Mój klub
Kilka lat temu skończyłem studia. Czułem, że w czasie ich trwania pewne rzeczy mi umknęły. Znajome osoby, wyjazdy, spotkania odgrywały dużą rolę w moim życiu, lecz stanowiły również ograniczenie. Męczyły mnie, tłamsiły, deptały. Powodowały, że poszukiwałem wyzwolenia z ich więzów. Próbowałem nadrobić stracone etapy. Spełnić marzenia.
Pierwsza próba jeszcze w trakcie studiów nie powiodła się. Pierwsza wizyta na wykładzie kursowym w SKPB zakończyła się chorobą - atakiem wyrostka robaczkowego. Przepadł pierwszy wyjazd, parę środowych spotkań. Zrezygnowałem.
Przez ten rok dużo wędrowałem po naszych górach. Przyszło lato i konieczność wykorzystania w pełni ostatnich, być może tak długich, wakacji. Wybór padł na Czarnohorę. Ostatnie przygotowania, ostatnie zakupy. Wizyta w Pakerze, jeszcze na ulicy Twardej. Krzyś Skrocki opowiedział nam o Ukrainie, o klubie, o kursie. Plakaty już w lipcu były rozwieszone.
Spędziliśmy kilkanaście wspaniałych dni w Beskidach Ukraińskich. Próbowaliśmy wędrować bez szlaków, bez schronisk. Tylko przy pomocy kompasu, mapy i przewodnika. Różnie to nam wychodziło, ale szczęśliwie docieraliśmy do celu.
Jeszcze kilka dni nad morzem i wakacje niespodziewanie skończyły się. Praca. Ale nie tak angażująca, aby zrezygnować z reszty. Pierwsze tygodnie zarabiania na życie były zupełnie nowym doświadczeniem. O klubie zapomniałem.
W połowie października Ewa przypomniała o kursie. Może byśmy się wybrali? - zaproponowała. Teraz wiem, że marzenia wymazałem z pamięci ze strachu. Bałem się, lęk zawładnął mną całkowicie. Udało się go jednak przełamać.
Nie pamiętam jaki był temat pierwszego wykładu. Może sprzęt turystyczny. Dużo młodzieży studenckiej z różnych uczelni, licealiści. Z drugiej strony instruktorzy, przewodnicy, klubowicze, często w podobnym wieku. Ale stali w tym czasie za murem, niedostępni, przynajmniej dla mnie.
Z manewrów niewiele sobie przypominam. Całkiem nieźle mi poszły, głównie z tego powodu, iż Andrzej, z którym byłem w parze, chodził po wyznaczonych trasach tydzień wcześniej.
Na wykładach byłem wszystkich. Latałem po bibliotekach, czytelniach, księgarniach. Chłonąłem wiedzę. Egzaminy zdałem bez problemów.
Kursówki. Niezapomniane wędrówki po posypanych puchem Beskidach. Pierwsze noclegi w bacówkach, samodzielne prowadzenie. Poznawanie nowych ludzi w ramach grup autorskich.
Niepisaną tradycją jest przygotowanie Wigilii klubowej przez kursantów. Tak też było i u nas. Spotykaliśmy się w akademiku na Żwirkach. Tworzylismy wspólnie program artystyczny. Wypadło nieźle. Kolędy przy zapalonych świecach. Śpiew z akompaniamentem gitar i fletu. Niezapomniane chwile.
Zimówka, wiosenne i letnie stopniowo wiązały nici w różnych kłębków. Pogłębiały relacje, integrowały ludzi.
Po kursie były wspólne wyjazdy, imprezy, spotkania. I wspólne plany. Tak narodził się Kaukaz ‘97. Zorganizowany głównie siłami naszego kursu. W trakcie kolejnych spotkań dołączali inni klubowicze. Zebrało się nas 22 osoby. Liczba ta stała się później dla nas magiczną. Spędzaliśmy razem wiele wspaniałych chwil, zdobyliśmy Elbrus, wypoczywaliśmy w Soczi, przepłynęliśmy statkiem Morze Czarne, zwiedziliśmy Turcję.
Co było później? Dwa lata temu pojechaliśmy do Ameryki Południowej. W tym roku odwiedziliśmy Azję Środkową. A w międzyczasie były wspólne beskidzkie wyjazdy, pokazy slajdów, spotkania. Nowi ludzie, nocne rozmowy i grzane wino. Fascynacje i rozczarowania. Radości i smutki. Ale jedno wiem na pewno - przyjaźń jeszcze długo będzie trwała. Zawsze.
Historia „innych” manewrów
Jest piękny jesienny wieczór. Bacówka na Jasieniu. Rajd Jubileuszowy z okazji 25-lecia SKG i wieczorne rozmowy przy ognisku. Także o tym, czy coś po nas „starych" przetrwało do czasów obecnych. I Prezes opowiada - właściwie to już chyba legendę - o pewnych manewrach na przejściu letnim, które zostały rozstrzygnięte w jakiejś knajpie, gdzieś w Beskidzie Niskim...
A ja w tym momencie wracam pamięcią do swoich manewrów sprzed osiemnastu lat, które na przejściu letnim w 1983 roku odbyły się trochę inaczej, niż powinny. I chociaż pamięć jest już zawodna i z całego kursu pamiętam niewiele, to manewry tkwią jeszcze gdzieś głęboko. Może dlatego, że nigdy nie powiedzieliśmy wszystkiego do końca publicznie, jak również nigdy nie zostaliśmy rozgrzeszeni z naszego postępowania.
Ale może od początku
Kurs roku akademickiego 1982/83 był jednym z pierwszych kursów SKG, po którym kursanci zdawali egzaminy przodownickie przed Komisją Turystyki Górskiej PTTK. Aby zaliczyć cały kurs należało zaliczyć dwie wycieczki kursowe (w tym jedną górską), obóz zimowy w Suchej Dolinie (tam nauczyłem się jeździć na nartach) oraz obowiązkowo przejście letnie. Przejście wiosenne w Beskidzie Żywieckim (z uwagi na jeszcze wtedy leżący śnieg raczej zimowe) było mile widziane.
No cóż, kurs jak kurs, ale to przejście letnie...
Prowadziły je dwie osoby wywodzące się z SKPB i mające za sobą twardą szkołę w tej organizacji, tj. BBJ (Bogdan Bereza Jarociński) i Julita Marczuk. Dodatkowo wędrował z nami Wąż oraz dwoje pomocników instruktora, tj. Ela Szufa i Lech Sałkiewicz.
Tamto przejście to była swoista instytucja. Własny czas przejściowy (zegarki przesunięte dwie godziny do przodu, aby kursant wstając np. o godzinie czwartej rano nie musiał się stresować - wszak zegarek wskazywał już godzinę szóstą), charakterystyczni prowadzący i ta atmosfera...
Choćby kursant nie wiem jak się starał, o pochwale lub choćby bardziej przychylnym traktowaniu ze strony kadry nie miał nawet co marzyć. W ogóle pochwała w trakcie przejścia była towarem deficytowym i właściwie nie występowała samoistnie. Za to wszystkie, choćby nawet najmniejsze, potknięcia urastały wręcz do katastrofy, w wyniku której mogło zdarzyć się wszystko co najgorsze, do śmierci uczestników wycieczki włącznie. Każdy, kto z powodu zmęczenia lub utraty orientacji zrezygnował z prowadzenia, mógł właściwie pakować plecak, gdyż na drugą szansę trudno było liczyć. Kto nie spełniał w zadowalającym stopniu wymagań kadry, to samo. A wymagań było sporo. Panoramki, konieczność odpowiadania na znienacka i podstępnie zadawane pytania w stylu „gdzie jesteśmy?", „co to za góra?", itp. Oczywiście cerkiew zachodnio- i wchodniołemkowska oraz ikonostas - bezbłędnie, chałupa łemkowska również, manewry w trakcie przejścia, itd.
Dlatego też wśród kursantów trup słał się gęsto
Agnieszka, mająca za sobą solidną praktykę w harcerstwie, prowadziła wyśmienicie, tak metodycznie, jak i orientacyjnie. W efekcie po raz pierwszy i jeden z ostatnich doszliśmy na wyznaczone miejsce bez jakiegokolwiek błądzenia i o całkiem przyzwoitej porze. Niestety, na samym końcu, już po dotarciu w okolice wyznaczonego punktu, wysłała dwie osoby ze swojej grupy na poszukiwanie dogodnego miejsca do rozbicia namiotów. Ponieważ osoby nie wracały, wysłała kolejne dwie na ich poszukiwanie, po czym sama poszła ich szukać. I to wystarczyło. Nie liczył się cały dzień bezbłędnego prowadzenia i doskonałe panoramki, ale tylko te nieszczęsne ostatnie pół godziny. Kadra miała takie używanie, że dziewczyna załamała się i następnego dnia opuściła przejście.
Kasi, która odparzyła nogi i miała bąbel na bąblu, po prostu podziękowano, bo przecież przodownik nie może mieć takich bąbli. Tadkowi - wykładowcy z Politechniki Warszawskiej, który na przejście zabrał swojego piętnastoletniego syna - również podziękowano, gdyż syn nie nadążał za grupą. Zbyszkowi, który również prowadził rewelacyjnie (dwa razy), nie zaliczono, bo musiał tydzień wcześniej wyjechać z przejścia.
I tak dalej...
Dlatego z blisko dwudziestu kursantów, którzy pojechali na przejście, do jego zakończenia dotarła niespełna połowa, a na zaliczenie szansę miało tylko sześć lub siedem osób: Agnieszka Suwalska, Marcin Wąsowicz, Irek Robak, Mariusz Krawiec, Zbyszek Niewiadomski, piszący to wspomnienie i być może ktoś jeszcze, o kim pamięć nie przetrwała próby czasu.
Ich manewry
I kiedy wydawało się już, że pozostało nam tylko kilka dni spokojnego chodzenia, kadra wymyśla kolejne, chyba czwarte, manewry, które niby miały jeszcze coś rozstrzygnąć. Dla nas, którzy po blisko trzech tygodniach chodzenia po Beskidzie Niskim, po zrobieniu kilkuset panoramek i po trzech wcześniejszych manewrach znaliśmy już na pamięć wszystkie szczyty wraz z pipantami, a także byliśmy w stanie trafić na nie bez mała z zawiązanymi oczami, pomysł kolejnych, trzydziestosześciogodzinnych manewrów był pomysłem bez sensu, obliczonym co najwyżej na nasze fizyczne unicestwienie. A poza tym, co to za manewry dla trzech zespołów.
I wtedy, na stokach Uherca zrodził się szatański plan...
Manewry się rozpoczynają, kadra wyznacza nam trasy, my na te trasy dzielnie wyruszamy, oczywiście każdy we właściwym kierunku. Po czym... szerokim łukiem obchodzimy Uherec i spotykamy się w umówionym miejscu, czyli pod cerkwią w Świątkowej. Zajęło to sporo czasu, bo obejść Uherec, to jednak kawał drogi. Ale pierwszy punkt planu został wykonany.
Czas na punkt drugi naszych manewrów
Siedząc pod cerkiewką i posilając się kupionym od gospodarzy mlekiem oraz zagryzając suchą bułką, nanosimy wszystkie przydzielone nam punkty na jedną mapę. Następnie całe manewry rozgrywamy na tej mapie, analizując dokładnie trasy poszczególnych zespołów i czasy ich przejścia, w tym zwłaszcza godziny dotarcia każdego zespołu na wyznaczony punkt. Tak określone czasy wpisujemy na karteczki, które zwykle zostawia się na punkcie. Jeżeli na jednym punkcie ma się spotkać kilka zespołów, wpisujemy się, każdy zespół swoim długopisem i charakterem pisma, w kolejności, w jakiej dotarlibyśmy na ten punkt. Oczywiście wszystkie te czasy wpisujemy również do naszych kajecików - że niby będąc na szczycie spisaliśmy coś ze znalezionej tam karteczki. Był to najtrudniejszy i bardzo czasochłonny element planu. Obszar wyznaczony przez wszystkie punkty naniesione wcześniej na mapie, z określonymi już w przybliżeniu czasami przejścia poszczególnych zespołów, dzielimy na trzy sektory. Kryterium podziału jest oczywiście skupienie punktów, ale i kolejność ich odwiedzania, aby karteczka znalazła się tam o godzinie zbliżonej do tej na niej zapisanej (aby kadra kontrolując punkty nie była w stanie się zorientować).
Po ostatecznym opracowaniu całej strategii rozdzielamy karteczki na zespoły, które zaniosą je na szczyty (punkty) w poszczególnych sektorach (składu zespołów wyznaczonych przez kadrę nie zmieniamy), umawiamy się następnego dnia rano na kolejne spotkanie (przy cerkwi w Wołowcu) i podsumowanie zadania, po czym wyruszamy na nasze, już własne trasy manewrów.
Etap trzeci to realizacja
Podczas wędrówki, zwłaszcza polnymi drogami w odkrytym terenie, bardzo dokładnie rozglądamy się dookoła, gdyż spotkanie kogokolwiek z kadry, zwłaszcza w miejscu, w którym nigdy nie powinno nas być, mogło zniweczyć nasz wspaniały plan, a także doprowadzić do oblania przejścia. Pytamy więc wszystkich napotkanych baców, harcerzy i innych turystów, czy nie widzieli takiego lub innego pana albo pani, podając przy tym bardzo dokładne rysopisy naszej kadry. Każdy zauważony w oddali osobnik staje się podejrzany.
Po zauważeniu Lecha Sałkiewicza leżymy z Irkiem Robakiem przez blisko godzinę w chaszczach na brzegu strumienia, do połowy w wodzie i czekamy aż przejdą. Agnieszka, która zobaczyła Lecha (z Elą), też trochę czasu spędziła w chaszczach.
Ale w sumie etap realizacji przebiegł bez większych zakłóceń, choć nie wszystkie zespoły dotarły na umówione spotkanie o umówionym czasie, m.in. my. Wrażeń jest jednak co niemiara. Opowieści o noclegu na cmentarzu (co się okazało się dopiero rano), o psach, które mało nas nie zagryzły, o spaniu w stogu siana (z drągiem w środku), o niezauważeniu (ze zmęczenia) dziewczyny w stroju topless wymagają osobnego opisu.
Jednak to wszystko opowiemy sobie dopiero później, bo teraz trzeba szybko biec na Uherec, gdyż kończy się limit czasu, w którym musimy się zmieścić, aby zaliczyć przejście. Oczywiście znowu strategia - kto z której strony ma wejść do obozu i w jakim odstępie czasu po sobie. W międzyczasie niezbędne było ustalanie jednego alibi dla wszystkich, m.in. którędy szliśmy, gdzie byliśmy, itp. Ponieważ jednak limit czasu się kończy, po drodze ustalamy, że dwa zespoły muszą wejść razem. Wymyślamy kolejną historię, gdzie i w jakich okolicznościach się spotkaliśmy, a następnie jeden zespół idzie, a dwa zalegają w chaszczach na co najmniej godzinę (lub odwrotnie).
Śledztwo kadry
Po dojściu na miejsce zdajemy kadrze relację (wcześniej ustaloną) i rozliczamy przejście. Z pozoru wszystko przebiega normalnie, więc liczymy na zasłużony odpoczynek. Okazuje się jednak, że kadra skontrolowała kilka punktów i nabrała jakiś podejrzeń, więc zaczyna nas przesłuchiwać. Każdy indywidualnie musi opowiadać - bez mała minuta po minucie - jak i którędy szedł, jak wchodził na szczyt, o której godzinie, którędy schodził, gdzie spał, dlaczego wziął śpiwór (a wszyscy wzięliśmy), czy i gdzie spotkał drugą grupę...
Z odpoczynku nic nie wyszło, bo przesłuchania trwały do późnego wieczora. Jeżeli były jakieś rozbieżności pomiędzy członkami jednego zespołu kadra natychmiast to wychwytywała i usiłowała drążyć jeszcze głębiej. Np. Lech wszedł na jeden z punktów i znalazł kartę z czasem naszego zespołu o około dwadzieścia minut późniejszym, niż wynikało to z jego zegarka, co stanowiło główny dowód przeciwko nam. Kadra wyjawiła to znienacka i od razu próbowała nas zgnębić. W tym momencie Irek Robak z niewinną miną zapytał: „A którą macie teraz godzinę?", po czym ze spokojem pokazał swój zegarek, na którym czas był przesunięty o pół godziny do przodu tłumacząc, że miał problemy z zegarkiem i czas ustawił „na oko". Zawsze chciałem zapytać Irka, jak udało mu się niepostrzeżenie przestawić wskazówki zegarka.
Myślę, że kadra do końca podejrzewała nas o jakiś niecny czyn, ale niestety, z braku dowodów musiała to przejście zaliczyć.
Po kilku dniach przejście skończyło się już bez problemów, większość z nas zdała później egzaminy przodownickie, ale o naszym niecnym czynie nie opowiadaliśmy, również i dlatego, że na prośbę Piotra Zaremby, któremu uchyliliśmy rąbek tajemnicy, zdarzenie to mieliśmy zachować w mniejszej lub większej tajemnicy. Na pewno nie powiedzieliśmy o tym następnemu kursowi. A później skończyliśmy studia, każdy poszedł w swoją stronę. Dom, rodzina, dzieci.
Dlatego piszę o tym dopiero teraz, na wyraźną prośbę Prezesa i ku pamięci potomnych oraz obecnych klubowiczów, którzy wtedy, osiemnaście lat temu, byli gdzieś na przejściu pomiędzy żłobkiem i przedszkolem. Niewątpliwie jest to pierwsza, tak dokładna relacja z tych manewrów. Pozostaje tylko wierzyć, że nowi kursanci nie przeczytają tych wspomnień i nie będą próbować zaliczać w taki sposób manewrów na kolejnych przejściach. Zresztą diabeł tkwi w szczegółach, a tych w tym tekście nie jest za wiele.
A co do manewrów rozegranych w jakiejś knajpie, gdzieś w Beskidzie Niskim...
Zdarzyło się to rok później, na przejściu letnim następnego kursu, na którym ja, jako świeżo upieczony przodownik GOT, byłem pomocnikiem instruktora. Knajpa była w Wysowej, a cała reszta nieudolną próbą podobnego rozegrania manewrów, która jednak dość szybko się wydała (głównie z powodu niedopracowania przez kursantów szczegółów). Ale to już zupełnie inna historia, którą może ktoś jeszcze opisze...
PS Dziękuję Agnieszce za przypomnienie kilku faktów z tych manewrów.
Cztery kółka i spółka - Dania oczami rowerzysty
Dania to nietypowe miejsce dla członków klubu górskiego, bo nie ma tu ani szczytów, ani lodowców, co najwyżej pagórki i morze. Ale tak się składa, że to właśnie tam spędziłam przełom sierpnia i września bieżącego roku, porzucając plecak i górskie buty na rzecz czerwonego dwukołowca i wypchanych sakw rowerowych.
Podróż
O tym, że Polska nie sprzyja rowerzystom wie każdy, kto raz próbował wyjechać na ulicę. Ale najlepiej można się o tym przekonać korzystając z usług PKP. Muszę przyznać, że przewóz rowerów z Suwałk do Świnoujścia (z jedną przesiadką) i z powrotem (z dwiema) bardziej dał się nam we znaki niż dwa tygodnie pedałowania po duńskich drogach, świetnie przygotowanych dla rowerzystów.
Kopenhaga
Po nocy spędzonej w fotelach lotniczych na promie lądujemy w Kopenhadze. I co dalej? Chwila konsternacji nad mapą i przewodnikiem i ruszamy na poszukiwanie kempingu. Trzeba tylko przejechać przez pół miasta! Zaciskając ręce na kierownicy, włączamy się do ruchu. Początkowo nieśmiało, oglądając się niepewnie na nadjeżdżające samochody i próbując odczytać obco brzmiące nazwy ulic. Po kilku przecznicach czujemy się już całkiem pewnie w sznurze rowerzystów spieszących do domu, pracy lub na zakupy.
Kopenhaga jest gwarna i pełna życia. W centrum na każdym kroku spotykamy tłumy turystów. Szybko uciekamy z zatłoczonego głównego deptaku i zanurzamy się w plątaninę wąskich uliczek pełnych kolorowych kamienic. Dopiero tu można poznać prawdziwy klimat tego miasta. Odwiedzamy Małą Syrenkę. Pijemy piwo nad kanałem, przyglądając się przechodzącym ludziom. Słychać angielski, niemiecki, czasem polski i oczywiście duński, z którego nie rozumiemy ani słowa.
W drogę
Z Kopenhagi ruszamy na północ, w stronę Roskilde. Przewodnikowe ostrzeżenia o sile zachodnich wiatrów okazują się prawdziwe. Słowo „wieje" nie oddaje rzeczywistości nawet w połowie, ale że Redakcja nie zezwala na użycie słów niecenzuralnych pozostańmy przy tym. Wieje! Po kilkudziesięciu kilometrach pod wiatr marzymy tylko o ciepłym posiłku i śpiworku. Mimo zmęczenia zwiedzamy jeszcze Muzeum Okrętów Wikingów, w którym znajdują się doskonale zachowane fragmenty pięciu oryginalnych łodzi odnalezionych na dnie fiordu.
Następnego dnia jest już lepiej i można się wreszcie rozejrzeć po okolicy. Dania to kraj przeważnie rolniczy, więc dokoła głównie pola, puste o tej porze roku i wiatraki, które zaopatrują w prąd okoliczne gospodarstwa. Przejeżdżamy przez urocze wioski pełne małych kolorowych domków krytych słomą. Czuję się przez moment jak w baśniach Andersena. Nic dziwnego, w końcu właśnie tutaj powstały.
Dojeżdżamy do portu w Kalundborgu, skąd mamy nadzieję przeprawić się na Półwysep Jutlandzki. Niestety, ceny biletów niemile nas zaskakują. Przeliczywszy nasze skromne fundusze decydujemy się zostać na Zelandii i kierujemy się na północ - nad morze.
Morze
Muszę przyznać, że nigdy morza nie lubiłam, a leżenie na plaży było dla mnie najgorszą karą. Ale tutejsze morze mnie urzekło - zmiennością, kolorami, przestrzenią. Jedziemy ścieżką wijącą się nad samym skrajem klifu. Przed nami niebo stapia się z morzem, za nami czerwienią się krzaki dzikiej róży. Mijamy kolejne rybackie wioski. Biedniejsze niż te w pobliżu stolicy, ale dużo bardziej prawdziwe. Ludzie sympatyczni, zawsze chętni do pomocy. Jakiś mężczyzna stojąc na deszczu tłumaczy nam jak dotrzeć na kemping. Panie w recepcji uśmiechają się na widok rowerów. „Z Polski?" - dziwią się (rodacy rzadko docierają dalej niż do Kopenhagi). „Polskie nazwiska są trudne." - powtarzają. Ha! Ciekawe co by powiedziały na Brzęczyszczykiewicza?
Trochę historii
Jako studentka anglistyki nie mogłam nie odwiedzić zamku w Helsingorze, z którego Szekspir uczynił siedzibę Hamleta. Przy wejściu witają nas portrety Szekspira i cytaty ze sztuki. A dalej różne ciekawostki z życia duńskich elit z XVI wieku, m. in. menu trzydziestodaniowej uczty. Snujemy się przez chwilę po zamkowych murach. W pewnym momencie widzimy małego pana z dużym aparatem, który usiłuje zrobić zdjęcie zamku. „Ni cholery się nie mieści!" - słychać. Jak w domu.
Helsignor to nieduże miasteczko pełne kolorowych średniowiecznych domów i... Szwedów w stanie wyraźnie wskazującym na spożycie dużych ilości duńskiego piwa, ponoć tańszego niż ich rodzime. Wrócą do domu ostatnim promem. My też, niestety, musimy już wracać. Jeszcze tylko ostatnie dni w Kopenhadze (spędzone w namiocie, bo padało) i znów nocna podróż promem. Dania żegna nas deszczem, a Polska wita informacjami o ataku na World Trade Center.
Informacje praktyczne
Dania, jak wszystkie kraje skandynawskie, jest niestety droga. Ale zabierając jedzenie z Polski, śpiąc na kempingach i korzystając z darmowego transportu można wyżyć za ok. 80 DKK (ok. 40 zł) dziennie. Na większości kempingów są kuchenki gazowe, więc nie ma problemu z gotowaniem. We wrześniu niektóre kempingi są czynne tylko w weekendy, co znaczy, że w tygodniu nie ma nikogo z obsługi i można spać za darmo. Niestety, zabronione jest spanie na dziko.
Kubek w kubek
Każde rozłożyste drzewo, którego nie możesz
objąć ramionami,
wyrasta z maleńkiego nasionka.
Każdy drapacz chmur
ma swój początek
w garści podniesionej ziemi.
Każda daleka podróż
rozpoczyna się
od pierwszego kroku.
mądrość chińska
Moja podróż trwała dziewięć miesięcy i przyniosła niezapomniane przeżycia, a przede wszystkim przyjaźń, która jest darem największym. Ten „błogosławiony" czas spędziłam na południu Francji, w małej miejscowości Beauvoisin, leżącej niedaleko Nimes.
Prowansja urzeknie każdego, zarówno estetę, jak i smakosza. Pierwszego oczaruje majestatycznymi wiosną i żywiołowymi latem winnicami, marcowymi irysami, sadami kwitnących drzew brzoskwiniowych, łąkami maków, polami ryżu, słoneczników i lawendy. Zachwyci stadami koni, byków, flamingów, mgławicami ryb. Zmusi do refleksji nad wodą, i tą morską, i tą rzeczną.
W drugim wywoła stan określany popularnie jako „niebo w gębie". Złożą się na niego brzoskwinie, figi, melony, winogrona, oliwki, migdały i słoneczniki, jak również przyrządzone z nich wyroby cukiernicze (m.in. tarty, konfitury, cukierki) i nie tylko (o nich za chwilę).
Z ogromnego przemysłu lawendowego Prowansja zaoferuje mu miód. Dzieła podboju dopełni ratatouille, przyrządzane tylko i wyłącznie z miejscowych bakłażanów, kabaczków, pomidorów, papryki, cebuli, czosnku, natki, wzbogacane oliwą z oliwek i ziołami prowansalskimi. Szukający jeszcze większej egzotyki mogą spróbować potrawy z mięsa byka, które pozostawia się na noc w winie, doprawia m.in. anchois i miejscową solą (z Parku Narodowego Camargue) i podaje się z ryżem (również z tego Parku).
Przyszedł czas na wyroby „nie tylko". Pod tym tajemniczym sformułowaniem kryją się tzw. wyroby procentowe, czyli miody pitne (Hydromel), pastis - wódka produkowana z anyżku (rosnącego rzecz jasna w Prowansji) oraz dziesiątki gatunków win. Dla degustatorów tych ostatnich Prowansja - z la cave cooperative w każdej miejscowości - będzie się jawiła jako raj.
Nie pozostaje zatem życzyć nic innego jak: bon appetit!
PS. Przedstawione wyżej refleksje dotyczą przede wszystkim walorów kulinarnych tamtego regionu, czym mam nadzieję zapoczątkuję kolejną świecką tradycję w klubie. Wychodzę bowiem z założenia, iż warto wiedzieć, co i gdzie można dobrze zjeść.
Klubowe wspominki
Ku owcom, k..., ku owcom
Dawno, dawno temu zdarzyło się, że po wielu naukach i trudach pewna grupa została skierowana na przejście letnie. Kto w nim uczestniczył i w jakim charakterze łatwo znajdziecie w kronice klubowej. Przejście to zapisało się zresztą w historii Klubu nie tylko z racji tego, że było pierwszym. Ale to inna historia. W każdym razie, w czasie jego trwania sporo czasu spędziliśmy w okolicach Turbacza. Zasady gry były takie, że codziennie kolejna dwójka kursantów „prowadziła dzień", a reszta, łącznie z kadrą, udawała zwykłych turystów. Oczywiście pod wieczór następowała sroga ocena. Ponieważ był to okres letni, w ramach nauki przedstawiono nam zasady postępowania z psami pasterskimi pilnującymi owiec, spotkanie bowiem z takimi psami mogło się zakończyć niemile. Według naszych instruktorów szarżujące na turystów, pozbawione opieki pasterzy psy można było poskromić jedną, krótką komendą, wypowiedzianą głośno i zdecydowanie: „ku owcom k..., ku owcom", z akcentem na środkowy wyraz.
Zasadę przyjęliśmy z aplauzem. Traf chciał, że niebawem kolejny dzień prowadziły dwie koleżanki, szalenie subtelne i dobrze wychowane. W którymś momencie przemieszczaliśmy się całą grupą szlakiem z Gorca w kierunku Turbacza. Z daleka było widać schronisko, kiedy na naszej drodze pojawiły się owce - a właściwie cały kierdel, który charakteryzował się wybitnie szarobrunatnym kolorem wełny owiec, posiadaniem trzech mocno wyrośniętych psów pasterskich rasy owczarek podhalański (co ciekawe o barwie sierści bardzo zbliżonej do koloru wełny owiec) oraz całkowitym brakiem juhasów. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że niebawem nasze drogi się przetną. Wyraźnie zwolniliśmy, a prowadzące koleżanki zarządziły oglądanie panoramki. Niestety nic to nie pomogło. Wspaniałe psy pasterskie, po chwilowym zastanowieniu, czy traktować nas jak odłączone od stada owce, czy też jak wroga, wybrały drugą możliwość i z dosyć niepokojącym warkotem zaczęły się do nas przybliżać. Wielkimi krokami zbliżała się również chwila prawdy.
Co bardziej nerwowi zaczęli rozglądać się za kamieniami i kijami, kadra zaś wytrawnym okiem wyszukiwała najkrótszej drogi do pobliskich drzew. Prowadzące koleżanki mężnie wystąpiły przed szereg, lecz wyuczona fraza nie chciała przejść im przez gardła. Próby zastępowania jej innymi wersjami typu: „a sio", „uciekajcie, no już", „a kysz" a nawet „dobry piesek, dobry" spełzły na niczym. Owczarki, warcząc niczym bombowce, przybliżały się nieuchronnie.
I wtedy, gdy śmierć zaczęła nam zaglądać w oczy, nastąpił przełom. Wspólne dobro, tzn. bezpieczeństwo grupy niewinnych turystów powierzonych opiece prowadzących, zwyciężyło. Najpierw po cichu, a potem gromkim głosem ku nadciągającemu wrogowi poleciały słowa właściwe: „ku owcom...". I stał się cud. Psy zatrzymały się, przysiadły, wręcz z niedowierzaniem nasłuchiwały skierowanych ku nim okrzyków. A w końcu, kręcąc z niedowierzaniem łbami, zrobiły w tył zwrot i odbiegły ku owcom, które pozbawione chwilowo opieki zaczęły wykazywać tendencje odśrodkowe. Przełom, który nastąpił w naszych koleżankach, i który uratował nam jeśli nie życie, to co najmniej całość spodni, został należycie uczczony w schronisku.
Tak to drzewiej bywało...
Inne historyjki
Spora część rozlicznych perypetii związanych z pierwszym klubowym kursem oraz kolejnymi przejściami wiosennym i letnimi została opisane w ówczesnych Informatorach. Można wspomnieć, jedynie sygnalnie, o wywieszonym na tablicy klubowej (na Wydziale Psychologii UW, na Stawkach), zdjęciu z Gorca, przedstawiającym wymalowaną czarną farbą inskrypcję: „Wojtek..., historia Ci może wybaczy, ale ja Ci przyp...", które wywołało interwencję cenzorską dziekana, przy czym cenzura odnosiła się do samego sfotografowanego zwrotu, a nie do jego „politycznej" treści. Wiosenne przejście odbywało się bowiem jeszcze za czasów stanu wojennego (martyrologia Klubu i klubowiczów to odrębne historie).
Można by też wspomnieć słynne śpiwory puchowe kupowane przez Klub, wszystkie w kolorze stalowogranatowym, wypełnione prawdopodobnie w ramach oszczędności puchem gęsim. Nie zmieniało to walorów termicznych, natomiast dawało dodatkowe wrażenia zapachowe. Po odpowiednim nagrzaniu śpiwora (np. przez dwie osoby w nim śpiące), mniej więcej w środku nocy, zaczynał on wydzielać smakowity zapach gęsiego smalcu. Zapachy zresztą często stawały się tematem rozmów. Przykładowo można wspomnieć wspaniały zapach, jakim przesiąknęli uczestnicy pierwszego wiosennego przejścia (czyli Pogoni Za Blachą) po prawie tygodniu spędzonym w bacówce na Jasieniu (razem z bacą, młodymi owieczkami, produkcją sera i ogniskiem). Na marginesie - to była chyba pierwsza większa klubowa wyprawa na Jasień.
Jak to się kończyło? Aha... Z turystycznym pozdrowieniem. Chyba jakoś tak.