Są tacy, którzy dająUczuć wyrazy najszczersze
Jesienne chwalą góry
Jesienne piszą wiersze
Być może jest to prawda
Lecz jakże pięknie wiosną
Zieleń pokrywa łąki
I drzewa się rozrosną
A przyszła do nas ze słońcem
Spadła pierwszym deszczem
Kwiatom udziela barwy
Po zimie przyszła, wreszcie

karp.jpg

Ostatnio Najgłówniejszy Redaktor Klubowy, czyli kol. Sarna jeździł po mnie jak po łysej kobyle i jak widzicie znowu wymusił na mnie następny felieton. Trzymaj tak dalej, kolego Redaktorze, a jeszcze do późnej starości (czyli jak Wam wszystkim kości miażdżyca rozłupie) będziecie straszeni przez "Karpiem w oko".

A więc moi mili: Kuuuuuuurtynaa w góręęęęęęę!!!!!!! Mimo, iż Muzę mole pogryzły i, niestety, biedaczka zdechła; mimo, iż dobre pomysły dawno już potopiły się w piwie, a "lepsze jutro było wczoraj", znowu staję przed Wami Ja, czyli Wasz Ponury Felietonista. Okazja jest po temu zacna: tzn. jubileuszowy, "10" numer Biuletynu. Tak, ten argument zadziałał nawet na mnie; głodową emeryturę trzeba, niestety, powiesić na kołku, zakasać rękawy i zabrać się do pisaniny. Może jednak i tym razem uda się napisać jak zwykle niezwykle udany i dogłębnie poruszający felieton.

Temat pierwszy z brzegu, ale za to aktualny. Za moich czasów, drogie dziatki, Klub rósł w siłę, a klubowiczom żyło się dostatniej (a przynajmniej nikt ich nie wyrzucał z klubowej salki na Stawkach). Teraz, niestety, czasy się zmieniły, ponura rzeczywistość zagląda do okien (tak, pod tym względem niewiele się zmieniło - patrz felieton w Biuletynie Nr 3), a nasz klubik po raz kolejny (i miejmy nadzieję, że nie ostatni) chyli się ku upadkowi. Oczywistą tego oznaką jest fakt, iż w tym roku nie było nawet tradycyjnego "XX-lecia". Skandal to niesłychany i kurestwo totalne. Tradycje wszelkie upadły z trzaskiem i już nawet nikomu nie chce się zorganizować tego jednego, jedynego spotkania ogólnoklubowego w roku. Potworzyły się (jak zwykle zresztą) liczne grupy i podgrupki, coraz częściej dwuosobowe i niestety coraz częściej zalegalizowane w USC. Tylko wyjątki trwają jeszcze w sprośnych konkubinatach i niecierpliwie oczekują konkordatu. Reszta niedobitków grupuje się w rozmaitych lokalach (ja ostatnio najczęściej bywam w "Amaderze" - oczywiście w klubowe środy).

W ten sposób czas przecieka między klubowymi paluchami, a ludzie się coraz szybciej starzeją. Jak wygląda Dziadek, to mało kto już pamięta, Motorówka nieuchronnie zbliża się do trzydziestki, a Antenka to też już stare pudło i nawet mówić zaczęła jakby nieco wolniej. Klubowa młodzież coraz częściej wymachuje na ulicy kijami bejsbolowymi, upał i tanie wino marki "Tur" uderza obuchem w berecik, a morale upada coraz niżej. I czy w takiej sytuacji nie wskazane było by jednak coroczne organizowanie klubowego "-lecia"? Czy tegoroczną impotencję organizacyjną obecnego Zarządu nie należałoby jednak z gruntu i stanowczo potępić? Myślę, że odpowiedź jest jednoznaczna : należałoby. Tylko kto ma to zrobić, bo chyba jednak nie ja, Wasz-Ulubiony-Felietonista-Którego-I-Tak-Nikt-Już-Nie-Czyta.

Może za rok albo dwa wreszcie uda się zorganizować kolejne "-lecie". I wtedy nikt już nie pozna brodatego Bucia, który tuszą zbliża się co nieco do Marlona Brando, nikt też nie poda już ręki krwiopijcy Krzysiowi, który wypycha sobie liczne kieszenie naszymi, ciężko zarobionymi srebrnikami. Majora - bankowca wszyscy będą obchodzić wielkim łukiem, stojąca w kącie Pcheła będzie podskakiwać na jednej nodze, a Plasti otoczony licznym potomstwem ponuro będzie się gapił w ścianę. To ponura wizja, ale cóż, tak to właśnie może wyglądać.

Tym bardziej, że konkurencja nie śpi. My popadamy po raz kolejny w marazm, a eSKPeBole intensywnie działają, w tym roku zorganizowali już całkiem profesjonalnie Rajd Beskidy. Aż się łezka w oku kręci, gdzie te czasy, gdy rajdy organizowało jeszcze SKG.
Problem "-lecia" i potępiania kogokolwiek za cokolwiek zostawmy więc chwilowo w spokoju.

Na zakończenie chciałem wszystkim dinozaurom, starym tyfusom i innym wujkom opowiedzieć tradycyjną, krótką anegdotkę. Tym razem niestety nie będzie cytatów z klasyka Mleczki. Będzie natomiast tzw. fakt autentyczny, aczkolwiek cokolwiek pokręcony. Siedziałem sobie kiedyś spokojnie w "Barze pod Jacusiem", gdy jeden z gości wskoczył na stół i zataczając się od pijackiej czkawki wykrzyknął: "Kochani! Jak ktoś nie ma farta to i w drewnianym kościele cegła mu spadnie na łeb". I prawda jest w tym głęboka. Pijackie prawdy zawsze bywają głębokie, lub nawet jeszcze głębsze. Tylko nikt się na tym nie potrafi poznać.

TAJNE/POUFNE

Jak wiele osób zauważyło, wielu instruktorów SKG podczas licznych postojów wyciąga notesiki i coś w nich skrobie. Często zastanawialiśmy się, co też mogą oni tam wypisywać Dziwnym trafem wpadł w nasze ręce jeden z tajemnych zeszycików, podpisany inicjałami M.N. Oto, co w nim znaleźliśmy

Gorce, 8 lutego godz. 23:00. Stoję na rozświetlonej gwiazdami śnieżnej polanie. Właśnie doszliśmy do grzbietu. Wokół mnie gromadka kursantów z zapałem (?) spogląda w mapy. Ostatnie dwie godziny podchodziliśmy bliżej niezidentyfikowanymi jarami. Podchodzenie do góry i szukanie grzbietu - to dobry sposób na zorientowanie się, gdzie jesteśmy. Szkoda, że tym razem podchodziliśmy w przeciwnym kierunku niż miejsce, do którego chcemy dojść. Grzbietem biegnie wydeptana ścieżka. Właściwie nie powinno być wątpliwości ze zorientowaniem się gdzie jesteśmy, ale patrząc na zatopione w mapach nosy postanawiam nie sprawdzać. Jak się okaże, że nie wiedzą gdzie jesteśmy, to stracimy kolejne minuty na wyjaśnianie. Lepiej poczekam na decyzję prowadzącego - dam czas tym, którzy potrafią docenić urok gorczańskiej lutowej nocy.

Ruszamy. Zaczynamy podchodzić do ciemnego konturu lasu. Pod lasem ścieżka rozdziela się. Zgodnie z mapą szlak prowadzi do głównego grzbietu, w prawo natomiast prowadzi jak sądzę wyjątkowo atrakcyjny dla naszych planów noclegowych trawers. Ciekawe, co zrobi prowadzący? Gładko ominął rozgałęzienie i wybrał szlak. A niech to! Trzymanie się szlaku przedłuży chodzenie o jakieś dwie godziny, a znalezienie bacówki od grzbietu jest bardzo trudne, trawers natomiast wydaje się łączyć główny grzbiet z drogą, na której stoimy z ominięciem dwu wierzchołków i wyprowadzać w okolicę bacówek. Przyglądam się kursantom. Nikt nie podziela moich wątpliwości. Dla nich szlak jest wybawieniem. Miny pewniejsze niż pięć minut temu, gdy byliśmy na ścieżce, nie wiedząc, że to szlak. Widocznie w tej chwili dwie godziny podchodzenia wydają im się niewiele warte w porównaniu z rozterkami chodzenia bez szlaku. Prowadzący nie ma kłopotu z poderwaniem grupy do marszu. Idę do góry - no cóż przecież przyjechałem tu żeby sobie pochodzić... może będzie czekolada albo coś dobrego.

Na podejściu zaczyna trochę wiać. Na głównym grzbiecie zaczynamy szukać bacówki, tzn. prowadzący szuka a reszta stoi na szlaku. Robi się zimno. Byłem tu ze dwa razy i dość dobrze pamiętam okolicę. Jest o wiele za wcześnie na szukanie bacówki. Na szczęście postoje nie są zbyt długie, ale biorąc pod uwagę nasze zabawy w pociągu poprzedniej nocy, każdy postój należałoby liczyć podwójnie i ograniczać do minimum. Wreszcie decyzja - schodzimy ze szlaku. Uff... wybrał idealnie. Za 20 minut powinniśmy być na miejscu. Robię wszystko, żeby utwierdzić prowadzącego w przekonaniu, że jest na dobrej drodze. Mimo to zatrzymujemy się 15 metrów od skraju polany, na której jest bacówka. Prowadzący długo ogląda mapę. Czekam. Jak zawróci, to chyba przejmę prowadzenie. A jednak rusza w dobrą stronę. No... jeszcze raz się udało.

Godzina 3:00. Stoimy na progu bacówki i co dalej? Z grupy słyszę tylko pojedyncze słowa: nocleg, nareszcie, śpiwór, spać, koniec. Zaniepokojony sytuacją, pytam o ciepły posiłek. Brak odpowiedzi. Taki spadek sił po przyjściu do bacówki przeżyłem wiele razy i wiem, że to chwilowe, ale tym razem objawiło się coś nowego. W odpowiedzi na moje insynuacje kulinarne głos z grupy wyraził pogląd na temat, gdzie Pikuś ma jedzenie. Postanawiam nie zadzierać z Pikusiem. Decyduję, że kto chce coś zjeść, musi iść po opał, reszta może iść spać, byle nie utrudniało to dostępu do ogniska. Szybko wychodzę po drewno, może Pikuś da się ułagodzić. Na szczęście udaje mi się wyciągnąć większość po opał. O 5:00 po smakowitym obiadku i herbatce czas na sen. Jestem zbyt zmęczony, żeby czekać aż się wszyscy ułożą. Zajmie to pewnie z godzinę, a w dodatku przy ognisku po posiłku wraca chęć do życia i zabawy, wspólnie przeżyte przed kilku godzinami trudne chwile dają temat do rozmów i wspomnień. Decyduję się spać pod chmurką. Z przyniesionej przez kogoś zielonej choinki obcinam cienkie gałęzie. Na wschodnim stoku znajduję płytkie zagłębienie, w którym układam materac z gałęzi, płachtę NRC, karimatę. Plecakiem zabezpieczam się przed zsuwaniem. Z bacówki dochodzą odgłosy zabawy. A więc jednak potraktowali przebyte trudności pozytywnie. To dobrze. Negatywne podejście do wysiłku spowodowałoby, że obóz straciłby sens, a przecież tylko w terenie można nauczyć się orientacji, decydowania o wyborze trasy itd. Z zasuniętego śpiwora oglądam gwiazdy. Wielka fala światła przesuwa się bez początku i końca. Efekt niewyspania, zdjęcia zadymionych okularów, a może to już sen?

II

Zwykle staram się nie wtrącać do prowadzenia, zwłaszcza gdy ktoś ma wizję, co robić dalej. Gdy zatrzymuję grupę bez wyraźnego powodu, kursanci przyglądają się sobie niepewnie. Zapewne wczorajsza zabawa w gotowanie menażki wody na czas powoduje przypuszczenie powtórki. Jednej z kursantek polecam usiąść na plecaku. Zadanie wydaje się proste: opatrzyć złamaną nogę i zorganizować transport chorej. Bandażowanie wypada całkiem sprawnie. Następuje etap drugi - wzywania pomocy. O zgrozo!... z lasu wyjeżdża zaprzęg konny. Szybko uściślam, że tego nie było w planach i musimy poradzić sobie sami. Miny zawiedzione - wizja konnego transportu powoli mija nas bokiem.

Po godzinie przy chorej powstaje misterny szkielet noszy. Obok znalazły się już kwiatki i krzyż. Nosze zbudowane są z dwu tyczek podłużnych i dwu poprzecznych, przy czym chorego ma podtrzymywać kilka sznurków. Nasza chora wygląda na zadowoloną: będzie dalej znoszona, zabiorą jej plecak... O naiwności! Pierwsza próba podniesienia spowodowała złamanie się suchych tyczek, z których składały się nosze. Ze śmiechu boli mnie brzuch. Śmieją się wszyscy z wyjątkiem chorej... może coś jej się stało?

Szkielet następnych noszy przypomina porządną drabinę. Nie zazdroszczę chorej. Poprzeczne wzmocnienia ułożono na wzdłużnych tak, że opieranie się na nich musi być koszmarne. To chyba tłumaczy, dlaczego przestała być tak wesoła jak na początku. Prowadzący co chwila przygląda mi się, pytającym wzrokiem domaga się polecenia, żeby iść już dalej. Jestem jednak ciekaw, jak daleko udałoby się przenieść chorą. No cóż... drugie nosze wytrzymały około 25 metrów. W międzyczasie na szlaku pojawiła się para turystów. Udając brak zainteresowania usiedli na plecakach traktując nasze działania jak kino. Za chwilę na szlaku pojawiła się większa grupa turystów, którzy zaproponowali pomoc w transporcie i nie wiedzieć czemu nie chcieli uwierzyć w nasze pozorowane manewry. Ogólne zaniepokojenie konkurencyjnej grupy wzmogło zwłaszcza gromkie wzywanie pomocy przez naszą chorą. Gdy spytali: "Czy w śpiworze jest blondynka?", zacząłem nabierać podejrzeń, że chcą odbić naszą chorą, która zresztą nie przestawała wzywać pomocy.

Pośpiesznie owinąłem chorą anorakiem tak, żeby nam się nie wymknęła. Przewlokłem kij pod suwakiem anoraka i śpiwora w ten sposób, że niesiony zawieszony był na jednej poprzeczce. Zadowolony z siebie poleciłem wypróbowanie tego najprostszego chyba sposobu transportu. Zejście trwało tylko minutę. Po kilkunastu krokach niosący z przodu nosze pośliznął się na błocie i w klasyczny sposób wywinął kozła, pociągając za sobą nosze z chorym. Widok był to nieoczekiwany i niezwykły. Część obserwowała rozwój wypadków, leżąc na ziemi i wydając dziwne charczące dźwięki - pewnie robili to na znak solidarności z chorym. Uznając solidność materiałów, jakie przygotowano na budowę następnych noszy oraz wielość wariantów transportu chorego, jakie opracowano podczas trzech godzin prób stwierdziłem, że zadanie zostało wykonane. Na dowód, że ratowana przeżyła udzielanie pomocy, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z chorą. Kończąc manewry sanitarne odniosłem jednak wrażenie pewnego zaniepokojenia w grupie - kolejna próba dobiegła końca, ale co jeszcze może wymyślić nasłany przez SKG instruktor ku pognębieniu kursantów?

Wywiad z Katarzyną Mazurkiewicz

Katarzyna i Andrzej Mazurkiewiczowie od 10 lat podróżują po krajach Azji, docierając do rzadko odwiedzanych rejonów (Jakucja, Kamczatka, Wyspy Kurylskie, Mongolia, nowo otwarte rejony w Indiach). Plonem ich podróży są profesjonalne pokazy slajdów m. in. w Muzeum Ziemi PAN. Od 4 lat organizują i prowadzą wyprawy trekkingowe do Indii, Pakistanu i Nepalu.

- Najpierw musimy zadać takie dosyć standardowe pytanie, mianowicie o początki.

- U nas zaczęło się to troszkę przypadkowo. Nie zaplanowaliśmy sobie, że będziemy podróżnikami, tylko zaczęło się od takich mniejszych, indywidualnych podróży. Andrzej jeździł ze swoimi rodzicami, ja ze swoimi. I z chodzenia po górach zaczęła się nasza znajomość, ponieważ poznaliśmy się w Tatrach, dosyć szybko się zdecydowaliśmy na ślub, który odbył się na Wiktorówkach i potem zupełnie przypadkowo w 1988 roku była możliwość pojechania z wyprawą klubu UKA (Uniwersyteckiego Klubu Alpinistycznego) do Indii. Wtedy żeby zdobyć paszport, trzeba było mieć zaproszenie albo tworzyć grupę zorganizowaną. Ten pierwszy problem udało nam się przeskoczyć w ten sposób, że zorganizowaliśmy dla tej wyprawy konserwy mięsne, które były na kartki. Myśmy wytuptali pozwolenie na kupno dodatkowej ilości mięsa i w ten sposób zakwalifikowaliśmy się na listę uczestników. Druga sprawa to było przeskoczenie finansów, bo średnia pensja w Polsce to było wówczas mniej więcej 15$, a w Indiach na miesiąc przy maksymalnym oszczędzaniu wydawaliśmy 150$ na osobę. Andrzej zarabiał przy pracach wysokościowych, a ja sprzątaniem w Niemczech. Od razu zaplanowaliśmy, że będziemy jeździć po Indiach indywidualnie i że ta pierwsza podróż powinna być długa, bo wtedy człowiek nie ma ograniczeń i może sobie pozwolić na jakieś improwizacje. Pojechaliśmy na cztery miesiące. Większość czasu byliśmy w indyjskich Himalajach w rejonie Ladakhu i Zanskaru, gdyż głównym celem wyjazdu miały być wędrówki po górach. Druga część to były trekkingi w Himalajach Nepalu. Wtedy stwierdziliśmy, że póki mamy energię, zapał, czas i nie jesteśmy związani żadną pracą zawodową, to trzeba się na tym skoncentrować i przez następne lata postarać się tak żyć, żeby jak najwięcej podróżować. I to się udało.

- Rozumiem, że ten bakcyl wcześniej został zaszczepiony. To nie było tak, że ciągnęliście swoje życie i w pewnym momencie postanowiliście, że wyjeżdżacie. Czy była jakaś taka turystyka studencka, kluby?

- Ja się na studiach nigdzie w klubach nie zrzeszałam, ponieważ na drugim roku poznałam Andrzeja. On należał do UKA i był czas, że się dość intensywnie wspinał. Jego wspinanie skończyło się wtedy, kiedy mnie poznał. Ja też skończyłam kurs taternicki i trochę się w Tatrach wspinałam, ale w międzyczasie miałam wypadek, zimą zjechałam jakieś dwieście metrów po lodzie, zahamowałam głową na kamieniu i potem miałam stany lękowe. Bałam się w skałkach przechodzić tych dróg, które wcześniej przechodziłam i kiedyś na skalnej tatrzańskiej ścianie wykrzyknęłam: "Wolę być dzielną turystką niż dupą taternikiem!" W tym momencie przeszliśmy do trekkingu wysokogórskiego. Czasami podczas tych naszych wędrówek używamy raków, czekana, liny, ale to są trochę trudniejsze przełęcze, a nie wspinanie. Taka była ewolucja.

- Jakie było pierwsze wrażenie w Indiach?

- O Indiach można by długo mówić, jaka to jest dawka egzotyki, kiedy się tam jedzie, ale powiedzmy o samych górach. Przede wszystkim niesamowicie wielka przestrzeń. Północna strona Himalajów indyjskich, gdzie jest mało roślinności, jeszcze potęguje to wrażenie. Kiedy wędrowaliśmy przez jedną dolinę przez cztery dni, to okazywało się, że choć nasze Tatry są bardzo ładne, to jednak są malutkimi górami. Mam takie dwa ulubione górskie rejony. To są góry Syberii północno-wschodniej, gdzie właściwe nie ma ludzi i to jest taka dzicz i niezależność, że trudno opisać. No i Himalaje indyjskie. Andrzej woli troszkę bardziej Himalaje nepalskie bo są wyższe i bardziej ośnieżone, a dla mnie rejon Ladakhu i Zanskaru to najładniejszy rodzaj gór, do którego zawsze chętnie powracam.

- A jakie macie zawody?

- Andrzej jest fizykiem, a ja skończyłam polonistykę.

- I pracowaliście w zawodzie?

- Ja nie. Andrzej gdzieś tam jako nauczyciel pracował, ale bardzo krótko, ze względu na pieniążki. Potem przez trzy lata żyliśmy w ten sposób, że Andrzej zarabiał pracami wysokościowymi, ja jeździłam do Niemiec sprzątać i w międzyczasie, zupełnie przypadkowo odkryliśmy Rosję. Mieliśmy nazbieraną pewną sumę pieniędzy, żeby pojechać przez Kazachstan i Karakorum Highway do Indii, a potem jeszcze dalej. Całą podróż planowaliśmy na pół roku, ale gdy dotarliśmy do Chin, okazało się, że przejście między Chinami a Pakistanem jest akurat zamknięte, ba są tam jakieś rozruchy Ujgurów. Wróciliśmy więc do Polski i dość przypadkowo znaleźliśmy możliwość pojechania niezbyt legalnie do Rosji. Za bardzo małe pieniądze spędziliśmy tam w ciągu czterech lat ponad półtora roku, z czego większość w naszej ukochanej Jakucji. Poza tym zwiedziliśmy Kamczatkę, Wyspy Kurylskie, rejon Bajkału, Góry Fańskie w Tadżykistanie, Środkową Azję i po sąsiedzku niejako Mongolię.

- Czy zamierzacie dalej jeździć w te strony?

- Wszystko zależy od finansów. Bardzo często podczas naszych prelekcji pada pytanie: "A kto państwa właściwie sponsoruje?" Otóż nikt nas nie sponsoruje poza nami samymi, toteż nasze podróże mierzymy na nasze możliwości. Chętnie bym pojechała do Rosji, ale jest tam dużo drożej niż kiedyś.

- Czy nie znaleźliby się chętni na jakiś komercyjny wyjazd do Rosji?

- Znaleźć, by się znaleźli, ale rejon Azji południowo-wschodniej jest łatwiejszy do poprowadzenia. Koszt byłby podobny, natomiast dużo prościej jest prowadzić taki wyjazd w Indiach czy Nepalu, gdzie jest duża konkurencja i nie ma żadnych poślizgów w załatwianiu czegokolwiek. No i kwestia bezpieczeństwa. My możemy dostać w głowę albo nie, ale w momencie, kiedy jedziemy z grupą, bierzemy za nią odpowiedzialność. Może pomyślimy o jakimś Bajkale, ale to trudno w tej chwili powiedzieć.

- Jak jest ze stroną teoretyczną waszych wyjazdów, to znaczy jak się przygotowujecie?

- To jest bardzo różnie. Na przykład pierwszy wyjazd do Jakucji był absolutnie na wariata. Byliśmy w ogóle nie przygotowani, nie mieliśmy żadnych map, nie wiedzieliśmy tak dokładnie, ile tam będzie stopni. Było plus 35 stopni, więc nam się to wydawało bardzo dziwne, bo Syberia kojarzy nam się z mrozami. Ale generalnie planując jakiś wyjazd starannie się przygotowujemy, bo potem może się okazać, że gdybyśmy pojechali tydzień wcześniej to trafilibyśmy na jakieś święto, gdybyśmy poszli jakieś 10 kilometrów dalej do następnej doliny, to mieszka tam fajne plemię. Przeżyliśmy pewną ewolucję w naszym podróżowaniu. Kiedyś interesowały nas góry, dużo przejść, wysoko zajść, teraz coraz bardziej interesują nas ludzie w górach.

- Z waszych pokazów wynika bardzo dobre przygotowanie do spraw etnograficznych. Kiedyś się zastanawiałem, czy ktoś z was nie jest etnografem.

- Część naszej wiedzy to jest wiedza, którą wyczytujemy sobie wcześniej, część to jest taka, którą sami obserwujemy, a potem weryfikujemy, żeby na podstawie jednego wydarzenia nie wysnuwać uogólnień, poza tym zawsze jest łatwiej opowiadać o tym, gdzie się było. Kiedyś pokazywaliśmy na Wydziale Etnologii Jakucję i profesor Wasilewski powiedział do studentów: "To, czym my się tu zajmujemy, to jest etnografia naukowa, a to co nam państwo Mazurkiewiczowie zaprezentują to jest etnografia romantyczna". Nazwał to tak ładnie, bo to jest amatorszczyzna i my nie mamy żadnych aspiracji naukowych.

- Ale Nepal, a także już chyba Zanskar, gdzie jeździcie, to są rejony, gdzie jest dużo turystów? Więc zachowanie miejscowych jest inne i komercyjnie podchodzą do turystów.

- No i bardzo dobrze, że tak podchodzą, bo ci turyści są dużo bogatsi od nich. Ale turyści depczą zwykle po utartych szlakach i jest mnóstwo ludzi na trekkingu dookoła Annapurny czy do Everestu. Jeśli jednak pójść tylko troszeczkę dalej za te rejony, gdzie jest infrastruktura turystyczna, wziąć namiot na plecy, to spotka się zupełnie innych ludzi. Zupełnie przez przypadek z grupą dwa lata temu trafiałam do malutkiej wioski, oddalonej dosłownie godzinę drogi od trasy Katmandu - Pokhara i tam nigdy nie było białych. Ci ludzie przywitali nas serdecznie, ugościli, całą wioska się zbiegła i zrobiliśmy ileś tam zdjęć. Rok później poszłam tam z inną grupą, przyniosłam im zdjęcia z poprzedniego roku, to było coś nieprawdopodobnego. Poza tym Himalaje indyjskie są znacznie mniej zadeptane od Himalajów nepalskich. W rejonie Zanskaru jest obecnie więcej turystów niż 10 lat temu, ale tam się spotyka maksymalnie dwie grupy dziennie. W porównaniu z Alpami, Tatrami, czy nawet popularnymi szlakami w Nepalu to jest mało. A i ci ludzie poruszają się tylko po kilku głównych szlakach.

- Czyli trzeba czytać to, co napisali w Lonely Planet i iść gdzie indziej.

- Troszkę tak, ale nie do końca. Warto z nich korzystać i czasami gdzieś na bok skoczyć. Na przykład od kilku lat drążymy nowo otwarte rejony w Indiach. Na północy Indii, obok granicy chińskiej dużo miejsc się otworzyło ostatnio i to jest rewelacja. W tym roku Andrzej wybiera się do Rupshu. To jest rejon, który jest od dwóch lat otwarty, tuż przy granicy z Tybetem i można tam spotkać plemiona koczowników tybetańskich. Takich miejsc jest dużo. Można powiedzieć, że ktoś, kto objechał popularne szlaki, był w Indiach, ale my spędziliśmy w Indiach w sumie grubo ponad rok i troszeczkę te Indie znamy, tyle tam jest różnych miejsc. Poznaliśmy ciekawego człowieka z Izraela, który przyjechał do Indii na tydzień i przez cały czas był w jednej wiosce w Assamie. Był pierwszy raz w Indiach, nie widział żadnych zabytków, ale powiedział nam o tym kraju dużo więcej niż myśmy wiedzieli. Mamy naturę korników, bo lubimy wracać w to samo miejsce i drążyć dany rejon.

- A czy udało się wam zawrzeć jakieś trwałe znajomości?

- Wielu naszych przyjaciół, którzy mieszkają w Polsce, poznaliśmy w podróży. Spotkaliśmy się w Indiach i okazało się, że mamy wiele wspólnych zainteresowań, a w kraju na kogoś takiego może byśmy nigdy nie trafili. Z ludzi miejscowych najgłębsze przyjaźnie powstały w Rosji. Bo wiele razy przyjeżdżaliśmy w to samo miejsce, a poza tym jednak nie ma bariery językowej. Tu można i o abstrakcyjnych sprawach i o uczuciach porozmawiać. Jest coś takiego jak wspólnota słowiańskiej duszy i pewne rzeczy rozumie się bez słów. Mamy też znajomych w Indiach, głównie w Ladakhu. Oni do nas piszą listy, my im przywozimy zdjęcia. Najbardziej niesamowite kontakty przydarzyły nam się w północnych Indiach, w rejonie Arunachal Pradesh, który był w 1995 roku krótko, bez żadnych ograniczeń, otwarty dla cudzoziemców. Tam to nie my oglądaliśmy miejscowych ludzi, ale to oni przychodzili do hotelu nas oglądać. Hindusi w ogóle są bardzo gościnni i poza tymi utartymi szlakami bardzo często nas gościli i zapraszali. Tam jednak zdarzyło nam się coś takiego, że ktoś nas nie tylko zaprosił do siebie, nakarmił, przenocował i obdarzył jakimiś prezentami, ale też wziął od nas adres i numer telefonu, po czym dwa tygodnie po naszym powrocie mamy telefon z Arunachal Pradesh, dzwoni nasz znajomy i pyta się, czy dotarliśmy szczęśliwie do domu.

- Wielką ciekawostką jest dla nas Iran. Wy byliście tam na zwiadach, a wiele osób chciałoby się tam wybrać, ale nie wie, jak tam jest.

- Wiele osób tam się wybiera, tylko że traktują Iran jako kraj tranzytowy. To troszeczkę jest spowodowane tym, że można dostać tylko wizę tranzytową, był krótki okres, półtora roku, kiedy można było dostać wizę pobytową, ale tak na prawdę można dostać dwukrotną wizę tranzytową po 5 dni każda i można tę wizę przedłużyć raz o 14 dni, więc już mamy właściwie trzy tygodnie. Uderza w tym kraju to, że jest to państwo policyjne, ale tylko w stosunku do Irańczyków. Nie dotyczy to w żaden sposób cudzoziemców. Obiegowa opinia jest taka: "Och tam są dzicy muzułmanie, jak tylko człowiek wejdzie, to natychmiast go zaaresztują za to, że kobieta wyjdzie bez chustki". Rzeczywiście kobiety muszą nosić tam określony strój, ale to my jesteśmy w końcu gośćmi, więc trzeba pewnych rzeczy przestrzegać i nie jest to aż tak uciążliwe, natomiast ludzie są niezwykle serdeczni i życzliwi. Nie jest to jednak taka egzotyka jak Indie czy Nepal. To jest coś na pograniczu Europy i Azji.

- A czy będziecie planowali dalsze wyjazdy tam?

- Andrzej właśnie pojutrze tam jedzie, tylko że sam. Czy pojedziemy z grupą, to się dopiero okaże. Można dostać dłuższą wizę pobytową, jeżeli się działa za pośrednictwem irańskiej agencji turystycznej. Jeśli Andrzej spotka kogoś, z kim się uda wejść w kontakt i żeby to nie był wyjazd za grube pieniądze, to wtedy taki wyjazd z grupą zorganizujemy, bo jest ileś tam osób naprawdę tym zainteresowanych. Teraz jedzie sam, gdyż nie mamy tyle pieniędzy, żebyśmy we dwójkę pojechali, a poza tym organizujemy w tym roku trzy wyprawy trekkingowe i ktoś to musi koordynować. Wyjazdy z grupami to jest jedna część naszej zarobkowo-podróżniczej działalności, a druga to są pokazy slajdów. Ja jestem tylko opowiadaczem, natomiast Andrzej jest fotografem. Slajdy pokazujemy nie tylko w Polsce, ale też w Niemczech i Szwajcarii, bo tam jest na to rynek i tam są ludzie, którzy tylko z tego żyją. W Polsce komercyjne pokazy przeźroczy są mało popularne, ale przewidujemy, że za 15 lat będziemy się z tego utrzymywać. Na rynek niemiecki weszliśmy nie Indiami, bo dla Niemca Indie nie są niczym atrakcyjnym, tylko Jakucją, Środkową Azją i rosyjskim Dalekim Wschodem.

- Bo oni pewnie boją się tam jechać.

- Tak, poza tym jak oni tam jadą, to podróżują bardziej powierzchownie, bo są te bariery językowe.

- Czy slajdy w Niemczech to był jakiś przypadek?

- Gdy tam sprzątałam i zarabiałam na kolejne podróże, to wieczory miałam wolne, więc chadzałam sobie na takie pokazy przeźroczy i chciałam zobaczyć, czy mój niemiecki, którego się nauczyłam przy sprzątaniu, i zdjęcia Andrzeja w ogóle się będą podobać. Nauczycielka gry na skrzypcach, u której sprzątałam, kiedy jej o tym wspomniałam, zaprosiła dwadzieścia parę osób na przeźrocza o Jakucji. I to się bardzo spodobało. Później udało mi się od kogoś, kto pokazywał zdjęcia dowiedzieć, gdzie się wynajmuje sale. W Monachium można wynająć się salę na uniwersytecie, stosunkowo niedrogo, ale trzeba ją rok wcześniej zarezerwować. Na pierwszy pokaz przeźroczy przyjechaliśmy autostopem z 40 kilogramami plakatów. Ja przed południem sprzątałam, żeby zarobić na nasze utrzymanie, a Andrzej chodził po mieście i naklejał dziennie 100 - 150 plakatów. Przed pierwszym pokazem z dużym napięciem czekaliśmy, ile widzów się zjawi.

- Dużo osób przyszło?

- Siedem. Nie zwróciły nam się nawet koszy wynajmu sali i jakiś pan zapytał, ile kosztowała sala i nam dołożył. Na następnych pokazach zarobiliśmy trochę więcej. Później przez dwa lata tam przyjeżdżaliśmy, ale na dłuższą metę nie miało to sensu. Żeby się dostać do prestiżowych instytucji w Niemczech, trzeba mieć referencje. W Monachium takim prestiżowym miejscem jest centrum kulturalne - Gasteig. Przez dwa lata szturmowałam ten Gasteig, dzwoniłam i pan mnie ciągle zbywał, że mam za dwa miesiące zadzwonić. W końcu zmienił się szef działu geograficznego w Gasteigu i on się ze mną umówił. Jak mu pokazałam, gdzie ta Jakucja leży i gdzie byliśmy, to od razu zamówił pokaz w dwóch częściach, oczywiście na przyszły rok. To było nisko płatne, ale bardzo prestiżowe. Tak poznaliśmy kobietę z agencji, organizującej wykłady i przedstawienia w Niemczech, której się Jakucja tak spodobała, że nagrała nam kilka pokazów i teraz są miejsca, w które nas już zapraszają piąty raz. Teraz organizacją i reklamą zajmuje się ta agencja i bez względu na to, ile osób przyjdzie, dostajemy swoje honorarium.

- Spotkaliście ludzi, którzy podobnie żyją, podobnie funkcjonują?

- W Niemczech jest bardzo dużo takich ludzi, którzy żyją tylko z pokazów przeźroczy. A i w Polsce też jest trochę ludzi, którzy zarabiają podróżowaniem. Sporo z nich spotkaliśmy na OSOT-cie (Ogólnopolskim Spotkaniu Organizatorów Turystyki Trampingowej) organizowanym przez Andrzeja Urbanika z Krakowa. Życie z podróży nie zawsze jest łatwe, ale jest możliwe.

- Jak dzielicie między siebie obowiązki zawodowe?

- Andrzej ma duży talent do planowania podróży. Jak o czymś przeczyta, to intuicja go nie myli, że to jest coś ciekawego. Ja natomiast zajmuję się księgowością i jestem odpowiedzialna za coś co się nazywa public relations, czyli wszelkiego rodzaju kontakty, z prasą, radiem, telewizją. Także pokazy przeźroczy to jest moja działka, choć to Andrzej głównie robi zdjęcia. Podczas podróży część zdjęć robi z własnej potrzeby, a część dlatego, że mi się już jakaś fabuła pokazu układa. Po powrocie do kraju to ja opracowuję podróż i zajmuję się jej dokumentacją, a Andrzeja już interesuje następna. Podczas pokazów ja opowiadam, a Andrzej wybiera i układa muzykę.

- A na samych wyjazdach?

- Z grupami jeździmy w tej chwili osobno, bo inaczej to się nie opłaca.

- Ale jeździcie w te miejsca gdzie już wcześniej byliście?

- Jeździmy zasadniczo tam, gdzie już wcześniej byliśmy i robimy sobie takie skoki w bok w nowe miejsca. A jak jeździmy we dwójkę, to też są role. Na wyjazdach Andrzej gotuje i może dlatego tak często wyjeżdżamy. Samo biwakowanie to cały rytuał i coś bardzo ważnego. Chodzi nie tylko o to, żeby gdzieś przenocować, ale żeby biwak był w ładnym miejscu i żeby sobie w tym namiocie pomieszkać. Andrzej ma bardziej eksploracyjną żyłkę niż ja i pierwsze wejścia w jakieś nieznane rejony to była jego inicjatywa. Ja jestem bardziej asekurancka i działam czasami jako hamulec i głos rozsądku.

- Wróćmy może trochę do historii. Jeździliście na własną rękę i w pewnym momencie podjęliście decyzję, żeby wziąć ludzi, którzy będą płacić i będą wymagać i za których wy bierzecie odpowiedzialność.

- To też był przypadek. Jak podróżowaliśmy we dwójkę to uważaliśmy, że jeżdżenie z grupami absolutnie nie wchodzi w grę. W pewnym momencie jednak stwierdziliśmy, że sprzątanie w Niemczech czy prace wysokościowe nie mają żadnej perspektywy. Przez parę lat nie mieliśmy w ogóle mieszkania, bo wyjeżdżaliśmy na pół roku, a potem mieszkaliśmy u naszych gościnnych rodziców, ale w pewnym momencie poczuliśmy potrzebę zapuszczenia korzeni. Najpierw pokazując przeźrocza w szkołach założyliśmy firmę. Zarejestrowanie jej to też był duży problem. To się nazywało "Działalność kulturalna, w tym pokazy przeźroczy o tematyce podróżniczej" i za każdym razem jak potrzebowaliśmy jakiś dokument pani mówiła: "Ja muszę po kierowniczkę pójść". W 1994 roku zaproponowano mi pilotowanie grupy z biura "Uniwertur" właśnie do Indii. Zgodziłam się na to pod warunkiem, że nie musiałam wracać z tą grupą. Popełniłam bardzo dużo błędów podczas tego pilotowania, ale nauczyłam się bardzo dużo. To był wyjazd trampingowy, nieduża grupa, 8 osób, ale każda miała inne oczekiwania. A biura podróży przeważnie obiecują: "Tak, to jest właśnie wyjazd dla pani", bo chodzi o to, żeby zarobić pieniądze. Rok później też miałam propozycję pilotowania, ale stwierdziliśmy z Andrzejem, że sobie dopiszemy usługi turystyczne i sami spróbujemy taki wyjazd zorganizować i znaleźć na niego chętnych. My sami zbieramy ludzi, my sami z nimi rozmawiamy, bardziej straszymy, niż to jest potrzebne. Jak nie chcę, żeby ktoś pojechał, to tak mu to przedstawię, że sam zrezygnuje. Jeśli ktoś mnie pyta przez telefon takim obrażonym głosem: "A jaki będzie standard?", to ja mogę tylko odpowiedzieć, że standardu w ogóle nie będzie. Przez to jest mniej nieporozumień.

- Chcieliśmy zapytać o tych ludzi, którzy z wami jeżdżą. Jacy oni są?

- W stosunku do dwóch pierwszych lat mniej jeździ studentów. Po pierwsze studenci sami zaczęli organizować sobie wyjazdy, bo wyjazd nawet z małym biurem jest trochę droższy od indywidualnego. Część studentów poza tym pracuje. Przeciętni uczestnicy mają 30 - 40 lat, kiedyś sami jeździli i mogliby może indywidualnie pojechać, tylko nie mają z kim, bo ich znajomi albo robią karierę, albo mają rodzinę i dzieci. Zwykle nie są to ludzie bogaci i zdarzali się ludzie, którzy z trudem odkładali pieniądze lub sprzedawali samochód, żeby daleko pojechać i przeżyć egzotyczną przygodę.

- A charakterologicznie? Czy pojawiają się ludzie pewnego typu, czy są to osoby przypadkowe?

- Przypadkowi ludzie też się zdarzają. Była na przykład taka wyprawa trekkingowa, gdzie się okazało, że tylko jeden człowiek chce chodzić po górach, a reszta się wycofała. Często jest tak, że człowiek coś sobie wyobraża, a na miejscu okazuje się, że to nie jest to, czego on oczekiwał. Wydaje mi się, że znam się na ludziach, ale czasami zdarzają się dramatyczne albo miłe pomyłki. Na przykład ktoś, kogo zabrałam z czystej chciwości, okazał się wspaniałą osobą. Tutaj wydawał się sztywnym gogusiem, natomiast tam był super miłą osobą, uśmiechniętą i zadowoloną. Ludzie tam wychodzą z ról, do których sytuacja ich tutaj zmusza, i to im bardzo dobrze robi. Dla wielu z nich taki wyjazd jest bardzo ważny i pewne poglądy im się tam zmieniają

- Duże są te grupy?

- Minimum 6, maksimum 9 osób. Mała grupa jest sprawniejsza i wygodniejsza w prowadzeniu.

- Istnieje teoria, że po trzech tygodniach z ludzi wszystko wychodzi?

- Żartowaliśmy z Andrzejem, że można by wprowadzić coś takiego jak trekkingi przedmałżeńskie i wtedy by było znacznie mniej ślubów, ale i znacznie mniej rozwodów. Były dwa przypadki, że pojechała z nami para, która się rozpadła po takiej wyprawie. Z jednej strony życie tam jest prostsze, bo rano trzeba wstać, załadować plecak i iść. Z drugiej strony są ludzie, którzy dłuższego fizycznego wysiłku nie wytrzymują i wtedy wychodzą z nich cechy, które tutaj by nie wyszły. Celowo rezygnujemy z wypraw z tragarzami, których w sumie tanio można wynająć, bo jak człowiek przejdzie 300 kilometrów z 20-kilogramowym plecakiem, to wie, po co pojechał.

- Czy sezon podróży zaczyna się w czerwcu?

- To jest różnie. Zeszły rok był najbardziej szalony. W marcu i kwietniu Andrzej był 6 tygodni ze swoimi rodzicami w Indiach i Nepalu, potem myśmy byli w Iranie, Andrzej był w lipcu w Pakistanie, potem ja byłam od sierpnia do listopada w Indiach, prowadząc dwie grupy a w międzyczasie sama jeżdżąc i Andrzej był jeszcze w Nepalu. Powrót nastąpił w połowie listopada, a potem jeszcze 3 tygodnie w Niemczech. Ale to był najbardziej intensywny rok.

- Ale wyjazdy z ludźmi są dopiero latem?

- Myślę, że gdyby był wiosenny wyjazd, to chętni by się na niego znaleźli.

- Siłą rzeczy wakacje są dla ludzi.

- Generalnie tak. Nie zorganizujemy jednak wyprawy do Nepalu w wakacje, podczas monsunu, tylko dlatego, że możemy więcej chętnych znaleźć, tylko wtedy kiedy jest tam sezon, bo inaczej byśmy byli niekompetentni i dla nas to by nie była przyjemność. Z bólem serca robimy czterotygodniowe wyjazdy pod ludzi, którzy mają takie urlopy. Szkoda pojechać do Indii na cztery tygodnie, ale cóż robić. Zaczęliśmy to tu, to tam pisać artykuły i to rozwijać, bo z tego też są jakieś tam pieniążki. Żeby być podróżnikiem i zachować jaką taką niezależność, to trzeba robić wiele rzeczy na raz. Gdybyśmy rozbudowali biuro podróży, to w pewnym momencie mogłoby się tak rozrosnąć, że aby go dopilnować, musielibyśmy przestać jeździć. A tak to tu jakieś artykuły, tu pokazy przeźroczy, tu wyjazdy i myślę, że to się uda.

- Czasami zadajemy sobie pytanie, co zrobić kiedy kończy się studia. Czy ciągnąć to wszystko, przedłużać młodość na siłę, czy iść do dobrej pracy. Ale praca to pieniądze, a z drugiej strony obowiązki i brak czasu na wyjazdy. A tymczasem bakcyl został złapany i chciałoby się gdzieś jeździć.

- Ja mam czasami wyrzuty sumienia, jak się spotykam z moimi znajomymi ze studiów albo z jeszcze bardziej zamierzchłych czasów. Oni mają pozycję zawodową, dom, dzieci, a my budzimy w tych ludziach jakieś tęsknoty za niezależnością i podróżami. Gdy się spotykamy i rozmawiamy o swoim życiu, to oni sobie myślą: "Im to jest dobrze, jeżdżą sobie po świecie, a ja nie mogę". Moim zdaniem jest tak, że zawsze coś się zyskuje, a coś się traci. Nie jest tak, że jakaś decyzja sprawi, że wszystko będzie dobrze, albo wszystko będzie źle. Możliwe jest przecież znalezienie takiej pracy, której nie będzie się poświęcało tyle czasu, ile w przysłowiowych firmach zachodnich. Będzie się miało mniej pieniędzy, ale też człowiek będzie w stanie pozwolić sobie na podróż. Mamy taką dewizę dla wyjeżdżających z nami, żeby nie odwlekali, tylko starali się wyjechać gdzieś w danym roku. Gdziekolwiek, bo ja wiem, w Karpaty rumuńskie czy Alpy. Bo rok bez wyjazdu, to jeden wyjazd w życiu mniej.

Rozważania poparte osobistym doświadczeniem

Po długich trudach, mękach i torturach przychodzi nareszcie ten dzień: koniec kursu! Każdy normalny człowiek, odznaczający się zdrowym spojrzeniem na życie, zakrzyknąłby, zacierając z radości ręce: "Nigdy więcej chodzenia po nocy! Nie trzeba już będzie prowadzić! Precz z błotem, bacówkami i proteiną!". Po czym człowiek ów z westchnieniem ulgi pozbyłby się wszelkich alpinusów, mellosów, janysportów i innych tym podobnych paskudztw zakupionych w wiadomym sklepie pod hipnotycznym wpływem wiadomej osoby sprawującej swe niecne praktyki pod przykrywką (cha! cha! cha! - kto by się na to nabrał?!) wykładu dla kursantów! Odzyskawszy w ten sposób niezależność i równowagę, człowiek rozsądny spakowałby się czym prędzej w walizkę i z kapeluszem słomkowym na głowie oraz lodówką turystyczną w ręce czmychnąłby przy pierwszej lepszej okazji nad morze, by tam w promieniach słońca, na ciepłym piaseczku...

Taaak... Takie postępowanie wydaje się być najbardziej zgodne z logiką, zdrowym rozsądkiem, ludzką naturą i przyzwoitością. I nie ma wątpliwości, że wszyscy byśmy już na tych leżaczkach czy piaseczku wspominali to, co było jak zły sen, a klub nasz miły stałby się jeszcze milszy po zmianie nazwy na SKP (Studencki Klub Plażowiczów), względnie na SKW (Studencki Klub Wczasowy), gdyby nie... Właśnie! Tu dochodzimy do sedna sprawy: w trakcie kursu jego uczestnicy przechodzą gruntowne pranie mózgu, a ciężkie przeżycia, jakim są poddawani, odciskają piętno na ich wrażliwej psychice - tak, że już nigdy nie będzie im dane odzyskać owego spokoju ducha i właściwego spojrzenia na rzeczywistość, z jakimi zjawili się niegdyś - ku swojej zgubie - w tak przecież niegroźnie wyglądającym lokalu przy ulicy Stawki. A gdy się raz zjawili - odwrotu nie ma. Machina zniewalania umysłów ruszyła. I tak w ciągu niespełna roku zmienia się porządnych, dobrze zapowiadających się na przyszłość młodych ludzi w ogarniętych maniactwem, spaczonych i nieprzydatnych społecznie masochistów.

I znów nadchodzi październik.. Szaleni ci ludzie pojawiają się wtedy w rzeczonym lokalu przy ulicy Stawki, a ich zachowanie świadczy aż nadto o prawdziwości powyższych rozważań. Nie patrzą oni bowiem ze smutkiem ani współczuciem na świeży narybek (czyli nowych kursantów), nie płaczą nad ich losem, nie próbują ich przestrzec. Nie! Oni - o zgrozo - im zazdroszczą! Przychodzą - choć nikt im nie karze - co środę i wyczekują pod drzwiami nie wiadomo na co, wspominając z rozrzewnieniem (!?!), jak to było na poprzednim kursie, dwa kursy temu, trzy kursy temu...

A w listopadzie szaleństwo ogarnia ich już całkowicie. Dzieją się wtedy rzeczy niepojęte, jedne z tych, o których nie śniło się filozofom: wielu domaga się mianowicie, aby brać ich na kursówki, I najczęściej się ich bierze, bo nikt nie ośmieliłby się sprzeciwić komuś tak nieobliczalnemu, jak były kursant.

Taki człowiek, który z własnej, nieprzymuszonej woli jedzie gdzieś z kursem, to właśnie walet.

A jak mu jest na kursówce? W pociągu i w dzień wspaniale: kursanci myślą o wszystkim, nic nie trzeba robić, można bez przeszkód delektować się górami. Żyć, nie umierać! Kryzys przychodzi w nocy. Do bacówki daleko, a kursant prowadzi w nieznanym kierunku, zimno, w butach chlupie, oczy się zamykają, nogi plączą i znów te halucynacje... Ohyda! Walet zaczyna sobie złorzeczyć. Co go opętało? Przecież nie musiał jechać! Jak mógł zapomnieć? Już nigdy więcej! To tylko chwilowy przebłysk świadomości. Waleci mają krótką pamięć. I już za dwa tygodnie radośnie biegną na dworzec, by znów jechać na kursówkę.