokładnie pęknięcie kości śródręcza. Zresztą na swoje nieszczęście, bo gdyby uszkodził tą rękę lepiej to by żył. Trzy tygodnie później podleczył się i poszedł do góry, i zginął.

- Następnym szczytem był już...

- Tak, następne było K-2.To już była centralna, narodowa wyprawa. Osobiście to mile ją wspominam i większość uczestników prawdopodobnie też. Były oczywiście zawiedzone ambicje. Ale jeżeli chodzi o atmosferę, to na tej wyprawie była bardzo dobra. Natomiast przed wyprawą to były horrory i walka podjazdowa. Rozliczanie tej wyprawy też było w stylu partyjnym, "przed egzekutywą". Na szczęście nie poszło to dalej, prezes Paczkowski wszystko to tonował i brał uderzenia na siebie.

- O co w tym wszystkim właściwie chodziło?

- W skrócie można powiedzieć to tak - po prostu była grupa ludzi tak zafascynowanych K-2, że nawet nie przechodziło im przez myśl, że mogą nie być w składzie, mogą nie organizować tej wyprawy. I dlatego ludzie tak bardzo tu atakowali.

- Jak się układały pana stosunki z Andrzejem Zawadą?

- Z Zawadą to jeszcze stosunkowo najlepiej. To raczej jego zwolennicy prowadzili tę walkę, a nie on osobiście. A walka była czasem mocno nie fair, łącznie z szantażami finansowymi, z donosami do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. Podobno taaaką teczkę miałem w Komitecie. Dam przykład. Był taki sponsor polskiego alpinizmu - Julian Godlewski ze Szwajcarii. Parę razy uczestniczył w finansowaniu wypraw, m.in. dał Andrzejowi Zawadzie na Kunyang Chhish, na Lhotse, no i PZA napisało do niego z prośbą o wsparcie wyprawy, podając kierownika, komitet organizacyjny, itp. On przyznał pewną sumę, było to chyba 6000 dolarów, i jak o tym się dowiedziano, to ktoś "życzliwy" napisał list do Godlewskiego, następnie przyszedł nerwowy list Godlewskiego ze Szwajcarii informujący, że ze względu na złą sytuację personalną odwołuje on swoją pomoc finansową. No i następnie zaczęło się odkręcanie całej tej sytuacji, próba wyjaśnienia, kto do niego ten donos napisał, itd. Obrzydliwa była sytuacja, ale w końcu staruszka dało się ubłagać, co prawda nie na początku, ale już później, jak wyprawa wpadła w długi, w trakcie jej trwania, gdy było za mało pieniędzy, Godlewski trochę nas dofinansował. Zresztą cała ta sprawa (zamieszania personalnego wokół wyprawy) oparła się o wicepremiera. Najpierw rozmawiał ze mną doradca Tejchmy (były wicepremier - przyp. red.), wypytywał mnie, z wielu stron mnie podchodził, aby wywiedzieć się, czy Tejchma w ogóle może nas, jako organizatorów wyprawy, przyjąć. Dał w końcu opinię pozytywną i Tejchma nas przyjął, dając nam oficjalny papier, że wyprawa w tym składzie personalnym będzie zatwierdzona.

- Czy brał pan udział w akcji górskiej na K-2?

- Tak, zakładałem nawet obóz szturmowy. Byłem na ośmiu tysiącach niosąc ładunek. Do szturmowego obozu wyniosłem 10 kilogramów ładunku. Na więcej mnie wtedy stać nie było, bo skończyło się to dla mnie źle. A mianowicie za długo siedzieliśmy w namiocie w tym obozie, z tlenu prawie nie korzystaliśmy i trzech z nas nabawiło się zakrzepowego zapalenia żył. Ja to chyba zniosłem najciężej.

- Następnym razem pod K-2 pojawił się pan w 1982 roku?

- Tak, z tym że wcześniej byłem na wyprawie na Makalu z bardzo nieszczęśliwą wyprawą warszawską, pechową, z różnych względów, w 1980 roku byłem zastępcą kierownika wrocławskiej wyprawy na Manaslu, a w 1982 roku była polsko-meksykańska wyprawa na K-2.

- Jak się udało zorganizować w stanie wojennym wyjazd na K-2?

- Gdybyśmy zaczęli w stanie wojennym to nic by z tego nie było, ale że przygotowania były już tak zaawansowane przed stanem wojennym, że nie sposób było to odkręcić. Podpisana była już umowa z Meksykanami. Zresztą ta umowa była podpisywana w domu Onyszkiewicza, który znał angielski i tłumaczył nam te umowy. Proponowałem mu wyjazd na wyprawę, ale on wtedy nie mógł się jeszcze zdecydować, bo w styczniu 1982 roku miał jechać jako tłumacz z Wałęsą do USA. Więc wszystko było rozkręcone, umowa podpisana, pieniądze zapewnione, zamówienia sprzętowe rozesłane, no i przychodzi stan wojenny i nie wiemy co z tym robić. Ale od razu zaznaczono, że niektóre wysokiej rangi imprezy zostaną odblokowane. No i rzeczywiście odblokowano kilka wypraw, m.in. naszą, wyprawę Wandy Rutkiewicz na K-2 również, wyjazd Kukuczki i Kurtyki na południową ścianę K-2, zresztą oni zabrali się właściwie z nami, i jeszcze coś, ale w sumie bardzo niewiele. Meksykanie pomimo stanu wojennego się nie wycofali, tak więc wszystko zagrało i wyprawa się odbyła. Nawet nas puszczono na Zachód, abyśmy mogli zamówić sprzęt.

- Nie chciał pan spróbować zorganizować wyprawy na K-2 trzeci raz (wyprawa z 1982 roku nie osiągnęła szczytu)?

- Nie, K-2 mnie jakoś zniechęciło, ale próbowałem zorganizować wyjazd na zimową Annapurnę. Wyprawa nie doszła jednak do skutku. Oficjalnie zrezygnowaliśmy z pozwolenia na szczyt, sugerując jednocześnie, żeby je przekazać wyprawie Kukuczki. Tak też się stało i Kukuczka był na szczycie. Wanda Rutkiewicz też próbowała, ale jej się nie udało.

- Które wyprawy pan najmilej wspomina?

- W zasadzie dwie pierwsze. Były udane, zgrany zespół, bez żadnych problemów... Poza tym atrakcyjne podróże, a podróżowało się wtedy ciężarówką... To było bardzo atrakcyjne. Dzisiaj wyprawę zorganizować, to tylko wziąć paszport z szuflady, pieniądze do kieszeni i bez niczego, tak jak tu stoję mogę lecieć. Wszystko kupuje się i organizuje w Katmandu. Kiedyś spotkałem tak Messnera w Katmandu, który powiedział: "Przedwczoraj dowiedziałem się, że ktoś zrezygnował z pozwolenia na szczyt (nie pamiętam już jaki), więc od razu przyleciałem i kupuję wszystko na targu." Gdyby nie przyleciał, ktoś inny by je wziął.

- Można odnieść wrażenie, że po ostatniej wyprawie na K-2 Pana wyjazdy w góry były nastawione na turystykę. Napisał pan niedawno przewodnik po Nepalu dla udających się na trekking...

- No, nie tylko, nie tylko... Wspinałem się jeszcze w Alpach, ostatnią wspinaczka była w 1983 roku. Ale jeszcze wcześniej zainteresowałem się narciarstwem alpinistycznym. Założyliśmy sekcję w Warszawie, często wyjeżdżaliśmy do Włoch do zaprzyjaźnionego klubu Ski Club Torino, uczestniczyliśmy w różnych zawodach, i tak to dotąd trwa. Już w Polsce organizujemy zawody w ski-alpiniźmie, do tego stopnia, że raz Włosi nam zlecili i opłacili organizację takich zawodów na Hali Chochołowskiej. Poza tym trekingowo chodzę po Nepalu, od 1983 roku systematycznie. Jeszcze się trochę wspinam, w zeszłym roku byłem na Słowacji. Do "piątki" jeszcze jakoś idzie.