I-VI 2002


STYCZEŃ

  • 1 - tym razem członkowie Klubu spędzali Nowy Rok w grupach i podgrupach; na wyróżnienie zasługuje ekstremalna grupa klubowiczów, która pod wodzą Marcina Szymczaka "zaspowała" po Czarnohorze; tym razem EKSTREMALIZM wygrał z WYGODNICTWEM walkowerem
  • 16 - zdobycie Chan Tengri obrazowo opowiedzieli nam w Pałacu Kazimierzowskim Adam Malinowski i Tomek Pietrewicz

LUTY

  • 3-10 - przejście zimowe kierowane przez Marcina Szymczaka wędrowało po Bieszczadach; uczestnicy wyjazdu do dziś wspominają przeprawę przez San
  • 12 - karnawałowy bal przebierańców u Gosi Preuss; na zabawie widziano m. in. 5 Czerwonych Kapturków, wilka (swoją drogą miał zwierzak wybór), zakonnika, Babę Jagę, króliczki Playboya, gejszę, rycerza, uczniów szkoły podstawowej
  • 20 - w góry Ekwadoru zaprosili nas na pokazie slajdów Marta i Paweł Szemplińscy
  • 24 - powitaliśmy na ziemskim padole małą Sarenkę - pierwsze dziecko "biuletynowe" za panowania nowej redakcji
  • 27 - do wędrówki po Syrii, Jordanii i Libanie zachęcał nas swoimi zdjęciami Wojtek Szypuła

MARZEC

  • 6 - w Dolomity i Alpy przenieśliśmy się wraz z Michałem Kaliszem i Czarkiem Bugajczykiem
  • 13 - buriackie impresje zarejestrowane na kliszy fotograficznej zaprezentowała Julia Witczuk
  • 16-17 - bez śpiworów i noclegu szalała po Beskidzie Niskim dodatkowa kursówka po dowództwem niezawodnego Marcina Szymczaka
  • 20 - slajdy z podróży do Azji Środkowej przedstawił Prezes wraz ze swoim przyjacielem Maciejem Dobrzyńskim
  • 27 - tradycyjne wielkanocne spotkanie klubowe
  • 27 - z pobytu na Kamczatce przeźrocza pokazał Tomek Opach

KWIECIEŃ

  • 10 - cudowne impresje z tybetańskiego pogranicza Indii podarowali nam kolejny raz Katarzyna i Andrzej Mazurkiewiczowie
  • 13-14 - III Wiosenny Rajd SKG odwiedził Pasmo Wielkiej Raczy w Beskidzie Żywieckim
  • 17 - Klub zaprosił widzów na pokaz slajdów Piotra Mielusa z Peru
  • 24 - na ostatnim pokazie w roku akademickim 2001/2002 Iwona Madura zaprezentowała swoje spojrzenie na Mongolię i Chiny
  • 26-5.05 - przejście wiosenne w Beskidzie Niskim
  • 27-5.05 - tym razem Prezes poprowadził kolejny wyjazd na Słowację; w skład międzynarodowej ekipy wędrującej po Rudawach Słowackich weszły także: Monika Natkowska, Monika Szpigielska oraz Karen z Holandii i Roswitha z Niemiec; lambda wycieczki była więc wysoka (dla nowych czytelników Biuletynu wyjaśnienie - lambda to stosunek kobiet do mężczyzn albo odwrotnie)

CZERWIEC

  • 7 - uroczyste otwarcie w budynku Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego wystawy fotograficznej Studenckiego Klubu Górskiego
  • 10 - po raz pierwszy Klub zaistniał w telewizji; nasze dokonania zaprezentowali w programie "Kawa czy herbata" (TVP 1) Ania M. Krajewska i Wojtek Szypuła
  • 22 - witamy na tradycyjnej imprezie klubowej

    O niektórych wydarzeniach możecie przeczytać więcej w środku numeru oraz na klubowej stronie internetowej.

Zastanawiający jest dla mnie fakt, iż w Biuletynie, który pojawia się regularnie od ośmiu lat, nikt nie zamieścił, choć skromnego artykułu dotyczącego Słowackiego Raju. Odpowiedzi przychodziły mi na myśl różne: szkoda miejsca w Biuletynie, każdy go doskonale zna, nic rewelacyjnego, czy „on przecież nie pasuje do relacji z dalekich, egzotycznych wypraw". Ja przełamałem bariery i postanowiłem być tym pierwszym autorem. Od razu chciałbym zdementować plotki, z jakimi się spotkałem, że latem na bardziej popularnych szlakach ustawiają się kolejki turystów. A teraz do rzeczy.

Ten niewielki masyw górski pełen zjawisk krasowych z najwyższym wzniesieniem Remiaąką (1167 m n.p.m.) wchodzi w skład Słowackiego rudohoria i ciągnie się na wschód od Niżnych Tatr, między Vernárem a Spiską Nową Wsią. Na terenie Raju, można znaleźć wiele zakątków tak malowniczych, że aż niewiarygodnych. Strome, skaliste wąwozy, wartkie potoki, wąziutkie wapienne kaniony szerokie na dwa, a głębokie na dwieście metrów, do tego cała masa soczystej zieleni i rześkie, lekko wilgotne powietrze działające niczym balsam dla ciała. Trasy pokonuje się dzięki kładkom, drabinkom i łańcuchom. Trudniejsze szlaki są jednokierunkowe, na co proponuję zwrócić uwagę, jak również na fakt, iż cały teren stanowi park narodowy.

Autocamping Podlesok

Do kempingu dojeżdża się z miejscowości Hrabuąice. Na miejscu jest sklep i bufet oraz wszystko, co niezbędne do utrzymania higieny. Można rozpalać ogniska lub palić ogień pod specjalnymi wiatami. Dorosła osoba płaci za dobę 50 koron (ok. 5 zł!!!), tyleż wynosi opłata za rozbicie namiotu i za wjazd na kemping samochodem. Stawka dla dzieci jest o połowę mniejsza, a wstęp na teren parku jest dla nich bezpłatny. Stąd można odbywać wycieczki praktycznie we wszystkie najciekawsze miejsca.

Przełom rzeki Hornád

Można powiedzieć, że jest to przełom Dunajca w nieco mniejszej skali. Dolina ta jest jedną z najpiękniejszych w Słowackim Raju. Rzeka ma miejscami piękne bystrza, nad którymi wznoszą się strome wapienne skały, a miejscami toczy swe wody ospale i leniwie. Szlak jest poprowadzony to jednym brzegiem, to drugim, a nad rzeką przerzucono solidne mostki i kładki. W wielu miejscach spotykamy łańcuchy i klamry mające poprawić bezpieczeństwo poruszania się wyznakowanym szlakiem. Gdzieniegdzie śmiałość rozwiązań może jednak mniej wprawnego turystę przyprawić o zawrót głowy. W kilku miejscach trzeba przetrawersować pionowe ściany po wmurowanych w skałę kilka metrów nad nurtem rzeki stalowych kratownicach. Związane z tym emocje pozbawiają szlak pieszy noszący nazwę Horskiej Służby jego zwykłej monotonii.

Doliny potoków

Nie mniej emocjonujące są wycieczki takimi dolinami, jak Klátorská roklina, Suchá Belá, Piecky i Vel'ký Sokol. Szlaki prowadzą pod prąd płynących krystalicznie czystych potoków. Trzeba skakać po kamieniach, nadbrzeżnych skałach, przechodzić po drewnianych kładkach i drabinach. Im bliżej źródeł potoków, tym doliny bardziej wąskie i ciasne, aż napotykamy przed sobą serię wysokich i często meandrujących wodospadów. Pokonujemy je po sięgających drugiego piętra stalowych, pionowych drabinach, wmurowanych kratownicach i żelaznych kładkach. Z jednej strony wilgotna, szorstka pionowa ściana, a z drugiej - spieniony ryczący wodospad. Surowe piękno niczym nieograniczonej natury. Mniej odważni rezygnują i zawracają, jakby przyszli w to miejsce nieświadomi, co ich czeka. Wybierając się w te doliny trzeba mieć świadomość, że gwałtowny przybór wody w czasie burzy może się dla nas skończyć tragicznie, a po dłuższych opadach górne partie mogą być w ogóle niedostępne.

Wycieczki po szlakach Słowackiego Raju mogą być bardzo dobrym wstępem do wyprawy na Orlą Perć w Tatrach Wysokich (tak jak my to uczyniliśmy) lub wyjazdy w Dolomity. Poza wymienionymi dolinami można po parku poruszać się na rowerach górskich. Jeśli komuś będzie jeszcze mało tych wrażeń, to można się wybrać na drugą stronę pasma i zwiedzić Dobszyńską Jaskinię Lodową.

Dodatkową zaletą Słowackiego Raju jest bliskość Tatr, których wysokie i skaliste szczyty widać z wielu „rajskich" szlaków, dogodna komunikacja i nadal mimo wszystko bardzo niskie ceny (w czasie weekendu majowego ceny są wyższe - przyp. red.).

Słowacki Raj - naprawdę warto.

czyli kącik kulturalny

Jak zwykle zaproponuję kilka możliwości spędzenia zimowych wieczorów w naszej ulubionej atmosferze górskiej i podróżniczej, nie przemieszczając się poza granice miasta. Te propozycje kieruję szczególnie do tych klubowiczów, którym kontuzje nie pozwalają na „szarżowanie w terenie" (ostatnio i ja również przyłączyłam się do tego grona).

Tym razem polecam:

WYSTAWY

„Przez Kraj Urianchajski" w galerii Nusantara (ul. Nowogrodzka 18a, wstęp wolny w czwartek, wystawa trwa do 10 lutego). Jest to obraz wyprawy Piotra Malczewskiego i Witolda Michałowskiego, którzy latem ubiegłego roku podążyli śladem Ferdynanda Ossendowskiego. W 1920 roku przejechał on konno południową część Syberii. Na wystawie można zobaczyć fotografie, film i pamiątki z podróży, które są dowodem bogactwa przyrody, życia i zwyczajów mieszkańców Urianchajskiego Kraju (obecnie Autonomicznej Republiki Tuwy).

W Galerii Wodozbiorów w Łazienkach Królewskich (codziennie, od 8 do 31 grudnia, w godzinach 10.00-16.00) można zobaczyć wystawę fotografii Jarosława Derlickiego i Wojciecha Lipińskiego zatytułowaną „Jukagijskie oblicza Syberii".

Ekspozycję „Mariusz Zaruski, taternik, narciarz, żeglarz" zorganizowało Muzeum Sportu i Turystyki (ul. Wawelska 5) w sześćdziesiątą rocznicę śmierci człowieka-legendy polskiej turystyki.

LEKTURY

Książka Ryszarda Badowskiego „Odkrywanie świata" to przedstawienie wypraw, ekspedycji naukowych, rekordów, przygód i niezwykłych wyczynów polskich podróżników, od średniowiecza po czasy współczesne. Książka jest bogata w fotografie, ilustracje i mapy.

Wspomnienia Marka Kamińskiego „Moje wyprawy" wydana przez wydawnictwo Pascal. Tej postaci nie trzeba przedstawiać, a jego opowieści bogato dokumentowana fotografiami robią jeszcze większe wrażenie niż zazwyczaj.

Od niedawna, oprócz bardzo dobrych przewodników, można znaleźć w „Empikach" książki o tematyce podróżniczej wydawnictwa „Lonely Planet".

ALBUM

„Odległa Rosja" („Remote Russia") to zbiór wspaniałych zdjęć z tego wspaniałego, choć czasem nieznanego nam kraju. Cena albumu jest wysoka - 110 zł, ale warto mieć go w swojej podróżniczej bibliotece.

Jak przez mgłę pamiętam z dzieciństwa odwiedziny u rodziny w świętokrzyskich Bielinach. Stawy po przeciwległej stronie szosy, w których wujek z zapałem łowił ryby, szybko z powrotem wypuszczane do zmąconej mułem wody. Pola rozścielone na łagodnie opadających grzbietach, widziane zza okien naszego maluszka mknącego dziurawą drogą wśród tych perełek - podkieleckich wsi, przypominające mi szachownice utkane niczym sweter na drutach mamy. Olbrzymie połacie truskawek, do których zbierania nigdy nie miałem serca, ale do ich chłonięcia - owszem. Różnej wielkości i odmian drzewka czereśniowe, do których zawsze wieczorem się zakradałem i próbowałem coraz wymyślniejszych urządzeń do zrywania ich owoców, bez wchodzenia na rozłożyste gałęzie. Krzaki czarnych i czerwonych porzeczek, słodkich i kwaśnych jednocześnie, rosnące tuż za płotem czereśniowego gaju. A to spiętrzenie wody na miniaturowym strumyczku, misternie wznoszone przez miejscowe dzieci, nazywane przez nie „naszym basenem"? I mecze piłki nożnej, z których zawsze wracałem z opuchniętymi kostkami i olbrzymimi siniakami, gdyż przecież jako „miastowy" nie mogłem odpuścić.

Znajdowałem się w sercu Gór Świętokrzyskich, niedocenianych przez wielu „pagórków", gdzie wielu zaczynało swoje turystyczne życie, ucząc się miłości i szacunku do gór. Polna droga, którą czasem pokonywałem na grzbiecie taty lub traktorem, kończyła się dla mnie w lesie, ale wiem teraz, że prowadziła dalej, wśród niemych świadków Puszczy Jodłowej, hen, hen daleko, może nawet na Łysicę. Gdzieś daleko majaczył maszt przekaźnikowy stacji na Świętym Krzyżu - pogańskiej Łysej Górze.

Ale najbardziej intrygowały mnie te pagórki wyrastające wokół gospodarstwa wujostwa, wydające mi się tak olbrzymie, wręcz niedostępne. I trzy krzyże (a może wtedy tylko jeden, nie pamiętam) na szczycie jednego z nich. Strzeliste niczym kielecki wieżowiec, w którym spędziłem większość dotychczasowego życia.

- Może pójdziemy z Marcinem do krzyży? - pewnego dnia ktoś rzucił pomysł. Nawet nie pamiętam, kto to powiedział. Zaniemówiłem z wrażenia. Nie pamiętam też drogi na szczyt. Utkwił mi tylko ich widok z dołu, ze wsi, i spojrzenie na szczycie, w górę, gdy stałem obok nich.

Minęło dwadzieścia kilka lat. Przez kilka dni świątecznego wypoczynku wałęsaliśmy się z moim bratem po przytulnych uliczkach kieleckiego centrum, wspinaliśmy się po krętych schodach na wieżę klasztoru na Karczówce, mknęliśmy do utraty tchu rowerami po odnowionych świętokrzyskich szosach. W wielkanocny poniedziałek pojechaliśmy w odwiedziny do rodziny. Nagle spojrzałem na krzyże. Były podobne do swoich krewniaków z podwarszawskich Palmir. Przypomniały mi się umglone obrazy z dzieciństwa. Wydobyły się na powierzchnię i zachęciły do działania.

- Skoczymy - postanowiłem. Tym razem drogę zakodowałem w pamięci. Najpierw wędrowała ścieżką, która nagle skończyła się gospodarską zagrodą i ujadaniem psów. Później wiodła przez strumyk, który pamiętałem z dzieciństwa i przez krzaczaste zarośla. Prowadziła między ornymi polami i bijącymi wiosenną zielenią łąkami. Przy kulminacji wzniesienia bawiła się w kotka i myszkę z dołami, a może resztkami wojennych okopów. Jeszcze kilka kroków i je zobaczyliśmy. Stały doniośle, wypięte ku błękitowi nieba. Ale wydawały się niższe niż poprzednio, jakby zapadłe głębiej w podłoże. Położyłem się przy nich. Z poziomu ziemi wyglądały inaczej. Jak wtedy.

XXI Kurs przewodnicki SKGtyt.jpg

Manewry

Czarna, głucha, październikowa noc. Samo serce ogromnego lasu, puszczy, kniei, dżungli... a z resztą nazywajcie to sobie, jak tylko chcecie. W każdym bądź razie wszędzie wokół mnie bardzo wysokie drzewa. A wśród nich małe, zabłąkane grupki żądnych wrażeń, strudzonych wędrowców.

O północy miał wyjść księżyc, ale najwidoczniej zaspał. Być może o nas zapomniał. Wszędzie czarno, choć oko wykol.

Przesieka czwarta pomyliła nam się właśnie z piątą. A może to była trzecia? Nie. Przecież nie mogłyśmy przeoczyć tak szerokiej drogi. Na pewno nie mogłyśmy? Latarki wysiadły już kilka godzin temu. Praktycznie na samym początku. Czułam się jak ranny rozbitek, który czekając w mrocznej, obślizgłej jaskini na ratunek obserwuje płomyk ostatniej dopalającej się świecy. Razem z nim wygasa jego nadzieja. To była chyba jednak czwarta, tylko trochę zarośnięta. W takim razie do celu zostały jeszcze dwie. Blisko, bliżej, coraz bliżej...

Cholera, a to co? Dlaczego stoję prawie po kolana w wodzie? Nie, uff, to TYLKO błotnista kałuża. O, jest i szósta. A mówili, że po drodze nie będzie bagien. I ufaj tu ludziom! Dobrze, że nie nalało mi się do butów.

No, wreszcie jesteśmy u celu. Tylko gdzie jest ta głupia kartka? Bez światła jedyną metodą jej odnalezienia jest własnoręczne obmacywanie każdego drzewa. Na szczęście po kilku wcześniejszych punktach mamy już wprawę.

Dobrze. Teraz mapa. Kupka suchych liści, zapałka i ...voila! Trzy w prawo, a potem dwie na wprost. Ruszamy. Tylko dlaczego psy we wsi, przez którą będziemy zaraz przechodzić, muszą tak głośno szczekać?

Wyjazd kursowy w Beskid Niski

Początek listopada. Sobota wieczór. Chociaż właściwie północ minęła już jakiś czas temu, więc niedziela. Niedziela wieczór. Idziemy. Idziemy zagubieni w górach Beskidu Niskiego. Idziemy tak od rana. Plecaki zdążyły już do nas przyrosnąć, więc przynajmniej nie czujemy ich ciężaru. O głodzie też nikt już nie pamięta. Idziemy. Choć do kalendarzowej zimy jeszcze daleko, temperatura musiała spaść poniżej zera. Błoto na drodze zamarzło. W sumie to nawet dobrze, bo nie będziemy w nim pływać.

Bawełna-tex na naszych ciałach już dawno przestał trzymać ciepło, za to oddycha doskonale. W dodatku nie ma się przy czym ogrzać. Idziemy. Stop. Źle. Wracamy. Dlaczego nie kontrolujemy na bieżąco mapy? Odpowiedź: A dlaczego Paweł zdążył zasnąć na plecaku w czasie postoju trwającego zaledwie pięć minut?

Tik, tak, tik, tak... Zegar w mojej głowie odlicza kolejne, nieprzespane godziny. Idziemy dalej. Wszystkie normalne istoty ludzkie zakopały się już dawno pod ciepłymi pierzynami, i to najprawdopodobniej w duetach. No i nie pielęgnują wspomnień smakującego lateksem obiadu.

Idziemy. Bim, bom. Wybiła trzecia. Co? Znów się wracamy? Dobra, z prowadzącym porozmawiamy jutro rano. Jak prawdziwi mężczyźni. Podobno powinniśmy się cieszyć, bo się nie przypalił, ani nie wylał. Ten obiad, oczywiście. Tym razem nikt już nie rysował przed nami wizji czekających na mecie hostess z tacami pełnymi pączków. A szkoda. Chętnie bym znów się na nią nabrała.

Mały drewniany domek, zwany czasami bacówką. Z ociosanych bali, o tym domu w górach, o lesie... Nie. Słowa tej piosenki ewidentnie do niego nie pasują. Z pewnością nie jest tu ani trochę przytulnie. Brakuje kilku desek, a wewnątrz z ust unosi się para. Leżę. Zimno, zimno, zimno, zimno (...) Kiedy wreszcie nadejdzie rano i będę mogła wstać?

Kursówka

Tym razem jest już koniec listopada. W okolice Spiszu Pani Zima przybyła na kilka dni przed nami. Nie próżnowała. Rozsypała po świecie miliardy malutkich, bialutkich gwiazdeczek o przeróżnych kształtach. Udekorowała nimi ziemię, drzewa, kamienie, a nawet wiejskie chałupy. Małe strumyczki pokryła warstwą cienkiego lodu, a przy drogach utworzyła wysokie zaspy. (Ale my nie chodzimy przetartymi szlakami. My chodzimy grzbietami - przyp. aut.)

Po całym dniu zmagania z ostrą zawieruchą, zapadając się po kolana w śniegu dobrnęliśmy do celu. Obóz rozbiliśmy w lesie, na rozstaju dróg, tuż pod szczytem. Pięć małych namiocików tonących w białym puchu. Jeśli nie widziałeś nigdy wcześniej przytulonej do siebie gromady małych ogników, błyskających wesoło między przybranymi w śnieżne czapy choinami, to ich niezwykły czar nadal pozostanie dla Ciebie tajemnicą. No, chyba, że jesteś jednym z górali, którzy w swej tradycyjnej mowie słali nam pozdrowienia i oddawali w opiekę Bogu.

W malowniczym, drewnianym kościółku zebrała się grupa starszych kobiet. Swoje głowy okryły kolorowymi, kwiecistymi chustami. Jedna z nich trzymała w rękach różaniec. To ona rozpoczynała kolejne modlitwy. Pozostałe dołączały do niej po kilku pierwszych wersach. Słowa ich pieśni są powszechnie znane, i chyba dlatego wiedziałam, o czym śpiewały. Biła z nich prawdziwa, nieskończona wiara.

Ojcze nasz, bądź wola Twoja, i odpuść nam nasze winy, ale nas zbaw ode złego...

I oby nigdy w górach nie spotkało nas nic przykrego. Amen.