Poeci i Wierszokleci
Pytanie
Po co jeździsz w góry?
czasem ktoś zapyta.
Różne odpowiedzi
podsuwa ci życie.
Wabi cię swym pięknem
grań słońcem pokryta,
zapach łąk w dolinie,
szum wiatru na szczycie...
Czasem jedziesz w góry,
bo nie chcesz się nudzić.
Dość miasta, szarości,
codzienność cię dręczy.
Z letargu rutyny
pragniesz się obudzić.
Jedziesz, by odpocząć
i żeby się zmęczyć.
Tam możesz być sobą,
zdjąć za ciasne maski,
znaleźć przyjaźń,
być razem,
samotność gdzieś zgubić.
W ognia czarodziejskie
zasłuchany trzaski,
herbatę ze śniegu
i siebie polubić.
Nieraz chcesz pomyśleć,
wtopić się w gór ciszę,
być sam, by ku niebu
oczy podnieść skromnie.
Kiedy smutne strony
twoje życie pisze,
zapytany mówisz:
Jadę, by zapomnieć.
Na końcu Europy
Jednak opatrzność czuwa nad naszą redakcją. O czym by tu napisać, myślałam sobie pewnego popołudnia. Całe lato przesiedziałam przecież w Warszawie, żadnych ekscytujących wypraw nie było... I nagle do drzwi zapukał listonosz, przynosząc mi list z hiszpańskimi stemplami. Pewnie sympatyczna Conchita z Universidade de Santiago de Compostela wygrzebała gdzieś w archiwach mój adres i przysłała mi pękatą kopertę pełną materiałów w języku, który kiedyś tak dobrze rozumiałam.
Pojęłam znak - czas napisać o lipcu w Galicji.
Jest więc lato 1998 roku, jeszcze tamto tysiąclecie. Stoję z koleżanką na poczcie i słucham z podziwem rozmowy prowadzonej przez nią po hiszpańsku z jakąś Carmen? Manuelą? Fiorellą (nie wiem, czemu przychodzi mi na myśl jeszcze Luz María)? Koleżanka jest studentką iberystyki i za dwa dni wyjeżdżamy razem do Santiago de Compostela.
Hm, razem to może za dużo powiedziane. Jest sobota, ósma rano. Santiago twardo śpi, a ja wysiadłam właśnie z autobusu i dzierżąc w ręku kartkę z adresem mobilizuję moje skromne zasoby językowe. Plac przecina jakaś autochtonka. - Dónde esta Carrera del Cónde? - brnę bohatersko. Pani tłumaczy mi, że lepiej autobusem, ale Polka-górołazka nie ustąpi. Z plecakiem na grzbiecie podążyłam więc za nią.
Czy pamiętacie pierwsze zagraniczna miasto, które Was olśniło? Bo ja pamiętam. Labirynt kamiennych uliczek, wilgotny sen kładący się mgłą na wąskich schodkach, rudy kot miauczący chyba po galicyjsku i fioletowe kwiaty, które wyrastały prosto z murów.
Santiago de Compostela na początku lipca jest jeszcze cichym, uroczym i kompletnie zagubionym na skraju świata miasteczkiem. Liczy zaledwie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, no i ładnych kilkaset lat historii. Architektura miasta to przykład wyczucia i taktu. Średniowiecznej starówki nie szpecą żadne współczesne budynki, stanowi ona całkowite i zamknięte serce miasta. Natomiast obrzeża to ciągi dziewiętnastowiecznych kamienic, płynnie przechodzących w już powojenne osiedla. Wszystko tak bardzo hiszpańskie i piękne, choć to przecież nie Andaluzja, nie Costa Brava, nic z tych rzeczy. To stolica Galicji, północno-zachodniego cypla półwyspu, skąd bliżej do Portugalii, niż do Madrytu. Przez jedenaście miesięcy w roku w Santiago pada. Kiedy nie pada, poranki zaczynają się mgłą godną Londynu, lodowato zimną, nawet jeśli w południe temperatura ma osiągnąć trzydzieści stopni.
W połowie lipca miasto wypełnia gwar obcych języków, wieczornych koncertów, ulicznych grajków. Zaczynają się schodzić pielgrzymi z całego świata, którzy tak jak sto, dwieście i pięćset lat temu zmierzają przez góry i doliny, żeby pomodlić się w Katedrze.
Czekałam chyba z tydzień, zanim tam poszłam. Czaiłam się, omijałam, robiłam zdjęcia wieżyczek, ale wciąż odwlekałam moment spotkania. Aż wreszcie nadszedł. Dzisiaj i już, powiedziałam sobie, i oto stanęłam na ogromnym placu, a przede mną wznosiła się triumfalnie barokowa fasada. Góra-olbrzym, tak tylko mogę nazwać katedrę wrośniętą w tkankę miasta, tak że nie wiadomo naprawdę, gdzie zaczynają się jej mury, ile ma odgałęzień, ile wież, i ile poziomów. Jest wielka i piękna. Tak niezwykła, że kiedy średniowieczni pielgrzymi osiągali już ostatnie wzgórze przed murami miasta, na widok nagle wyłaniającej się katedry niejeden rzucał się na kolana i modlił się żarliwie.
Santiago leży w Galicji - morskiej krainie. Stojąc na ostatnim skrawku Europy, słynnym Finisterra, widzimy tylko ocean. I wiemy, że nigdzie w Europie nie ma już nic bardziej zachodniego. Ocean to prawie to samo, co góry. Nie należy do nikogo, jest niezmierzony i budzi w ludzkich sercach te same tęsknoty. Patrząc, jak niecierpliwe fale rozbijają się o skały, czułam lęk i szalone pragnienie, by znaleźć w sobie coś równie dzikiego i wolnego. Moje towarzyszki podróży myślały chyba to samo, bo we wszystkie wolne popołudnia jechałyśmy nad morze, by patrzeć do bólu oczu.
Kościoły w Santiago to osiemdziesiąt procent architektury miasta. Wielbiciele dowolnej epoki, dowolnego stylu znajdą coś dla siebie. Ale chyba najpiękniejszy kościół znalazłyśmy w nadmorskiej wiosce bez imienia, tuż przy granicy z Portugalią. Była to nieduża, romańska świątynia z białego kamienia, osadzona na szczycie wzgórza. Nad wejściem rzeźbione postaci świętych, wewnątrz barokowa figurka Maryi w stanie błogosławionym. A na stoliku przy drzwiach leżał stosik kremowych karteczek. Posłuchajcie, jak pięknie można ubrać w słowa to, co czasem gra w duszy obieżyświata:
Panie, jestem w kraju innym niż mój. Przychodzę, by odpocząć i poznać inne części ogrodu świata, który nam dałeś. Chcę odkryć nowe pejzaże, słuchać szumu morza, oddychać czystym powietrzem gór, z dala od problemów dnia codziennego. Pomóż mi odkryć Twoją dobroć w pięknie, które stworzyłeś dla człowieczej radości.
Nie jestem sam. Wielu jest takich, którzy jak ja potrzebują odpoczynku i też chcą poczuć radość i harmonię rzeczy pięknych. Pragnę, by i oni razem ze mną mogli to przeżyć.
Są też tacy, dla których nasz odpoczynek oznacza dodatkową pracę: to ci, którzy obsługują skomplikowany i wymagający świat turystów. Prosimy, Panie, abyśmy umieli ich zrozumieć i traktować jak ludzi. I aby oni, przyjmując nas pod swój dach, dostali od nas coś więcej niż tylko pieniądze. Pomóż nam odkryć tradycję, historię tego miejsca, język jego mieszkańców. Obyśmy szanowali i podziwiali to, co różni to miejsce od naszych rodzinnych stron. Obyśmy wzbogacali się wzajemnie. Żeby bardziej być ludźmi, dziećmi jednego Ojca, którym jesteś Ty. Amen.
W Santiago pierwszy raz jadłam małże i pieczoną na grillu ośmiornicę, piłam czekoladę trzy razy słodszą i gęściejszą niż ta u Wedla. W kuchni Manueli smażyłyśmy na wielkiej patelni małe, zielone papryczki zwane pimientos de padron albo biegałyśmy do mercado w starych kamiennych halach na brzoskwinie i winogrona. Jest tu rua do Vino, gdzie pod każdym numerem jest bar. Okna wystawowe zdobią akwaria z żywymi, czekającymi na swoją kolej homarami, langustami... A jeśli nie ma się pieniędzy, można po prostu wędrować od baru do baru, w każdym zamówić kieliszek wina i dostać talerzyk tapas - oliwek, orzeszków, trójkącik omletu.
A akcent górski, w Biuletynie niezbędny? Tym razem się nie udało, choć z dużym samozaparciem wspinałyśmy się na bezimienne wzgórza otaczające miasto. Tak naprawdę to galicyjskie góry przypominają nasze Beskidy, są niewysokie i bardzo zielone, bo też klimat tam wilgotny i ciepły. Za to moja koleżanka Agnieszka wracając z Santiago zahaczyła o Picos del Europa, a ja byłam z nią myślami.
Tej pamiętnej jesieni 1998 trafiłam do SKG...
Do krainy kozic i świstaków za pół darmo
Czy lubicie ciekawe podróże za niewielkie pieniądze, biwakowanie na szlaku i jedzenie tego, co akurat jest pod ręką? Ja uwielbiam! Można tak zwiedzić cały świat, często nie wiedząc, w jakim miejscu przyjdzie spędzić kolejną noc.
Zawsze marzyłem, aby zobaczyć lodowiec. Najbliższymi górami lodowcowymi okazały się Wysokie Taury w Alpach Austriackich. Ale przecież tam jest strasznie drogo, szczególnie dla kogoś pracującego na państwowej posadzie za jedyne 900 zł.
Z życia klubu wzięte
Rocznicowa impreza
2-3 czerwca: Tego jeszcze nie było. Przed różowym domkiem zaparkowało dwadzieścia samochodów. Powysiadały z nich istoty różnego wieku i płci, poubierane w przewodnickie sweterki, polarki lub całkiem po cywilnemu. Tegoroczna impreza dała początek obchodom kolejnego jubileuszu SKG. W tym roku Klub świętuje dwudzieste piąte urodziny.
W Borowinie u Magdy stawiła się rekordowa liczba klubowiczów, przede wszystkim dopisały roczniki dinozaurów, niektórzy z dziećmi. Pojawili się ludzie, którzy najmłodszym klubowiczom wydają się już niemal legendą.. Dla niektórych było to pierwsze spotkanie z klubowymi znajomymi od czasów ukończenia kursu.
Podczas ogniska wręczono gospodyni prezent, jako że jest równolatką Klubu i obchodziła „na dniach" urodziny. Powspominało się, potem się pojadło, popiło, pośpiewało i wróciło do Warszawy.
Niektórzy klubowicze zasilili nasz Biuletyn swoimi tekstami, inni po prostu nawiązali na nowo kontakt z klubem. Na pytanie czy było warto odpowiada Rafał Kontowski:
Raz jeszcze dziękuję za pamięć, której wyrazem było zaproszenie na ogniskową imprezę w Borowinie. To chwyta za serce. Naprawdę. I dzięki za to, że przychodząc na to spotkanie po kilku latach całkowitej nieobecności i braku aktywności klubowej, mogłem poczuć znajome klimaty. Znów płonęło ognisko i stanęły mi przed oczami ognie z naszego przejścia letniego na Kołowej Polanie i nad Pucołowskim Stawem...
Patrząc na zagadnienie istnienia Klubu z perspektywy mojej rodziny, cieszę się z tego, że SKG przetrwał. Być może trafią do niego kiedyś (może już całkiem niedługo...) nasze dzieci. „Każdy porządny człowiek powinien kochać góry" - powiedział mi (dawno, dawno temu - oczywiście) pewien człowiek, dzięki któremu zacząłem chodzić w góry. Kto wie, może warto pomyśleć o inicjatywie pod robocza nazwą „Klub Juniora". Jest już liczne grono dzieci klubowiczów z dawnych lat, w wieku pozwalającym na udział w rajdach i imprezach.
Jubileuszowy rajd SKG
13-14 października: Poetycka impresja w środku numeru, tu tylko parę kronikarskich uwag. Jak zwykle, grup było nieskończenie wiele. Jedną z nich, chyba najliczniejszą prowadzili Marysia Roman i Paweł Kucharski. W ten sposób dobiegła końca ich długa i ciernista droga ku tytułowi przewodnika SKG. Inni docierali do bacówki na Jasieniu na własną rękę, wcześniej lub później. Rajd, podobnie jak czerwcowa impreza, zgromadził dużą grupę klubowiczów i sympatyków, reprezentowane były chyba wszystkie pokolenia. Była to więc okazja by posłuchać wspomnień, poznać osobiście legendarnych klubowych mocarzy, no i uwierzyć w magię Klubu. W końcu minęło ćwierć wieku, a ludzie wciąż się spotykają, jeżdżą razem w góry, są wierni tym samym ideałom i starają się te same wartości przekazywać dalej. Tej przedziwnej gromadce przyglądali się również niezrzeszeni uczestnicy rajdu i mam nadzieję, że im się z nami spodobało.
Pogoda była prześliczna, słońce i niezwykle wysoka temperatura wskrzesiły na moment lato... Kontynuacja obchodów niestety w Warszawie.
Manewry
20-21, 27-28 października: Tak to już zwykle bywa, że w połowie października z Dworca Wileńskiego rusza pociągiem do Tłuszcza malownicza grupka. Potem w ostępach Puszczy Białej przez całą noc migają latarki, a wszelka zwierzyna chowa się jak najgłębiej w swoich norach. Tej jesieni wszystko przebiegało według znanego nam schematu, obydwa terminy powaliły organizatorów frekwencją, słonko najpierw świeciło, a potem zdradziecko zaszło za las... Mimo to nikt się nie zgubił, zaś nocna wędrówka na pewno była niezwykle emocjonująca. Ubiegłoroczni kursanci sami mogli sprawdzić jak to fajnie jest w tym czasie siedzieć w ciepłej (o dziwo) szkole, oglądać slajdy i np. grać w ping-ponga. Jednym słowem rutyna w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Pierwsza kursówka
10-11 listopada: Niestety redakcji z roku na rok przybywa obowiązków, delegacja wysłana na kursówkę była więc bardzo skromna ilościowo. Z konieczności relacja dotyczy więc tylko jednej grupy kursowej, pozostałe proszę o wybaczenie.
Zaczęliśmy tradycyjnie. Chłopski Wierch, Banicka Góra, Siwejka... Za to towarzystwo, z którym miałam przyjemność spędzić ten weekend, do tradycyjnych nie należało. Inaczej mówiąc - żal, że nie miałam dyktafonu. Mogę arbitralnie ogłosić rekord SKG, jeśli chodzi o częstotliwość bon motów na dowolną jednostkę czasową. Zacytuję tylko parę tekstów, które moja zmęczona pamięć zdołała zachować:
- „Jar jest bardzo dobrym punktem orientacyjnym" - powiedział kursant, chcąc widocznie pomóc prowadzącemu. Chyba dobrze, że ten okazał się odporny na sugestie.
- „Nie właźcie do rowu, bo ubezpieczenie nie starczy nawet na transport zwłok do Warszawy" - słowa te, wypowiedziane przez Bartka o pierwszej w nocy na Przełęczy Lipka, na pewno dodały wszystkim otuchy.
- Podczas panoramki (chodzi o zidentyfikowanie Chełmu - odwiecznej pułapki na kursantów) na pytanie, jaka to góra, pada spontaniczna odpowiedź: „Zielona Lipka!". Widząc nasze powątpiewające miny inny kursant skwitował: „Sam jesteś zielona lipka".
- Klub mógłby zyskać finansowo, podłączając się do nowej inicjatywy prywatnej. Jest nią firma Dziurwa Extreme, produkująca sympatyczny bawełna-tex, oddychający wodą i potem.
- Na zakończenie maksyma wygłoszona podczas omówienia w pociągu: „Normalni ludzie nie patrzą w mapę". Nie wiem czemu, ale wszyscy się śmiali.
Powracając do rekordów, ustanowiono jeszcze jeden, na wieść o którym starzy instruktorzy zapewne zaczną rwać sobie włosy z głowy. Jest to kategoria „najpóźniejszego wyjścia w trasę'" 1230 i kto da więcej? Kursówka była zatem ze wszech miar wyjątkowa.
Druga kursówka
24-25 listopada: Tym razem sam miłościwie nam panujący szef Komisji Szkoleń - leader Marcin Szymczak zdecydował się poprowadzić swą grupę na spotkanie przygodzie.
Wybrał do tego celu Spisz, krainę rzadko przez kursantów odwiedzaną (i chyba słusznie, bo tam tylko grzbiety i grzbiety; nie to co w Beskidzie Niskim). Jak na zawołanie spadł śnieg, a właściwie padał i padał przez całe dwa dni. Kto czytał opowiadanie Andrzeja Stasiuka „Zima", ten wie, o co chodzi. Z wytrwałego maszerowania zawianym grzbietem narodził się „Jansen Przecieransen", a gdy wreszcie przyszło nam z niego schodzić, Michał zamienił nas w astronautów stawiających swoje pierwsze kroki na Księżycu. Brodziliśmy w puchu po uda, rozstawiając ręce dla równowagi, a dziwna siła - grawitacja, czy co? - ciągnęła nas w dół. Oczywiście zaraz potem czaiło się zdradziecko kolejne podejście, ale taki jest już los kursanta. W górę i w dół. Marcin obiecywał, że będzie widać Tatry. Nie było. Nie tylko Tatr, ale w ogóle niczego poza świerkami, jodłami, a czasem modrzewiami uginającymi się pod śniegiem (powtórka z przyrody).
Na noclegu kursanci zostali poddani tradycyjnej próbie ognia, urządzając widowisko godne leśnych trolli, a potem wszyscy zagłębili się w śpiwory i mam nadzieję zmarzli mniej niż na pierwszej kursówce. W końcu namiot jest szczelniejszy niż bacówka.
Poza urokami Spisza odkryliśmy (przynajmniej niektórzy) rozkosz, jaką daje jujitsu w półmetrowym śniegu. Stało się to narodowym sportem kursówkowym i dostarczyło walczącym - beztroskiej radości, a obserwującym - darmowego cyrku.
Wyjazd zakończyliśmy tradycyjnie w Zakopanem, a w pociągu czekała miła niespodzianka w postaci stęsknionej ubiegłorocznej kursantki Patrycji. Wszyscy przeżyli, a najwytrwalsi (Afryka, Piotrek i Paweł) i paru desperatów stawiło się na Wschodnim dwa tygodnie później, aby pojechać na...
Trzecią kursówkę
8-9 grudnia: Na początku zapowiadało się, że waletów będzie więcej niż kursantów, ale w końcu miał nas kto prowadzić. Tradycyjnie, jak to w zimę, zaatakowaliśmy Babią Górę. Często niełaskawa, tym razem oszołomiła nas widokami. Powietrze było tak przejrzyste, że niektórzy widzieli podobno nawet dymy z Nowej Huty, że o Sudetach nie wspomnę. Jednak tym razem nie było widać Węgier, chyba niezbędna jest do tego obecność Mateusza...
Na Babiej były zdjęcia, walki z psem pasterskim, który uznał Piotrka za bardzo niepokorną owieczkę, chałwa, rodzynki i orzechy. W ogóle niedzielę okrasiła niespotykana liczbą radosnych sentencji. Nie mogę się oprzeć pokusie zacytowania kilku:
- „Zawsze herbata jest cieplejsza niż śnieg" - powiedziała Julia, która później oświadczyła groźnie, przejmując prowadzenie - „Kończymy tę zabawę!",
- „Czy ktoś ma jakąś bezpańską menażkę, bo chcę ją zabrać do domu?" - objawił swe filantropijne zapędy Piotrek, nie zauważając, że potrzeba mu raczej menażki bezdomnej,
- „Po co ten obiad? Ja w domu tyle nie jem!" - zastanawiała się Afryka,
- „Bo w domu tyle nie chodzisz!" - usłyszała natychmiast,
- W nocy okazało się, że „Przy tym świetle nie widać poziomic!",
- "Ich nigdy nie widać" - to znowu Afryka,
- No i motyw przewodni kursówki, czyli powracające niestrudzenie hasło „Czy ktoś chce się rozebrać?"; domyślacie się, ile osób chciało, przy ładnych kilku stopniach mrozu?
Tradycyjne klubowe śpiewanki
1 grudnia: (czyli w tak zwanym międzyczasie). Przy kominku u Gosi Preuss zjawili się wytrawni gitarzyści w osobach Magdy i Jacka i zapewnili zgromadzonym godną rozrywkę oraz przeżycia duchowe. Mimo, że Gosia, autorka śpiewnika, zaplanowała Staruszków i Jesienną zadumę jako piosenki przewodnie, lud chciał inaczej. Z woli Marka i Faziego hymnem imprezy stały się Hiszpańskie dziewczyny, a Jacek musiał bisować, nim zszedł ze sceny w glorii chwały. Na szczęście śpiewaliśmy też od czasu do czasu coś innego, np. Siekankę o domu (uwaga, korekto, to nie literówka!) i takie tam różne.
Wrodzona złośliwość nie pozwala mi przemilczeć faktu, że niektórzy błądzili półtorej godziny, nim dotarli na miejsce... Ale było warto. Jeżeli wytrwamy, a Gosi rodzice nie stracą w końcu cierpliwości, za rok napiszę przymiotnik „tradycyjne" bez ironii. Na razie nasza tradycja jest młoda, ale ciekawa świata, dużo je i chyba zdrowo rośnie.
Walne Zebranie
12 grudnia: odbyło się jubileuszowe XXV Walne Zebranie członków Studenckiego Klubu Górskiego. Frekwencja była wręcz znakomita - wydano bowiem 30 mandatów, a zauważono też aktywnych sympatyków - nie-członków. Dyskusja była twórcza, urodziło się dużo pomysłów, wybory przeprowadzono jak zwykle w sposób demokratyczny. Pozostaje tylko jedno - słowa przemienić w czyny.
Odyseja serowa
- wspomnienie z wyprawy w Góry Sybińskie i Góry Fogaraskie
Do Rumunii wyjechaliśmy pod koniec lipca. My, tzn. Asia Szypuła, Marek Wołosz, Tomek Toczyski, Czarek Bugajczyk, niżej podpisany i jeszcze trzech kolegów spoza klubu: Damian, Ludwik i Mateusz. Damian opracował plan dojazdu do Sebes, miasteczka niedaleko Sybinu (Sibiu) - dwa dni, dziesięć pociągów, niewielkie koszty. Podróż tyloma pociągami okazała się nadzwyczaj przyjemna. Zanim zdążyliśmy się znudzić i zmęczyć jednym, już przesiadaliśmy się do następnego. Dalej w góry zawiozły nas dwie taksówki.
I ruszyliśmy. Po 2-3 dniach zostawiliśmy za sobą ostatnią wioskę i Góry Sybińskie należały już tylko do nas. Poza pasterzami i tysiącami owiec nie było tam nikogo więcej. W ciągu dziewięciu dni spotkaliśmy tylko pięciu turystów. Długie grzbiety, kosówka, powyżej hale. Szczyty uwieńczone niewielkimi pozostałościami skał. Jeszcze słońce, w jego blasku iskrzące się trawy, w jego cieple słodkie lenistwo. W chłodne wieczory ogrzewaliśmy się przy ognisku (paliliśmy suchą kosówkę).