czyli klubowa delegacja w Podwilku

 

Wędrówka Jedwabnym Szlakiem

Jak zapewne niektórzy czytali w poprzednim numerze Biuletynu, niewielka grupa śmiałków, pod wodzą Marcina Szymczaka, penetrowała w lecie ubiegłego roku dzikie zakątki Azji Środkowej. Czytaliśmy już o zmaganiach z lodowcami i wysokimi siedmiotysięcznymi szczytami, teraz przyszedł czas na gorące piaski Uzbekistanu.

Tydzień u naszych południowych sąsiadów

Kwiecień. Długi majowy weekend zbliża się wielkimi krokami. Zewsząd słychać rozmarzone rozmowy o tym, dokąd jechać, padają pytania, jak, z kim, snują się rozważania. A ja już wiem. Za tydzień, nie - za dziewięć dni - wyjazd. Namioty, ciepły śpiwór, dobry humor... Myślę, co zabrać. Osiem dni z dala od wszelkiej cywilizacji, osiem dni...

* * *

Czekam. Czas płynie tak strasznie wolno, kiedy na coś czekam... Pełna nadziei, pozytywnych myśli, marzeń... Czekam...

* * *

I wreszcie jedziemy. Ciężki plecak (mimo wszystko to jednak całkiem miły ciężar), kilkunastogodzinna podróż pociągiem, bieg do kasy po bilety na stacji w Petrovicach z nadzieją, że pociąg nie ruszy i część z nas nie zostanie nocą na peronie, podejrzany zapach i dym nasuwający na myśl palące się wnętrzności pociągu (wprawdzie ktoś na pocieszenie stwierdza, że to na szczęście nie nasz wagon), odrobina obaw, czy uda nam się bez problemów przekroczyć granicę, które na szczęście okazują się bezpodstawne i...

* * *

Słowacja wita nas pięknym słońcem i błękitnym niebem z poutykanymi gdzieniegdzie białymi puszkami obłoków. Dni i wieczory pełne wrażeń. Tych najbardziej pozytywnych, pełnych sympatii, z szeroko otwartymi oczami wpatrzonymi z zachwytem w góry, niebo i drzewa. Rześkie poranki i powiew wiatru, rozgwieżdżone niebo, pod którym tak śmiało kiełkują nowe marzenia, plany. Kołyszący nas do snu trzask palonego drewna, wieczorny blask ognia na spalonych słońcem twarzach, herbata z gatunku "przegląd lasu", orzeźwiająca kąpiel w strumyku lub bezceremonialny prysznic prosto z wiadra. Magiczna atmosfera, którą chłoniemy i staramy się jak najpełniej zapamiętać, umieścić głęboko w sercach. Uczucie, że jesteśmy tu, gdzie kochamy być, wzruszenia, emocje, wieczorne dumanie i długie ściszone rozmowy przeplatane radosnym śmiechem. Idziemy zasłuchani w mowę gór, nasłuchując, co pragną opowiedzieć nam drzewa i wiatr. Myśli płyną nieświadomie czy podświadomie. Poznajemy się nawzajem, ale też poznajemy samych siebie, docieramy do tego, co w nas zapomniane, zagubione lub też jeszcze nie odkryte, niewiadome. Teraz czas płynie tak szybko, zbyt szybko. Staramy się nie myśleć o powrocie do rzeczywistości, tu i teraz jest tak dobrze, beztrosko, cieszymy się każdą minutą, każdą chwilą.

* * *

Tydzień jednak mija, musimy wracać. Droga powrotna, w wyniku której krakowska "Chimera" zyskuje tego dnia jeszcze jednego stałego wielbiciela, a raczej wielbicielkę, ostatnie kombinacje z biletami, po których, przeprowadziwszy wstępne obliczenia, stwierdzamy, że pozostanie w domu kosztowałoby nas dużo, dużo więcej i na wieczornym horyzoncie pojawia się Warszawa.

* * *

Tak bardzo potrzebowałam tego wyjazdu, długiej wędrówki nie po warszawskim parku czy deptaku, lecz po górach i lesie. Być tam, gdzie jest cicho, spokojnie, gdzie słychać własne myśli, a wiatr hula nieograniczony żadnym blokowiskiem. Czuć zapach wiatru i słyszeć własne uczucia. Chcę wracać jak najczęściej w takie miejsca, tak bardzo mi bliskie. Moje miejsca.

* * *

A po minionym weekendzie mam opaloną buzię i cały nos w piegach, oczy pełne nadziei i ciepły uśmiech na dzień dobry. Kolekcja wspomnień staje się coraz barwniejsza, a ja zaczynam nowy tydzień z wplecionymi we włosy wiosenno-letnimi promykami słońca, trochę figlarnymi, trochę rozkojarzonymi i bardzo, bardzo radosnymi.

Pirenejskie wędrówki

O klubowym rajdzie

Kiedy wysiadam na małej stacyjce na południu Polski, wszystko się zmienia - moje podejście do ludzi, do świata, do wszystkich bardziej i mniej ważnych spraw. Zmienia się nawet hierarchia marzeń. Jedne wysuwają się naprzód, inne milkną speszone. Sam widok, mimo że w pierwszych chwilach często przysłonięty dachami domów lub chmurami, niezmiennie wywołuje mój zachwyt, radość i szacunek, a w duszy zasiewa ziarnko wewnętrznego spokoju, które z każdym kilometrem wędrówki staje się coraz mocniejsze.

* * *

Tak było i tym razem, kiedy w sobotni poranek wysiedliśmy na stacji w Zwardoniu i gdy nieco jeszcze zaspane uśmiechy zagościły na twarzach uczestników rajdu. Wbrew naszym obawom słoneczko nie zawiodło. Naszym celem było Wielka Racza, do której zaprowadzić miał nas czerwony szlak. Pierwszy dłuższy postój urządziliśmy przy zwardońskim schronisku PTTK. Zgodnie ruszyliśmy w las w poszukiwaniu suchych gałęzi i po przepisowych 20 minutach zapłonęło ognisko. Po sytym śniadaniu, gorącej herbacie i odniesieniu nadwyżki drewna z powrotem do lasu, wśród śmiechów i żartów ruszyliśmy dalej, podziwiając widoki, ciesząc się ładną pogodą i swoim towarzystwem. Po odbytej w czasie jednego z kolejnych postojów walce na śnieżki i zjedzeniu ogromnej ilości czekolady smaków wszelkich, grupa zintegrowała się jeszcze bardziej. Miła atmosfera sprawiła, że nawet ostatni odcinek, który z daleko wydawał się niemalże nie do zdobycia, okazał się całkiem przystępny.

Zbierając gałęzie na wieczorne ognisko, dotarliśmy do schroniska na Wielkiej Raczy. Przed nami rysował się wieczór pełen wrażeń. Zaczęliśmy od ogniska i pałaszowania upieczonych kiełbasek. Wprawdzie na "gluta" nie było już zbyt wielu chętnych, jednak nie zrezygnowaliśmy z przygotowania tej tradycyjnej potrawy. W czasie, gdy część grupy przeniosła się do schroniska i z lubością zażywała gorących kąpieli, pozostali bawili się jeszcze przy ognisku. Odbyła się licytacja bajek i powstało wiele interesujących teorii naukowych, np. teoria dotycząca spadających gwiazd brzmiąca: "Proporcjonalnie do wzrostu masy ciała spadającego z nieba, wzrasta prawdopodobieństwo spełnienia się wypowiadanego życzenia".

Kiedy już wszyscy zasiedli wokół schroniskowych stołów, zaczęliśmy śpiewanie piosenek, a w przerwach odbywały się kolejne etapy prowadzonego przez Piotrka i Pawła konkursu dotyczącego znajomości Beskidów. Tworzone na poczekaniu pytania oraz urok prowadzących wywoływały salwy śmiechu i skutecznie rozbudzały usypiających.

"Wczesnym" porankiem, radośnie wspominając miniony dzień, przygotowaliśmy wspólne śniadanie, po którym odbyła się sesja zdjęciowa z porannymi chmurami w tle. Ponieważ część z nas musiała wrócić do Warszawy w niedzielny wieczór, dalej niestety nie mogliśmy iść razem. Część grupy ruszyła więc czerwonym szlakiem w stronę Przegibka, część - żółtym w kierunku Rycerki Górnej. Minąwszy Rycerkę, wiedzeni ciekawością zobaczenia źródeł mineralnych, podążaliśmy dalej w stronę Soli. Ciesząc się ostatnimi godzinami pobytu w Beskidzie Żywieckim, odpoczywaliśmy, opalając się i pstrykając pamiątkowe fotografie. Źródła mineralne okazały wprawdzie się jedynie zwykłymi studniami z dziwnie pachnącą cieczą, wierząc jednak w ich uzdrawiającą moc, napełniliśmy butelkę. Rysująca się na horyzoncie karczma okazała się miejscem bardzo gościnnym, gdzie dzięki uprzejmości gospodarza zjedliśmy gorące zupki i gdzie czas umilały nam piosenki w wykonaniu braci Golców.

Pociągiem z Soli przez Żywiec i Bielsko-Białą dotarliśmy do Katowic, gdzie przesiedliśmy się w ekspres do Warszawy. Kupiony przez Marcina na stacji dziwnie wyglądający zielony napój "Żywiecka Limetka", któremu nadaliśmy własną, pieszczotliwą nazwę - "Zielone G...", wzbudził ogólną radość i stał się swoistą fajką pokoju. Droga powrotna upłynęła nam na jedzeniu, dyskusji o deja vu i wspominaniu kończącego się już weekendu. Zgodnie stwierdziliśmy, że Warszawa tego wieczora zbliżała się stanowczo zbyt szybko.

PS. Podziękowania dla Pawła i Piotrka za zorganizowanie tak sympatycznego rajdu.