Pięć długich tygodni
Wyprawa na Kaukaz i do Turcji
Termin: 12.07.-17.08.1997 r.
22 uczestników, głównie uczestników przejścia letniego z 1996 roku
Kierownik: Robert Sambierski
To był chyba najliczniejszy wyjazd w moim życiu. Z każdym spotkaniem u Zygi i Ewy grupa się powiększała, 16 osób, 18, w końcu 22. Wyzwanie logistyczne - określił to Robert. Nie miałem jednak prawa narzekać, sam w końcu dołączyłem dosyć późno. Człon wyprawy stanowiło przejście letnie z 1996, a do tego różni "krewni i znajomi Królika". Mijały tygodnie, w trakcie których "każdy gadał o czym innym", termin wyjazdu się zbliżał, Robert, nasz kierownik, wyjechał na Mazury, a tu bilety nie załatwione. Mądrzyłem się, więc padło na mnie. Jadę z Tomkiem i Maćkiem do Brześcia kupić bilety. Udaje się bez większych problemów. Nie trzeba udawać autochtonów, ani przepłacać u dworcowej mafii, tylko pani w kasie groźnie marszczy brew i żąda... 24 paszportów (miały jechać z nami pociągiem jeszcze dwie dziewczyny). Obeszło się na szczęście bez tego. Kupujemy 10 biletów "kupiejnych" i 14 "płackartnych". Wagon kupiejny ma przedziały sypialne, a płackartny to sypialny, ale bez przedziałów, żeby można się było bratać. Jeśli ktoś chce się z tobą napić (np. herbaty), to niekoniecznie musi ci od razu dać w mordę. W sytuacjach krytycznych (np. na granicy) udawaj głupa (nie do innych uczestników!).
12 lipca o 9:00 z ciężkimi worami ładujemy się w podmiejski do Siedlec. SOK-iści i przesiadka na pociąg do Brześcia. Przejście graniczne, trochę stania na moście na Narwi i już jesteśmy na Białorusi. Wymieniamy resztę "zajączków" (rubli białoruskich) na ruble i wsiadamy do pociągu do Adleru o 19:20. Kieruje się on najpierw na północny wschód, w kierunku Moskwy, by dopiero za Smoleńskiem zawrócić na południe. Kiedyś jechał na wprost, przez Ukrainę, dziś omija ją szerokim łukiem. Z tego powodu podróż trwa ponad 50 godzin. Nie przejmujemy się tym zbytnio. Mamy w końcu czas, by odsapnąć po trudach przygotowań i lepiej się poznać. Podróż upływa pod znakiem grania w mafię, wiązania węzełków i dopasowywania raków. Dla wielu z nas będzie to wszak pierwszy wyjazd w tak wysokie góry.
W Mineralnych Wodach w końcu wysiadamy. Poznani w pociągu Białorusini poradzili nam udać się do Nalczika - stolicy Kabardyno-Bałkarii, aby tam u pograniczników dostać przepustkę na poruszanie się w terenie przygranicznym. Jedziemy więc do portu lotniczego. Jest tu duży dworzec autobusowy, gdzie przed paroma laty często porywano autokary z turystami. Dzisiaj strategicznych obiektów strzeże nieduży bunkier i kontrolująca dokumenty milicja. Przy większych drogach na Kaukazie spotkamy jeszcze kilka takich punktów. Nic dziwnego, do Czeczenii niedaleko. Śniadanko na dworcu i dalej do Nalczika. Po drodze pierwsza atrakcja - ośnieżone wierzchołki Elbrusu na horyzoncie.
"Propusk" udaje się załatwić bez problemu, gdyż mieliśmy dobrą "bumagę". Gorzej z wymianą pieniędzy, chcą tylko nowe studolarówki. Znajdujemy parę takich i wkrótce pędzimy w górę rzeki Baksan. Dolina jest wąska, otoczona przez wysokie osypujące się skały. A na jej dnie rozlatujące się osiedla z wielkiej płyty i zrujnowane fabryki. Potem też alpłagiery i turbazy. Socjalistyczny syf. Ale ponad nim coraz bardziej wyłaniają się ośnieżone szczyty. W końcu wieś Elbrus - koniec jazdy i pogody.
W jednym z domów zostawiamy depozyt i w końcu ruszamy do góry. Daleko dziś nie zajdziemy, zwłaszcza że pada i buraczymy. Lepiej drugiego dnia. Idąc wzdłuż rzeki Iryk docieramy do polanki, gdzie można postawić bazę wypadową na najbliższych parę dni. Potem znajdujemy jeszcze lepsze miejsce, gdzie się rozbijamy i skąd po południu robimy mały rekonesansik. Wieczorem ognisko i dyskusja, co robić dalej. Decyzja: jutro będą liedowyje zaniatia, dla tych co na śniegu są laikami. Instruktorami Fazi, Beata i Horaczek.
- Panowie, nie róbcie sobie jaj - woła rankiem Czarek. Ale to nie głupie żarty. Rzeczywiście ktoś ukradł jemu i Marcinowi nocą spod tropiku buty. Postanawiamy pertraktować z autochtonami i ewentualnie wykupić je. Grupy ruszające ze sprzętem do góry po drodze opowiadają wszystkim historyjkę, że zginęły buty, że może ktoś znalazł i uznał za niczyje, że się odwdzięczymy... Może to co pomoże. Horaczek idzie z ludźmi od razu na przełęcz Iryk-Czat (1B; 3667 m n.p.m.), aby tam zanocować i przy okazji się aklimatyzować. Po południu przyjeżdża do nas pasterz i zaprasza do swojej chaty. Idę z Pawłem. Dostajemy chleb z ajranem, czyli kefirem. Okazuje się, że tej nocy okradziono też Rosjan i inną grupę Polaków. Ale gospodarze już wiedzą, kto to zrobił i na pewno wszystko odzyskamy. I rzeczywiście, jak spotkaliśmy się z chłopakami z Polski, przyjechała na koniu pani z naszymi rzeczami.
Iryk to baran, przewodnik stada. Czat to najlepsza część mięsa dawana gościom. Przełęcz Iryk-Czat to długi, kamienny garb oddzielający naszą dolinę od Lodowego Plato na południowych stokach Elbrusu. Droga jest długa, jeden wał morenowy, drugi, trzeci... Deszcz, grad, śnieg... Rosjanie, Ukraińcy, Niemcy... Mleko. Dopiero na samej przełęczy Elbrus zaczął wyłaniać się zza chmur, a słońce zaczęło zachodzić za Elbrus. A rankiem: Ja pierdolę - panorama od Uszby po Dżajłyk. O tym się śni. Przez najbliższe trzy dni lampa.
Wydawało się, że to będzie dobra droga - wyraźna ścieżka ponad dnem doliny. A to był skraj moreny brzeżnej, nawet i wygodny, dopóki nie został przecięty olbrzymim żlebem. To miała być w końcu właściwa droga - wyraźne zagłębienie u końca moreny pod skałami. Po kilkudziesięciu metrach trzeba wyjąć czekany i zacząć walkę w pionowym piargu. To była nasza, polska droga: czekan(m)y w piasku, lekko licząc 3B. A miało być lekko, łatwo i przyjemnie. Potem już tylko długie pola śnieżne i wychodzimy (Czarek, Maciek, Przemek, Rafał i Tomek) na przełęcz Terskolak (1B; 3620 m n.p.m.), gdzie spotkamy naszych Białorusinów. Fazi, Patryk i Robert zdobyli tymczasem Czatkarę (3898 m n.p.m.)
Najlepiej jest podróżować ciężarówką, świeże powietrze i widoki dookoła, Donguz-Orun i Nakra-Tau. A potem wieś Terskol i, jak to w zwykle w cywilizacji, ogóle rozprężenie. Sklep, jeden, drugi, pomidorki, depozyt, dyskusja: kolejką, czy piechotą, godziny lecą. I tak już dzisiaj daleko nie zajdziemy. W KSS-ie (taki radziecki GOPR) powiedzieli nam, że idzie załamanie pogody. Wynajmujemy więc chałupę i robimy imprezę. Są urodziny Beatki, wódeczka, wycyckany szczur, strumień górski, ale niezbyt bystry i ciepły Fazi. To dla wtajemniczonych. A potem: Gosiu, ale lubisz mnie?. Niektórzy wyraźnie przeholowali.
Dzielimy się po równo: dwie jedenastki. Jedni po sportowemu od samego dołu na piechotę przez Lodową Bazę. Drudzy uznali, że to nie taki wielki dyshonor, pojechać kolejką linową do stacji Mir (3500 m n.p.m.), tym bardziej, że czasami spada. Kawałek asfaltem do turbazy Azau, a potem oglądanie z wagonika wielkich hałd rudego wulkanicznego żużlu. Z nami jadą snowboarderzy - złota rosyjska młodzież. Dalej mozolnie, najpierw pod wyciągiem krzesełkowym, potem drogą wyjeżdżoną przez ratraki do Prijutu 11-tu (4200 m n.p.m.). Coraz bliżej dwóch białych wierzchołków.
W schronisku nie ma kanalizacji, wody, światła, ogrzewania itd. Dlaczego więc mielibyśmy płacić za nocleg 7 $. Rozbijamy namioty na śniegu, gotujemy jednak i jemy w schroniskowej kuchni turystycznej. Prijut wygląda jak łódź podwodna albo zdezelowany autobus bez okien. Wokół jakieś żelastwo, stare grzejniki, złom. Kibelek ma stały silny nawiew od dołu. W sumie nieprzeciętny syf. Na zewnątrz co drugi dzień dupówa i pogoda. Ciekawe, jak tu wygląda latem - Ewa.
Pierwszy atak. Pobudka o drugiej w nocy. Kaszka nie chce wchodzić, herbata nie chce się ugotować. Po trzeciej wychodzimy. W górę suną już dwa tramwaje jak nierzeczywiste gąsienice z filmu "Mikrokosmos". Światło księżyca, metaliczny chrzęst i nikłe ślady na zmrożonym śniegu. Krok za krokiem, oddech za oddechem, odbija się kaszka. Gdy wyprzedzamy obie grupy (Anglicy i Norwegowie) i dochodzimy do Skał Pastuchowa, wschodzi słońce. Gra świateł na grani Kaukazu, aparat odmawia posłuszeństwa. Same Skały (4800 m n.p.m.) to kupa kamieni niewartych wzmianki. Przed laty ten rosyjski kartograf sześć razy wychodził stąd na wschodni wierzchołek i sześć razy nieprzytomnego znosili Bałkarcy. Za siódmym razem wszedł i zdjął namiary. Upierdliwy, nie kończący się trawers. Wydaje się że przełęcz jest w zasięgu ręki i z górki, ale nie można dojść. Z siodła między Elbrusami (5416 m n.p.m.) na szczyt jest już blisko, lecz wtedy psuje się pogoda. Podchodzimy jeszcze trochę, ale nic nie widać, prasta śniegiem i lodem, więc zawracamy. Do góry poszli i zdobyli, co trzeba, Horaczek z Karolem. Podczas zejścia giną we mgle kikuty tyczek, którymi wyznakowana jest trasa. Gdy docieramy do Prijutu, z dołu dochodzi grupa Lodowej Bazy.
Drugi atak. Mieszane uczucia, żeby nie było pogody i zostać w cieple śpiworka i żeby była i zdobyć szczyt. Ale jest. Są gwiazdy i mroźny wiatr. Wydaje się, że wychodzę pierwszy. Tym razem bez kaszki. Dziś wyraźnie szybciej. Ponad Skałami ktoś mnie dogania, ale to nie koledzy, lecz Rosjanie. Dopiero potem dochodzi Robert. Razem wchodzimy na... przedwierzchołek. Zaskoczenie, potem kawałek grani i jednocześnie na Elbrus. A co ty tutaj robisz? To Tomek już siedzi na szczycie. Jest 1130. Nic nie zasłania widoku, poza chmurami, które są poniżej. Tam Uszba, na południu Gruzja, morze gór. Tego dnia Elbrus (2A; 5642 m n.p.m.) zdobyli: Czarek, Fazi, Gosia, Maciek, Marta, Patryk, Przemek, Rafał, Robert i Tomek. W sumie 12 osób.
Piechotą w dół, kolejką w dół, coraz cieplej, coraz mniej polarów na sobie. Część jeszcze została na górze, będzie dziś próbować i uda się potem do Bezingi. Dla nas autobus do Baksanu i mikrobus do Piatigorska. Na bezpośredni pociąg do Soczi już nie zdążymy. I skąd wziąć ruble? Bank zamknięty, kantorów nie ma, taksówkarze i Ormianie nie potrzebują. Wreszcie w budce z hot-dogami po złodziejskim kursie. Znów chcieli tylko studolarówki. Szybko do kasy. A tam pani: Kuda? Otkuda? Pocziemu? Wy szto, Poliaki? Nie sprzeda do Soczi, więc elektriczką do Mineralnych Wód. Tam bez problemu kupujemy bilety do Armawiru. W pociągu szampan i urodziny Zygi.
Nie, nie ma tu gdzie postawić namiotów. Camping? Wybijcie to sobie z głowy. U nas w Soczi Czernomyrdin, wille i sanatoria rządowe. Ale znalazł się w końcu kawałek trawy, prysznic i płatna plaża za darmo. Powietrze ma 26ºC , woda 24. Kąpanie, pranie, kąpanie, pranie... Długa nadmorska promenada i ludzki tłuszcz smażący się na słońcu. Szaszłyki i brzoskwinie. Jeśli nam wydaje się tu drogo, to co dopiero przeciętnemu Rosjaninowi.
Prom jest mały i nieźle kołysze, więc jeśli czujesz się źle i męczy cię morska choroba, usiądź na środku statku, pod pokładem i jednocześnie na dziobie, patrz na horyzont i głęboko oddychaj. Jeśli jest inaczej możesz pójść na tył Siergieja Jesienina, zjeść arbuza i długo patrzeć na kilwater. Tam z tyłu wszak zostaje Rosja, Kaukaz i Soczi.
* * *
Czternaście osób to akurat, aby wynająć całego dolmusza, czyli taksówkowego forda transita. To w Turcji najpopularniejszy chyba środek komunikacji. Jedziemy najpierw do klasztoru Sumela w pobliżu Trabzonu. Zabytek wandalizmu. Tego starożytnego, muzułmańskiego, usuwającego twarze i tego nowoczesnego, uwieczniającego na freskach swoje nazwiska, i wreszcie tego najnowszego, budującego na nowo zabytki dla turystów. Potem wzdłuż morza i w głąb lądu do Ayderu - wsi letniskowej u stóp Kaczkaru.
Pierwsze kroki w "krainie deszczowców". Wilgotne powietrze znad Morza Czarnego zderza się tu z wysokim łańcuchem Gór Pontyjskich i skrapla. Początkowo ładnie, chmury gdzieś nad nami, bukowe lasy, pasieki i poziomki. Coraz mniej widać, coraz gęściejsza mgła, mokro, mży. Wieś Kavron, postój w barze, obiad na epigazach i pytanie co dalej. Miejscowi Turcy nie znają żadnego języka, dla nas turecki jest obcy. Büyük Deniz Gölü??? Z odpowiedzi rozumiemy jedynie wymachiwanie rękoma, ale to wystarcza. Po śladach krów, w mgłę i ciemność parę kilometrów, aż do rozbicia namiotów.
Jakże inny jest ranek. Noc zepchnęła chmury w dół i tu, na prawie trzech tysiącach, mamy nad sobą nieskalane niebo. Ale trzeba się spieszyć, bo mgły się podnoszą. Jest wreszcie jezioro Büyük Deniz i kąpiel w jego zimnych, ale czystych wodach. Kolejne jezioro - Kara Deniz i kwitnące jeszcze o tej porze rododendrony. Nienazwana, ponad trzytysięczna przełęcz jest przejściem do krainy suchych stepów. Zaraz za nią, gdzie docierają czasem mgły z północy, rozciągają się jeszcze bujne i kwieciste wysokogórskie łąki. Niżej już tylko pasikoniki nieruchome z suszy i upału.
Dopiero tu, w małej górskiej wiosce widać, że jesteśmy w Azji. Bo choć i antena satelitarna się trafia, i samochód, a minaret to słup z megafonami, to po staremu siano na osła ładuje się dopiero wtedy, gdy zabraknie kobiet.
Olgunlar leży poniżej 2000 m n.p.m. i to stanowczo zbyt nisko, aby atakować szczyt. Dwa tysiące w pionie, 8 kilometrów w poziomie, potem po skale, to lekko licząc... A później jeszcze trzeba wrócić. Mimo tych wyliczeń skoro świt wyruszamy. To chyba Kaczkar? Potem kolejne typowanie i kolejne. Turnie rosną, roślinność znika, pojawiają się lodowczyki i wychodzimy na jezioro Deniz Gölü, które w swoim mniemaniu pozostawiliśmy daleko w tyle. Gdy po sześciu godzinach stajemy pod właściwą ścianą Kaczkaru, zawracam. Nie chce mi się męczyć, narażać, wracać po nocy. To nie jest przecież wyśniony Elbrus. Czarek, Karol, Maciek i Marcin sądzą jednak inaczej. Do grona zdobywców Kaczkaru (3937 m n.p.m.) oprócz nich dołączy też Paula z Robertem, którzy wyruszyli po nas i mimo późnej pory nie chcieli zawrócić.
- Wrócili? - budzi mnie pytanie: Nie, choć już rano, nie ma jeszcze Pauli i Roberta. Niewesoło. I do tego jeszcze ten przewodnik, który powiedział, że w z zeszłym tygodniu zabił się na Kaczkarze Anglik. Lecz wreszcie ich widać, jak idą ścieżką z góry. Powitanie gorące jak herbata.
Nie kończące się zakręty. Prawo, lewo, skała, rzeka, gaz, hamulec, góra, przepaść... Kiedyż będzie wreszcie Yusufeli? W mieście myjnia samochodowa. Jedziemy w końcu do Erzurum, więc samochód musi jakoś wyglądać. To nic, że na górze są plecaki. I znów zakręty, lecz tym razem po asfalcie, więc kierowca ścina je nie przejmując się ograniczeniem prędkości. Tylko od czasu do czasu ostro po hamulcach, jak jedzie coś z przeciwka. I podobnie jak na Kaukazie posterunki wojskowe, tyle że tu szukają Kurdów.
Jeśli możesz, wybierz autobus dalekobieżny. Stosunkowo niskie ceny, szybkość i wygoda. Co dwie godziny przystanek, możesz rozprostować kości i coś zejść. Pomocnik kierowcy skropi ci potem dłonie wodą kolońską. Na dłuższych trasach obowiązkowo mały posiłek w cenie biletu. Towarzysze podróży to głównie inni turyści, choć trafi się też możliwość rozmowy z kulturalnym Turkiem. Fotele wygodne, odchylane, możesz się wyspać po trudach dnia. Czasami bywa inaczej.
Aż dziw, że Kapadocja jeszcze istnieje. Pierwszy większy deszcz i ta skała, tuf wulkaniczny rozpłynie się i rozsypie w pył. Znikną jaskinie, kościoły, płomienne i falliczne skały, wąwozy i podziemne miasta. Miękkość materiału, źródło cudu natury i rąk ludzkich, stanie się też przyczyną jego zagłady. Ale póki co jesteśmy w Göreme. Są góry jak ser szwajcarski, rodacy na każdym kroku, camping z basenem i wreszcie Muzeum Pod Otwartym Niebem. Nie udaje się zdążyć przed różnojęzycznym tłumem. Przepychamy się od jednej niszy do drugiej, od świętej Barbary do Jerzego, od XI do XIII wieku. Niestety dwa najpiękniejsze kościoły - Jabłka i Ciemny zamknięte, jeden kratą, drugi cenami zaporowymi. Rajski ogród w miniaturze. Morelki, wiśnie, pomidory, papryki... Oaza zieleni między białymi ścianami. Resztki wody w kanałach i cysternach. Wąwóz wije się i wciska w skały. Coraz głębiej, coraz węziej. Chwila wspinaczki, trampki ślizgają się po skale, a potem spalona słońcem równina porośnięta suchymi trawami i kolczastymi krzewami.
Nie zgadzaj się na pierwszą cenę. Nie jesteś Amerykaninem. Na drugą też nie. Jesteś Polakiem. Dopiero teraz rozpocznij targ. Obniż cenę o połowę, zacznij przebierać, szukać wad i wybrzydzać. Pamiętaj, że u sąsiada widziałeś dwa razy tańszy towar. Nie spiesz się. Nie ustępuj, bądź twardy w negocjacjach. Może po godzinie coś ci się uda oberwać.
Kolejne korytarze, następne komory, drzwi w formie kamieni młyńskich, coraz bliżej środka ziemi. To podziemne miasto Derinkuyu kiedyś schronienie i twierdza chrześcijan. Nieoczekiwane otwory i prześwity, tu widać tylko głowy, tam stopy. Światło elektryczne i kolorowe strzałki dla zwiedzających. Ale są też boczne, ciemne i ciasne korytarzyki. Zapuszczamy się w jeden z nich. Gaz w zapalniczce kończy się. Wężowym ruchem w głąb ciemności.
Pamukkale lepiej wygląda na zdjęciach niż w rzeczywistości. Z bliska ukazują się wymurowane zbiorniki, sadzawki żółte i puste, system dystrybucji skąpych ilości wody. Lecz można to wszystko wykadrować. Powyżej antyczne uzdrowisko. Ruiny skrzętnie odbudowane przez pracowitych Austriaków. Turecki naciągacz co chwilę "odnajduje" na oczach wycieczek rzymskie monety. Autokary przyjeżdżają i odjeżdżają. Lecz parę metrów dalej jest i żółw, i chwila zadumy przy starym grobowcu.
Efez. Trzeba znaleźć kawałek cienia. To nic, że wokół biblioteka Celsusa, świątynia Hadriana, odeon i teatr. Nieważna jest droga do portu, świetnie zachowane mozaiki i termy. Niech sobie stoi fontanna Trajana, starożytny burdel i gimnazjon. Rozkroić arbuza, którego dostał Sir Thomas...
Tu była świątynia Artemidy, jeden z siedmiu cudów świata. Jak ją rozebrano, to zbudowano rzymski Efez. Z ruin miasta postawiono bazylikę świętego Jana, największą swego czasu świątynię chrześcijańską. Z bazyliki wzniesiono piękny meczet Isabey. Jego jeszcze nikt nie podpalił, nie zburzył, nie rozebrał... Spokojnie czeka na swoją kolej. Dopiero potem będą go zwiedzać tłumy.
Nie wiadomo gdzie się zaczyna miasto. Coraz więcej domów, coraz większy ścisk na drodze, nowe osiedla, ciężarówki, taksówki, korki. Już dawno mieliśmy być na miejscu. Wreszcie ogromy, długi na 1000 metrów most nad Bosforem. I znów autostrady, samochody, zatory. Sprzedawcy swobodnie chodzą między stojącymi pojazdami. Wreszcie dworzec autobusowy. Przed nami Istambuł.
Wielki bazar jest zadaszony. Cała dzielnica pokryta kolebkowym sklepieniem. A w środku złoto, biżuteria, dywany, pamiątki, ubrania... To wszystko dla zagranicznych gości. Ale wokół tego rozciągają się całe hektary wypełnione przeróżnym towarem. Jest ulica z garnkami, materiałami, sukniami ślubnymi... Tu kupują Turcy. Czy w tym mieście w ogóle ktoś pracuje?
Nie zachowuj się jak Japończyk. Nie biegaj z aparatem od jednego zabytku do drugiego, od Topkapi do Haga Sofia, od cysterny Yerebatan do Błękitnego Meczetu, od hipodromu do Suleymana. Stań na chwilę, zatrzymaj się w cieniu kolumny. Popatrz, posłuchaj, pooddychaj. I choć z braku przewodnika niewiele zrozumiesz, nie przejmuj się. Chłoń.
Wśród tak wielu zabytków najważniejsza pozostanie knajpa w portowej dzielnicy, której zapisane ściany kontrastowały z dywanami. Bezrobotna rosyjska prostytutka i piwo dolewane pod stołem. Pensjonat Ilk Knur, którego właścicielka zakręcała wodę w kranach i budziła w środku nocy. Jej namiętne wymachiwanie rękoma i jedyny zrozumiały wyraz "money". Epigaz za łóżkiem i herbata po kryjomu. Bazar, który nawiedził naszą dzielnicę, źródło taniego żarcia i pamiątkowych szklanek. Światło latarni morskiej i syreny statków.
Bułgarscy Turcy wracający z handlu, rumuńscy żołnierze na przepustce, Cyganie jadący na żebry do Polski, rodacy przemycający wódeczkę z Węgier... Wymienia się towarzystwo, mijają kraje, zmieniają się pociągi, lecz stale pozostaje ten sam kierunek. Na północ, do domu.
Wyżerka i rozpusta w Krakowie. Francuskie rogaliki, sałatki, Krzysztofory i pizza. Możemy sobie na to pozwolić, bo bilety do domu mamy już w kieszeniach. Kto może, likwiduje nadwyżki dewizowe.
* * *
Jeśli te pięć tygodni było długie, to nie dla tego, że to dużo czasu. W ciągu pracowitego roku trzydzieści pięć dni prawie nic nie znaczy. Podczas wakacji jednak, każdy ranek jest inny, każdy wieczór niepowtarzalny, pełen wrażeń i znaczenia. Coraz to inne nazwy, widoki, twarze, klimaty... W końcu tych zmian było zbyt dużo i zaczynały męczyć. I pod koniec podróży, w Stambule wydawało się, że Kaukaz był dawno temu, w zeszłym roku, czy może nawet wcześniej, przed laty. Tylko czekany przytwierdzone do plecaków przywracały właściwe proporcje czasu.
Karpiem w oko
Czasy jak widać się zmieniają. Tzw. ochlokracja (t.j. władza tłumu) doprowadza regularnie do radykalnych przetasowań na górze. Kolejni "władcy" dorwali się do koryta i tak niestety musi być. Okresową wymianę kadr można zaobserwować nie tylko w skali makro (nasz biedny, środkowoeuropejski kraik), ale też w skali mikro (np. SKG). Klub nasz także zmienia właśnie "wierchuszkę" przy pomocy Walnego Zebrania. Zupełnie przypadkiem równocześnie nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi w redakcji Waszego Ulubionego Biuletynu. Zdziesiątkowana i kompletnie niezdolna do działania Stara Redakcja (a właściwie jej kolejne wcielenie) uroczyście oddaje władzę Nowej Ekipie.
Nie będziemy gromko oskarżać naszych byłych mocodawców (może dlatego, że ich nigdy nie było) ani tym bardziej naszych redakcyjnych następców również, o to, że przeprowadzili zbrodniczy zamach na demokrację i o ograniczanie swobód obywatelskich. Nie będziemy (niczym redaktor Wołek Tomasz, gdy odchodził z "Życia Warszawy") rzucać się z rozdartym na piersiach T-shirtem na próg redakcyjnego pomieszczenia. Pokoleniową zmianę kadr przyjmujemy z podniesionym czołem. W przeciwieństwie do naszej "elity" (tej w skali makro) potrafimy się wykazać wybitną kulturą polityczną (co usiłuję Wam właśnie Drodzy Czytelnicy udowodnić).
Przekazanie władzy w naszej redakcji odbyło się bez żadnej ochlokracji (proszę nie kojarzyć z piciem) ani tym bardziej demokracji. Po prostu samozwańcy sami zastukali do drzwi i z wielka ulgą oraz całkowicie bez walki przekazaliśmy im pałeczkę. A pałeczka przybrała postać garści cennych uwag jak dać sobie radę z tak niewdzięcznym zadaniem jakim jest redagowanie naszego biuletynu klubowego.
I co z tego wszystkiego, Drodzy Państwo, wynika? Żądza władzy kolejnych ekip i związana z tym okresowa wymiana rządzących to niestety zjawisko normalne. I może właśnie teraz nadszedł dobry moment by wygłosić uwag parę na temat istoty władzy. Najlepiej wypowiedział się "w tym temacie" jak zwykle nasz klasyk, czyli Andrzej Mleczko. Konkretnie w albumie białym (na stronie 91) jest taki rysunek, na którym ubrany w ciemny garnitur, elegancki pan zamawia sobie obiad w restauracji. Po złożeniu pełnego zamówienia dodaje jeszcze na zakończenie: "A za surówkę dziękuję. Po surówce ogarnia mnie straszliwa żądza władzy". I teraz właśnie wysnuć można ostateczne wnioski. Władza jest jak narkotyk i jak surówka z kiszonej kapusty, papryki (ukłon w stronę Tomasza P.), pomidorów i ogórków. A na sam wierzch surówki rzucić można jeszcze kawałek ostrygi. ("The world is my oyster" jak śpiewał jakieś 15 lat temu pewien mało znany zespół).
Wracając jednak do naszej ponurej rzeczywistości. Nowa redakcja Biuletynu (jak każda nowa władza) oczywiście dużo nam wszystkim obiecuje. Ponoć Biuletyn ma się teraz ukazywać dwa razy w roku, ponoć ma być bardziej związany z codziennym życiem klubu. Może redakcja zechce nam, przy okazji, rozdać chociaż po 10 milionów??? Jak zwykle z obietnic nowej władzy można się śmiać, aż do oberwania wątroby. Nasz nowy Zarząd oraz Prezes także już zaczęli coś tam obiecywać. Dokładnie nie wiadomo jeszcze co, ale mechanizm władzy zaczyna działać normalnie. Jak to będzie na prawdę tego niestety nikt nie wie. Jedno jest za to pewne: ode mnie i od moich felietonów tak łatwo się niestety nie uwolnicie.
Turystyka inaczej
Drodzy klubowicze!
Stało się. Pomimo opierania się i odkładania tego tematu najdalej jak się da, niestety dopadło i nasz Klub. Uzyskaliśmy nowe możliwości podróżowania - podróżowanie wirtualne (ostatnio bardzo modne słowo).
Nie ma co się śmiać. Uzyskaliśmy dostęp do Internetu. Tak, tak, żadnej pomyłki - od 03.03.1997 r. SKG ma konto na jednym z komputerów w CIUW-ie (Centrum Informatyczne Uniwersytetu Warszawskiego). Stoją przed nami nowe możliwości podróżowania, komunikacji, prezentacji i reklamy. Informacje o nas może zobaczyć cały świat przez 24 godziny na dobę. Możemy otrzymywać i wysyłać różne informacje poprzez pocztę elektroniczną oraz zamieszczać informacje z życia Klubu na stronach WWW (... itd., itd. można by tak pisać jeszcze dużo i tak wiadomo o co chodzi) Przechodząc do konkretów: dostaliśmy konto pocztowe (albo mailowe - jak kto woli) na komputerze mercury. Mamy również możliwość tworzenia stron WWW i umieszczania na nich wszystkiego, co dusza zapragnie (no może nie do końca). Adres poczty: e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Adres strony WWW: http://www.uw.edu.pl/~skg/
Adres strony może ulec nieznacznej zmianie w przyszłości, o czym na pewno będą informacje. Na razie strona WWW jest w fazie tworzenia. Znajdują się tam na razie informacje o Klubie i jego historii (dość pobieżne i nie uporządkowane), informacje o spotkaniach środowych (slajdowiskach) oraz parę odnośników do innych stron WWW klubów turystycznych i ciekawych miejsc w Internecie (mało, ale na początek wystarczy).
Plany na przyszłość to: szczegółowe informacje o Klubie; uporządkowanie i umieszczenie w przejrzysty sposób historii Klubu; informacje o slajdowiskach; organizowanych przez nas rajdach, wyjazdach i innych imprezach; zamieszczenie informacji o wszystkich naszych wyjazdach (wyprawach) w ładny i przejrzysty sposób (forma prezentacji naszego dorobku turystycznego); dane na temat bazy namiotowej w Podwilku; zbiór ciekawych miejsc do odwiedzenie w Internecie; jakaś forma tablicy ogłoszeniowej; zaprezentowanie na stronach WWW relacji w wystawy w Pałacu Kazimierzowskim - 20 lat SKG; może coś z biuletynu (biuletyn elektroniczny?!) i co jeszcze kto wymyśli.
Jak widzicie pomysłów i możliwości jest dużo. Na razie zajmuje się tym parę osób (raczej mniej niż więcej). Chciałem zaprosić wszystkich do współpracy i wspólnego tworzenia klubowych stron WWW. Niekoniecznie trzeba się znać na komputerach i mieć dostęp do Internetu (chociaż było by miło). Można równie dobrze coś przygotować na papierze (albo w pliku tekstowym), postarać się o jakieś zdjęcia lub coś podobnego (wszystko zależy od inwencji).
Drugim pomysłem jest stworzenie bazy adresów poczty elektronicznej (e-mail) klubowiczów. Proszę więc o dostarczenie mi swoich adresów wszystkich którzy je mają (można przesłać do: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.).
W drugiej części mojego wystąpienia chciałem zapoczątkować pewną rubrykę w Biuletynie. Otóż będzie ona poświęcona... (zgadujecie?) ogólnie pojętej turystyce w Internecie. Ano zobaczymy jak to wyjdzie, tymczasem garść informacji zasięgniętych w sieci.
Krótki opis zawartości strony | Adres strony |
Z Klubu paru śmiałków pojechało na rowerach w Himalaje. Odpowiedź na pytania: po co, jak, kiedy i gdzie. | http://www.is.com.pl/himalaje/ |
Pierwsze opracowanie wyprawy zorganizowanej przez klubowiczów w 1994 w góry Kodar. | http://www.rubikon.net.pl/pankoma/kodar/ |
Informacje o Tatrach. The Tatra Mountains Virtual Tourist. Znaczna część tekstów po angielsku, zdjęcia Tatr z satelity, wykaz polskich i słowackich schronisk, opis poszczególnych rejonów Tatr Polskich i Słowackich oraz dużo zdjęć z Tatr. | http://www.cs.put.poznan.pl/holidays/tatry/ |
Informator Tatrzańskiego Parku narodowego. Znajdziemy tu komunikat pogodowo-turystyczny, opis warunków i terenów narciarskich i parę dalszych drobiazgów. | http://www.cyf-kr.edu.pl/tpn/ |
Polskie zamki. Chyba wszystko o zamkach w Polsce - dość ładnie opracowane. | http://ibm.uci.agh.edu.pl/~karol/zamki/ |
Stefan Sokołowski Hiking page - dość ciekawa strona gościa, który ma coś do powiedzenia na temat rowerów, gór, nart, kajaków, sprzętu, piosenek i paru innych rzeczy. | http://www.ipipan.gda.pl/~stefan/Hiking/index.html |
Cerkwie i cerkiewki. Opracowanie zawiera opis wszystkich cerkwii w Polsce (opis+ zdjęcia). | http://www.pg.gda.pl/SKPT/cerkwie/cerkwie.htm |
Strony The Explorers Club. | http://www.poland-biz.net/clients/explorer/explo.htmlhttp://berniann.com/explpol.htm |
Strona o wyprawie Kaukaz i Turcja '97 kolegi Rafała Sarny | http://free.polbox.pl/s/sarna1 |
Na zakończenie chciałem podać 2 sposoby (znane mi na razie) ogólnej wymiany informacji z innymi turystami-internetowcami. Pierwsze to lista dyskusyjna trampów: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Można dowiedzieć się tutaj paru ciekawych rzeczy i wymienić do swoje doświadczenia turystyczne. Dobrym pomysłem jest zapisanie się na listę (uwaga na ilość przychodzących listów). Drugim sposobem jest czytanie listy newsowej: pl.rec.travel W gąszczu mało przydatnych wiadomości można czasem wyłowić niezłe rzeczy (opis jakiegoś ciekawego miejsca, dogodne i sprawdzone połączenia w jakiś interesujący rejon itp.). W obydwu wspomnianych miejscach można znaleźć informacje o spotkaniach środowych (klubowych) oraz innych wydarzeń związanych z Klubem. Tyle na dziś!
Karpaty rumuńskie czekają
Przejście letnie z 1996 roku
Instruktorzy: Maciek Nałęcz i Rafał Kasztelanic. Waleci: Agnieszka, Kasia i Wiktor.
Nowi przewodnicy: Ewa Jurkowlaniec, Andrzej Kornel, Robert Sambierski, Marcin Zarzycki, Artur Drzewakowski, Patryk Białokozowicz i Tomek Gałązka.
Pomysł naszej wyprawy narodził się właściwie latem 1995 roku, podczas pobytu w ukraińskich Karpatach, w paśmie Czarnohory. W planach był wyjazd w Karpaty Marmaroskie i Alpy Rodniańskie - góry położone w pobliżu granicy ukraińsko - rumuńskiej. Ale los rzucił nas rok później, hen, hen dalej - w Karpaty Południowe. Okazją było przejście letnie Kursu Przewodników Górskich SKG.
Świadomie ominęliśmy "skarb" wszystkich Rumunów - Retezat, postanowiliśmy się skupić na mniej uczęszczanych pasmach: Ţarcu i Godeanu, równie pięknych, prawie tak samo wysokich, ale bardziej dzikich, niedostępnych i mniej zagospodarowanych turystycznie.
Pierwszym wyzwaniem dla nas było zorganizowanie przejazdu. Wariant pierwszy - najszybszy, ale najdroższy przewidywał jazdę międzynarodowym pociągiem "Karpaty" relacji Warszawa- Bukareszt, wysiadkę na stacji najbliższej punktowi docelowemu i...wielki znak zapytania. Wariant drugi - tańszy opierał się na jeździe autobusem na trasie Przemyśl - Suczawa (Rumunia), a następnie pociągami do interesujących Nas miejsc. Trzecim wyjściem był zupełnie zwariowany lecz najtańszy przejazd z tysiącem przesiadek lokalnymi pociągami przez Polskę, Słowację lub Czechy, Węgry i Rumunię.
Pozostał wariant drugi. 200 złotych to koszt całej podróży, z czego 100 zł autobus Przemyśl - Suczawa (w obydwie strony), 25 zł dojazd do Przemyśla (i powrót z tego miasta), reszta to rumuńskie pociągi i autostop.
Mapy? Jedynym wyjściem było skorzystanie z możliwych do zdobycia kserówek starych austriackich map sztabowych z końca XIX wieku. Przyzwyczajenie się do nich i orientacja w terenie jest początkowo bardzo trudna, lecz wszystko przychodzi z czasem. Nie wiedzieliśmy również, czego się spodziewać po współczesnej Rumunii, kraju znajdującego się obecnie w trakcie transformacji politycznej i gospodarczej. Co można dostać w sklepach, jacy są ludzie w tych trudnych czasach?
DZIEŃ 1
Aby uniknąć noclegu w Przemyślu i długiego oczekiwania na ranny autobus do Rumunii, postanowiliśmy pojechać z Warszawy do tego miasta pociągiem "krynickim", przesiadając się w Tarnowie w środku nocy.
DZIEŃ 2
Przed 7:00 rano jesteśmy w Przemyślu, mieście ze słynną twierdzę pamiętającą czasy pierwszej wojny światowej. Czekamy na dworcu autobusowym na autobus. W jakich warunkach będziemy podróżować? Z daleka podziwiamy piękną "SCANIĘ". Śmiejemy się wszyscy, że zaraz podjedzie i zabierze nas do Rumunii. Jakież było nasze zdziwienie, gdy o 7:50 na stanowisko podjechała "SCANIA" i kierowca w sposób bardzo uprzejmy zaprosił nas do środka. Kolejna niespodzianka spotkała nas w wewnątrz autokaru. Sprawnie działająca klimatyzacja, pełny komfort. Przejście w Medyce - właściwie bezproblemowo, choć dość długo, szczególnie po stronie ukraińskiej. Po drodze mijamy dawne polskie miasta: Sambor, Stryj, Drohobycz. Piękne krajobrazy, w oddali majaczące Góry Turczańsko - Sanockie.
Nowy kraj to nowy czas - zmieniamy wskazówki naszych zegarków. Popołudniu jesteśmy już w Czerniowcach, stąd już niedaleko do granicy. Po drodze zatrzymujemy się "za potrzebą" na zaimprowizowanym parkingu, gdzie można się było posilić szaszłykami, piwem i wódką sprzedawaną na szklanki.
Granica ukraińsko - rumuńska. Kilka godzin oczekiwania, celnicy i służba graniczna nic nie szuka, nie wiadomo skąd się bierze tak długi okres oczekiwania.
Wreszcie jesteśmy w Rumunii, wypatrujemy gór, lecz ich nie widać. W zamian pierwszy piękny zachód Słońca - zapowiedź dalszych, jeszcze piękniejszych?
Do Suczawy jeszcze około 50 kilometrów. Co będzie dalej, co z dalszym transportem? Od kierowców naszego autobusu dowiadujemy się, że o 22:45 miejscowego czasu odjeżdża pociąg do Timiszoary przez interesujące nas stacje: Deva i Simeria. Ale jak zdążyć na ten pociąg!? Z dworca autobusowego na kolejowy jest kilka ładnych kilometrów. Jak je pokonać w nieznanym mieście? Coraz więcej znaków zapytania. Kierowca autobusu mimo pertraktacji odmawia podwiezienia zasłaniając się ewentualnymi konsekwencjami ze strony kierownictwa. Trudno, poradzimy sobie.
Językiem gestów, przerywanym pojedynczymi słowami w łamanym rumuńskim, uzyskujemy od przechodniów informację, że należy wsiąść do trolejbusu nr 2. Prowadzący trolejbus potwierdza tę informację. Płacimy 5$ za wszystkie bilety (to oczywiście nieoficjalny cennik). Przyjaźnie zastawiony pasażer proponuje pomoc, podpowiada na którym przystanku wysiąść, pomaga nam również na dworcu wskazując właściwy peron. Biegniemy, pędzimy, w ostatniej chwili wskakujemy bez biletów do pociągu. Uff! Koniec nerwówki. Ruszamy. Pozostają jeszcze negocjacje z konduktorami. Nie mamy lei, posiadamy tylko dolary. 8$ na głowę i jedziemy ponad 600 kilometrów. Zdobywamy na razie niezbędne doświadczenia, które zapewne przydadzą się podczas dalszej podróży i powrotu do Polski. Przed nami ponad 10 godzin jazdy. Zasypiamy.
DZIEŃ 3
Uciekająca noc i budzący się dzień odsłaniają zarysy gór. Jest ich bardzo dużo, porażają pięknem, różnorodnością i wysokością. Przed 900 wysiadamy w Simerii - mieścinie kilka minut drogi przed Devą. Wymieniamy pieniądze u taksówkarzy.
Po chwili odpoczynku wsiadamy w lokalny pociąg do miejscowości Subţetatu. Konduktor nie chce od nas pieniędzy za przejazd. Jedziemy przecież w góry Retezat - ich świętość narodową. Tłumaczymy mu, że jedziemy w inne miejsce. Dla niego jest to bez znaczenia - jak góry to tylko Retezat. Wysiadamy. Na kolejny pociąg trzeba poczekać ponad 4 godziny. Dużo czasu, zbyt dużo. Niezawodny okazuje się w tej sytuacji sposób polegający na poszukiwaniu transportu w knajpie. Prywatna "DACIA" wiezie nas na raty do odległej o 8 kilometrów miejscowości - Hateg. Tutaj czekamy na autobus. Owszem przyjeżdża, ale tutaj kończy się jego kurs, nie jedzie dalej. Kierowca nawet nie chce słyszeć o dodatkowej jeździe. Policja i szefowie to "nasze" przekleństwa. Dalej oczywiście sposób "knajpiany", waluta (10$) i ciężarówka. Prawie 60 kilometrów. Wysiadamy w Oţelu Roşu. Jeszcze kilka kilometrów po drodze i będziemy w punkcie oznaczającym początek naszej górskiej wędrówki.
Mijamy miejscowość Măru, a w nim mieszkańców wylegujących się na poboczu szosy i bawiących się na ulicy. To przecież niedziela - dzień boskiego odpoczynku. Jesteśmy obiektem dużego zainteresowania. Anglia? Nie, Polska. Miejscowi proponują nocleg, Dziękujemy, nie skorzystamy.
Kilkaset metrów za wsią rozbijamy się, robimy na ognisku pierwszy posiłek. Pierwszy nocleg w rumuńskich górach. Preludium. Zmęczeni, lecz zadowoleni szybko zasypiamy. Piękna gwiaździsta noc. Tak będzie?
DZIEŃ 4
Pierwszy dzień wędrówki. Po posiłku zbieramy rzeczy i w górę. Idziemy doliną potoku, później skręcamy na grzbiet. Piękne polany i widoki zachęcają do odpoczynku.
Nadchodzi noc, nadciąga mgła. Właściwie nic nie widać. Spokojnie dochodzimy do noclegu. Spotykamy pasterzy. To pierwsze i zapewne nie ostatnie zetknięcie z nimi. Wymieniamy zakupione na granicy ukraińsko - rumuńskiej papierosy na ser i mleko.
DZIEŃ 5
Piękny poranek zapowiada śliczną pogodę w ciągu dnia. Jednak szybko nadciągająca mgła niweczy nasze nadzieje. Pozostają tylko: mapa, kompas i "któryś tam zmysł". Wspinamy się na Muntele Mic (1806 m n.p.m.), szczyt wyższy od naszej Babiej Góry. Po dosyć spokojnym podejściu czeka na nas niespodzianka. Skały, śliskie kamienie, krzaki, korzenie i grube gałęzie, do tego wroga mgła, kapuśniaczek i duże nachylenie terenu. Prawdziwa "droga przez mękę". Pokonujemy i tę przeszkodę. Spotykamy stado pasących się koni. Mimo początkowego wzajemnego respektu, zaprzyjaźniamy się. Na płaskim jak stół szczycie widoczność nie przekracza 20 metrów. Jak znaleźć drogę? Niebiosa nam sprzyjają, odsłaniają krajobraz. Teraz nie ma problemu. Widzimy drogę, pędzimy zadowoleni. Po drodze niespodzianka - wyciąg narciarski oraz schronisko prowadzone przez Jugosłowianina.
Rozbijamy się w pobliżu pięknej przełęczy. Woda z rwącego strumyka, wokół sporo drewna. Czego nam jeszcze potrzeba do szczęścia?
DZIEŃ 6
Poranek wita nas piękną pogodą. Po drodze spotykamy schronisko, lecz nie wiadomo z jakiego powodu jest zamknięte. Obok niego budynek stacji meteorologicznej "Cuntu". Od mieszkańców kupujemy ser, pozwalają nam na skorzystanie z ich kuchni. Przedstawiciel młodszego pokolenia mówi po angielsku, rozmawiamy z nim o sytuacji w Rumunii, o stacji meteorologicznej, o turystyce. Dowiadujemy się, że niedaleko na szczycie Ţarcu jest następna stacja tego typu. Odpoczywając i rozmawiając spotykamy pierwszych i ostatnich turystów na górskim szlaku - to Rumuni z Timiszoary.
Po tej sielance zaczynamy się wspinać mozolnie w górę. Znowu mgła i zimno. Pozostaje tylko marsz, humory na szczęście dopisują. Ponownie spotykamy konie, pojawiają się i znikają we wszędobylskiej mgle; to niesamowite wrażenie. Pogoda zmusza do wcześniejszego założenia obozowiska. Jeden z kolegów obchodzi dzisiaj urodziny. Urządzamy sobie ucztę, którą kończą chóralne śpiewy i... kisiel z suszonymi owocami. Jutro wejdziemy na wzbudzające szacunek grzbiety i szczyty o wysokości ponad 2000 metrów.
DZIEŃ 7
Atakujemy Ţarcu (2190 m n.p.m.). Nieopodal szczytu kolejna stacja meteorologiczna. Łamany angielski znowu się przydaje. 26-letni długowłosy Rado pozwala na skorzystanie z kuchni i ciepłych pomieszczeń stacji. Musimy skrócić zaplanowaną na dzień dzisiejszy trasę. Są chorzy, prawdopodobnie kłopoty żołądkowe.
Nocleg na wysokości 2100 m n.p.m. zapowiada się nader interesująco. Chorzy nocują w stacji, reszta pod namiotami.
DZIEŃ 8
Podejmujemy decyzję - najbardziej chory z osobą towarzyszącą pozostają w stacji. W razie poprawy stanu zdrowia dojdą do naszej ekipy za 3 dni w umówionym miejscu. Jeżeli nie będą w stanie dalej iść, wrócą do Polski. Dzielimy się z nimi sprzętem turystycznym, prowiantem i pieniędzmi. Do rychłego zobaczenia!
Ponownie zdobywamy szczyt Ţarcu (2190 m n.p.m.). Na wierzchołku tradycyjna fotka z biało - czerwoną flagą. Idziemy wyniosłym grzbietem, z jednej strony stromizna, z drugiej piękna dolina z oczkami szmaragdowych jeziorek. Zatrzymujemy się przy jednym z nich na posiłek.
Jeszcze kilka kilometrów po halach i schodzimy stromym leśnym zboczem na nocleg ponad 600 m w dół. W tych górach są niestety spore przewyższenia. Na nocleg wybieramy śliczną polankę położoną na styku 3 rwących potoków. W zeszłym roku znajomi spędzając na niej noc słyszeli niedźwiedzia krążącego wokół obozowiska. Tym razem nic podobnego nie miało miejsca.
DZIEŃ 9
Obóz chorych powiększa się! Prawdopodobnie zaszkodziła woda ze strumieni, zanieczyszczona owczymi odchodami. Na wszelki wypadek unikamy nieprzegotowanej wody.
Z powodu chorób nie idziemy dzisiaj z plecakami. Namioty i jedzenie zostawiamy z chorymi z obozie. Dziś czeka nas wędrówka po najwyższych szczytach pasma Godeanu: Gugu (2294 m n.p.m.) i Godeanu (2229 m n.p.m.). Niezapomniana podróż wśród kwitnących hal i malowniczych dolin, łagodnych grzbietów i stromych zboczy, poszarpanych turni i wyniosłych skał. Bywalcy naszych najwyższych gór twierdzą, iż góry Godeanu bardzo przypominają Tatry Zachodnie. Być może! Przebijają je jednak niczym nie naruszoną dziewiczością.
Kolejne spotkanie z pasterzami i kolejne produkty owcze. Zapytany o cenę, jeden z baców podniósł głowę, skierował w górę rozłożone szeroko ręce, jakby chciał powiedzieć: "To boskie dary".
Na jednym z grzbietów odnajdujemy krzyże postawione tutaj ku czci turystów zmarłych w czasie zimy kilkanaście lat temu.
Na Gugu oczywiście robimy pamiątkowe zdjęcie, to przecież najwyższy szczyt naszej wyprawy. Skromny posiłek i znowu ponad 1000 metrów w dół. Docieramy do obozu już po zmroku.
DZIEŃ 10
Stan zdrowia chorych pozwala już na wędrówkę z obciążeniem. Będziemy znowu podchodzić na 2000 metrów. Schodami w górę, schodami w dół, i tak w kółko.
Najpierw idziemy jednak drogą wijącą się wzdłuż rzeki, kilkakrotnie ją przekraczając. Spotykamy kolejnych pasterzy transportujących żywność przy pomocy koni i osiołków. Na trasie naszej wędrówki mijamy również wędkarza, który niby od niechcenia za każdym razem wyciągał ze strumienia pstrąga. Kraina mlekiem i miodem płynąca...?
Koniec sielanki. Męczące podejście trwa i trwa, nie widać końca na pokrytym gęstym lasem zboczu. Wreszcie jesteśmy na górze. Wspaniałe widoki - ten zwrot można powtarzać bez końca. Postrzępione sylwetki gór, płaskie i szerokie grzbiety, kotły polodowcowe.
Zbliża się już wieczór. I pasące się konie przyjaźnie nastawione do ludzi kokieteryjnie pozujące do zdjęć, i niepowtarzalny zachód słońca, i skupienie, w którym przeżywamy ten dar przyrody.
Łatwe z pozoru zejście przeradza się w dość długi i męczący marsz. Słychać rzekę - to znak obozowiska. Nad jej brzegami spotykamy grupę, która odłączyła się od nas na Ţarcu. Wspólnie cieszymy się ze spotkania.
Spędzili w obserwatorium kilka dni, dzieląc czas na kurację, drobne wycieczki, zwiedzanie obserwatorium i rozmowy z pracownikiem stacji.
DZIEŃ 11
Choroba ponawia atak. Po raz drugi w czasie naszej wędrówki zakładamy obóz. Spędzimy tutaj minimum 2 noce. Dziś pójdziemy z małym obciążeniem.
Początek jak poprzedniego dnia - drogą wzdłuż rwącej rzeki, a później stromo w górę. Po kilku godzinach marszu wchodzimy w piętro hal. Odwiedzamy kolejną bacówkę. Można w niej zauważyć zetknięcie 2 światów: dawnego, pasterskiego, pełnego prostoty i nowoczesnego z głosem samego Michaela Jacksona płynącym z głośników radioodbiornika. Ta mieszanina nie wpływa na gościnność gospodarzy. Poczęstunek, zakupy, rozmowy. Gospodarze pochodzą z Ukrainy, ich rodzice przyjechali po ostatniej wojnie do Rumunii ze Stryja. Łatwo zawiązujemy dialog, baca i jego pomocnicy z zadowoleniem i cierpliwością tłumaczą nam techniki przetwarzania owczego mleka i wyrobu produktów. Lecz czas nagli. Znów widoki na liczne szczyty. Pogoda pogarsza się, gęsta mgła nie nastraja zbyt optymistycznie. Każdy, kto kiedyś chodził we mgle po nieznanym terenie, bez szlaków turystycznych wie, iż nie są to przyjemne chwile. Szybko zapada noc.
Podczas poszukiwań dogodnej drogi zejścia, niepostrzeżenie wchodzimy w kosówkę - koszmar. Po 2 godzinach wyplątujemy się. Rozpalamy ognisko i zasypiamy skupieni wokół ognia, oczekując na poprawę widoczności i pogody. Nadchodzi świt, poprawiają się warunki atmosferyczne. Ułatwia to nam orientację w terenie. Po 3 godzinach jesteśmy w obozie.
DZIEŃ 12
Dzień odpoczynku. Zmieniamy tylko miejsce obozowiska. Idziemy kilka kilometrów drogą wzdłuż znanego potoku. Namioty rozstawiamy 2 kilometrów od wsi - Poiana Mărului. Jeszcze jeden dzień wędrowania i powrót do domu.
Robimy zakupy w wiejskim sklepie, zaopatrzenie zaskakująco dobre. Można kupić właściwie wszystko od musztardy zaczynając, a na coca-coli kończąc. Wieczorem wielka uczta - zjadamy większość naszych zapasów jedzenia.
DZIEŃ 13
Nasz ostatni dzień w górach - dzień pożegnania. Dzień piękny, a zarazem smutny. Robimy "pętelkę" bez obciążenia. Niedaleko obozowiska odnajdujemy w gęstwinie leśnej zadbaną, lecz pusta gajówkę. Kulturalny wystrój, wygodne prycze do spania, nawet łazienka w dobrym stanie.
Po drodze mijamy skałki, coś dla miłośników wspinaczki, których nie brakuje wśród uczestników naszej wyprawy. Już nie jest tak wysoko, tylko 1450 m n.p.m. Po raz ostatni spotykamy pasterzy. Jak zwykle są bardzo gościnni, częstują wszystkim co mają: ziemniakami, mlekiem, ciastem, a nawet wódką. Nie wypada przecież odmówić. Mieliśmy po "wieczerzy" pewne wyrzuty sumienia, lecz szybko zostały one przepędzone przez naszych uroczych gospodarzy. Nie będą głodować, wieczorem kolejny wyrób sera i żętycy. Są niezwykle zadowoleni i szczęśliwi z naszej wizyty. Z łezką w oku żegnamy się. Gdzież można jeszcze spotkać takich ludzi.
Po kilku godzinach marszu starym pasterskim płajem, w przepięknym słońcu schodzimy do wsi. W blasku zachodzącego źródła życia widzimy w oddali budującą się tamę. Wszyscy patrzą się na siebie - my to przecież znamy z kraju. Może już niedługo wieś podzieli los naszego Czorsztyna?
DZIEŃ 14
Poiana Mărului jest miejscowością na "końcu świata". Droga jezdna prowadzi tylko w jednym kierunku. Kilkoro z nas odłącza się, chce pojechać na zasłużony odpoczynek nad Morze Czarne. Żegnamy się.
Godzinami czekamy na jakiś transport. Najlepsza byłaby ciężarówka. Wreszcie jest! Co prawda traktor z przyczepą, ale zawsze to coś. Z trudem, bo z trudem mieścimy się. Jedziemy; nogi cierpną, lecz humory dopisują. Po kilkunastu kilometrach wyprzedza nas ciężarówka, której kierowca nie chciał nas wcześniej zabrać ze wsi tłumacząc się obawami przed policją. Przeprasza i zaprasza naszą grupę na swoją "pakę". Czujemy się nieswojo w stosunku do traktorzysty, lecz ten wręcz zachęca do przesiadki rezygnując przy tym z połowy otrzymanej zapłaty. Co za ludzie! Okazało się, że nasz nowy kierowca bywał kiedyś często w Polsce w sprawach służbowych. Swoją droga ten lęk przed policją w Rumunii jest zadziwiający - pozostałość systemu?
Schowani na "pace" mkniemy przed siebie. Wysiadamy w Oţelu Roşu, ładnym i czystym mieście. Zamykamy w ten sposób naszą podróżnicza pętlę. Miejscowy PKS dowozi nas na stację kolejową, kierowca nie chce wziąć żadnych pieniędzy, tłumacząc się zaszczytem, jaki go spotkał przewożąc polskich turystów. Szybki posiłek w barze szybkiej obsługi przy dźwiękach MTV. Teraz przed nami podróż koleją. Najpierw do miejscowości Caransebeş, a po przesiadce do Lugoj. Podróż jest męcząca ze względu na przesiadki. Człowiek ledwo zapada w sen, a tu trzeba zbierać rzeczy i przeskakiwać do innego pociągu.
DZIEŃ 15
Naszym podstawowym zamiarem było dotarcie do Timiszoary, gdyż z tego miasta wiodą dwie trasy do Suczawy: przez Arad oraz przez Albę Iulię. W samym mieście - "kolebce" rumuńskiej rewolucji mieliśmy niewiele czasu, lecz wszystko układało się po naszej myśli. Do czasu.
Dwie osoby pobiegło do taksówkarzy celem wymiany pieniędzy i zrobienia zakupów, reszta wsiadła do pociągu i czekała... Nie zdążyli. Konsternacja, co robić? Postanawiamy jednak jechać do Suczawy i tam na nich oczekiwać. Na pewno dojadą następnym pociągiem, nie są przecież dziećmi, nie siądą i nie zaczną płakać z bezradności.
Choć pociągi w Rumunii są generalnie tanie, mimo istnienia systemu dopłat do ceny podstawowej (za poszczególne strefy, za rodzaj pociągu), próbujemy sposobu znanego z wcześniejszych etapów podróży po Rumunii - indywidualnej rozmowy z konduktorem. Sposób niezawodny - 3$ na osobę za ponad 600 kilometrów.
W Suczawie jesteśmy przed 22:00. Znowu trzeba wymienić pieniądze. Po kilku transakcjach taksówkarze, "miejscowe kantory walut" wyczuwają złoty interes, sami oferują swoje usługi. Okazuje się, że następny pociąg z Timiszoary przyjeżdża o 4:00, zaś autobus do Przemyśla odjeżdża o 3:30. Zastanawiamy się, co robić dalej. Trolejbusem jedziemy na dworzec autobusowy. Decyzja zapada, dwie osoby zostają i będą czekać na nasze zguby. Wrócą do Polski z przesiadką na Ukrainie.
DZIEŃ 16
Pobyt na dworcu autobusowym w Suczawie nie należy do przyjemnych. Strażnik nie chce nas wpuścić do poczekalni. Tak w ogóle w Rumunii, a także na Ukrainie panują dziwne zwyczaje. Podróżując pociągiem lub autobusem nawet w największe upały, ludzie czują zadziwiającą niechęć do otwierania okiem i wietrzenia. Dworcowy strażnik należy chyba do tych dziwów.
Siąpi deszcz... Jeszcze kilka godzin czekania. Wydajemy ostatnie leje. Największym powodzeniem cieszy się wódka w kartonikach, bynajmniej nie ze względu na zawartość. Opakowania są identyczne do małych kartonów, w jakich można w Polsce kupić soki owocowe i warzywne. Do takiego opakowania przyczepiona jest rurka i... można w kraju łamać zakazy spożywania alkoholu w miejscach publicznych nie narażając się na przykre konsekwencje. Wreszcie przyjeżdża autobus. Zaraz po odjeździe wszyscy zasypiamy. Po godzinie nasz sen zostaje brutalnie przerwany na granicy, kontrola celna i paszportowa. Długie oczekiwanie wynagradza nam piękny wschód słońca.
Podróż przez Ukrainę przebiega pod znakiem Morfeusza. Na przejściu w Medyce znów długi postój, kontrola bagaży i niekulturalne zachowanie się polskiego pogranicznika w stosunku do jadących autobusem Rumunów. Pozostaje niesmak.
Przemyślu jesteśmy o 17:30. Część grupy jedzie do Krakowa, reszta wraca do swoich miejsc zamieszkania innymi pociągami.
Krakowski Rynek, Adam Mickiewicz i śpiewająca młodzież - kilka godzin na oswojenie się z krajem. Knajpa "Chimera" - obżeramy się surówkami i sałatkami owocowo - warzywnymi oraz lodami.
Kraków Główny - 1:00 w nocy. Ostatni etap podróży. Za kilka godzin będziemy w ciepłych domowych pieleszach.
* * *
Następnego dnia otrzymaliśmy wiadomość od naszych "zgub" z Timiszoary. Szczęśliwie, bez większych problemów wrócili do kraju przez Ukrainę.
* * *
Po tygodniu odezwali się "czarnomorcy". Byli nie tylko nad rumuńskim wybrzeżem, zahaczyli również o Bułgarię, mieli okazję pojechać do Turcji, z czego nie skorzystali z powodu braku czasu.
* * *
Tak zakończyła się nasza wyprawa w Karpaty rumuńskie. Pełna emocji, niespodzianek, ciekawych przygód, pouczających doświadczeń na przyszłość, spotkań z ciekawymi ludźmi i dziką przyrodą. Nie taki diabeł straszny, jak go malują - można powiedzieć.
Podczas pobytu w Rumunii pojawił się przed naszymi oczami zupełnie inny obraz tego kraju niż istniejący w wyobraźni przeciętnego Polaka. Bród, bieda, ubóstwo społeczeństwa, brak towarów w sklepach i bezpieczeństwa na ulicach - to pierwsze skojarzenia Polaków po usłyszeniu o Rumunii. Może tak kiedyś było, lecz to już minęło, oby bezpowrotnie.
Sklepy pełne towarów, również zachodnich, ładne miasta, piękne wioski, uśmiechnięci i życzliwi ludzie - to przede wszystkim zapada w pamięć. Zmieńmy pogląd o Rumunii i jej mieszkańcach, należy się to temu pięknemu krajowi. Nie traktujmy czarnomorskich plaż jako jedynych atrakcji, prawdziwym bogactwem są bowiem góry! Przekonajmy się o tym!
O kąpieli na przejściu zimowym i o metodyce kursantki uwag kilka
Na wykładzie z metodyki Wąż przedstawił warunek udanego wyjazdu: uczestnicy mają być po powrocie do domu zadowoleni i chcieć w przyszłości znów pojechać z tym samym przewodnikiem. Pewne refleksje na temat zapewnienia uczestnikom miłych wrażeń nasunęły mi się na przejściu zimowym.
W tym roku, podobnie jak w zeszłym, Tomek Płóciennik zorganizował wyjazd krajoznawczy na Spisz. Jego celem było poznanie tej historycznej krainy pod różnymi względami, a głównym środkiem lokomocji - narty biegowe. Grupa chętnych kursantów trochę się skurczyła i w końcu w Łapszance znalazłyśmy się we trzy. Dodatkowo pobyt umilało nam towarzystwo licznych waletów.
Moment pierwszych kroków na nartach przypadł na moje prowadzenie. Dość szybko opanowaliśmy narty na tyle, aby wejść z Łapszanki na Pawlików Wierch. Okazało się, że biegówki to coś fantastycznego. Buty i narty są bardzo lekkie oraz nie ciążą na podchodzeniu. Po płaskim biega się trochę jak na łyżwach, co jest dużo przyjemniejsze od chodzenia, a niewiele bardziej męczące. Natomiast w dół zjeżdża się takim jakby pługiem, przynajmniej myśmy tak zjeżdżali (nie było wśród nas profesjonalistów). Osoby, które nie mają żadnego doświadczenia zjazdowego mogą mieć początkowo trudności z biegówkami, ale myślę, że prędzej, czy później każdemu się spodoba.
Nam spodobało się bardzo, pomimo dość kiepskiego śniegu, z powodu którego bardziej zbiegaliśmy, niż zjeżdżaliśmy z Pawlikowskiego. Skierowaliśmy się ku Czarnej Górze, w której mieliśmy zwiedzić skansen. Gdy przed samą wsią zjechaliśmy do drogi, postanowiłam, że to odpowiedni moment na zdjęcie nart. Najlepsze wydało mi się miejsce po przeciwnej stronie drogi, więc wjechałam na leżącą tam równą warstwę śniegu. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy przekonałam się na własnej skórze, że równa warstwa śniegu to cienka przykrywka głębokiego rowu z wodą. Kiedy wpadałam do tej "wanny", przeleciało mi przez głowę, że kilka godzin wcześniej marzyłam o kąpieli nie przypuszczając, w jaki sposób to marzenie się spełni. Po sekundzie nadjechała cała grupa. Oni również byli bardzo zaskoczeni, bo jeszcze przed chwilą widzieli całą moją postać, a teraz tylko górną jej część wykonującą dziwne ruchy. Rozpaczliwie usiłowałam znaleźć rękoma punkt zaczepienia, a pod warstwą śniegu szukałam w wodzie oparcia dla nóg. To, że po chwili trafiłam na "twardy grunt" i tak niewiele mi pomogło, bo rów był w środku śliski jak wanna, ale trochę głębszy. Dodatkowo ruchy utrudniały mi narty na nogach i kijki przywiązane do rąk. Z opresji wyratowała mnie koleżanka, co przypominało chyba trochę wyciąganie tonącego z przerębla, bo ona musiała dość ostrożnie podchodzić na nartach do rowu, żeby samej nie wpaść. Całe zdarzenie wywołało oczywiście komentarze i mnóstwo śmiechu. Na szczęście dzień był ciepły, prawie wiosenny, więc wkrótce byłam sucha. A po całym dniu Tomek chyba by się zgodził, że ta kąpiel była najbardziej błyskotliwym punktem mojego prowadzenia.
To i inne wydarzenia na przejściu skłoniły mnie do rozmyślań nad dostarczaniem grupie miłych wspomnień, o których mówił Wąż, w postaci humorystycznych scen. Nie ma sensu robienie z siebie błazna, ale jeżeli jest śmieszne, to po co się tym martwić? Nie kwestionuję bynajmniej istoty merytorycznego przygotowania przewodnika, opiera się ono na dużej wiedzy i latach doświadczeń, a z drugiej strony na szczerym zainteresowaniu tematem. Niestety wśród nas tylko Tomek spełniał te warunki. Nam pozostało cytowanie zapamiętanych z przewodnika zdań o rokokowych ołtarzach i późnobarokowych chrzcielnicach. Myślę, że w takiej sytuacji rozśmieszenie grupy może być elementem uatrakcyjniającym wyjazd.
Niezręczność może wynikać jedynie z tego, że zabawne przygody prowadzącego śmieszą wszystkich oprócz niego samego. Jest to moim zdaniem skutkiem wygórowanej miłości własnej i zbyt wysokich ambicji. Ja tam jestem na kursie dla przyjemności i dalej się będę z siebie śmiać.