Już ładnych parę lat temu niejaki Sztur Jerzy zauważył: "śpiewać każdy może...". Żyjemy w końcu w wolnym kraju ("tylko czasami coraz szybszym" - cyt. A.M.), a więc każdemu wolno robić prawie wszystko, na co ma ochotę. Wolno mi więc pisać te idiotyczne felietoniki, chociaż właściwie to już mi się nie chce. A jednak presja społeczna i zapotrzebowanie oddolne zmusza człowieka do tej, jakże niewdzięcznej roboty. Zwykle bywało to tak, że na długo przed wydaniem kolejnego numeru Biuletynu mój stały felieton miałem już dawno napisany. Teraz sytuacja wygląda trochę inaczej. Felietonu jeszcze nie ma, ale nie ma także większości tekstów; jest natomiast zapotrzebowanie na Biuletyn. Spowodowane to jest pewnym marazmem twórczym, który ogarnął całą naszą redakcję (starą i nową). Właściwie to byśmy chcieli coś stworzyć, ale z drugiej strony to nie ma czasu i pomysłu, i natchnienia. Problem ten stawia pod znakiem zapytania dalsze funkcjonowanie naszego Biuletynu.

Sam fakt, że Biuletyn nie ukazywał się przez cały rok, uznać można za skandal. Przyznaję się do tego bez bicia. Z drugiej jednak strony stara redakcja rozpadła się bezpowrotnie (a to głównie z powodu licznych ślubów i związanym z tym całkowitym zanikiem chęci do współtworzenia Biuletynu). Poza tym większość członków starej redakcji straciła praktycznie kontakt z bieżącym życiem klubowym i praktycznie nie wie, co się tak naprawdę dzieje w klubie. A to jak wiadomo dość poważnie ogranicza możliwości tworzenia klubowego, bądź co bądź, Biuletynu.

Sytuacja jest więc następująca: chętnie by się przeczytało kolejny numer Biuletynu, tylko niestety nie ma go kto stworzyć. Nowa ekipa redakcyjna też działa wyjątkowo ospale (och, jak dobrze czasami złożyć tzw. publiczną samokrytykę!!!) i wcale nie jest takie pewne, czy nowy numer pojawi się przed kolejnym Walnym Zebraniem.

Śpiewać każdy może (zresztą wiele już razy udowadniałem to twierdzenie), ale przecież pisać też każdy może. Tylko niestety nikomu się nie chce (...mi też). W jednym z pierwszych Biuletynów zapraszaliśmy wszystkich do współpracy. Oczywiście nic to nie dało. Musieliśmy teksty autorów spoza redakcji wydzierać ludziom praktycznie z gardła. I tak było właściwie przy pisaniu każdego numeru.

Jeżeli, Drodzy Czytelnicy, nie chcecie, aby ten numer Biuletynu był numerem ostatnim, spróbujcie jednak podjąć z nami jakąś współpracę. Chociażby podrzucić raz na jakiś czas kilka nowych tekstów, zaproponować parę nowych pomysłów.

Wszyscy, którzy czują się z klubem związani, którzy chcą podzielić się z klubowiczami wrażeniami ze swoich wyjazdów, lub też zwrócić naszą uwagę na palące kwestie naszej ponurej, szarej rzeczywistości, proszeni są o kontakt z Redakcją.

A na zakończenie kolejna dygresja rozśmieszająca. Był kiedyś taki rysunek Andrzeja Mleczki (konkretnie: album czarny, strona 98). Mianowicie przedstawiał on trzech smutnych panów w ciemnych garniturach z niedowierzaniem zaglądających do muszli klozetowej wypełnionej po brzegi wielką, zakończoną zawijasem, kupą. Podpis pod rysunkiem głosił: "Zrobiliśmy wiele, ale wiele jeszcze zostało do zrobienia". I także nasza szanowna redakcja mogłaby wygłosić takie zdanie. Przecież wyjątkowo pasuje ono do naszej działalności.

A tak na poważnie to przecież tworząc Biuletyn przez ostatnie trzy lata regularnie podsumowywaliśmy życie klubowe, praktycznie zastąpiliśmy Kronikę Klubową, której pisanie zostało parę lat temu z niewiadomych przyczyn zawieszone. I dobrze było by, żeby Biuletyn jednak nie upadł, i ukazywał się dalej. A w tym celu niezbędne jest zaangażowanie się młodszych klubowiczów w jego tworzenie.

Jeszcze raz zapraszam do współpracy. Hough.

Dzisiaj poprowadziłem moje pierwsze VI.3. Śmiejesz się? Nie ma się czym chwalić? No tak, kolesie robią obecnie jakieś niebotyczne, niewyobrażalne VI.7 czy inne 8c+. Ale zrób sam! Ach tak, teraz to jestem z kolei chudym pedałem. Z dwojga złego wolę być chudym niż grubym. Ale rzeczywiście, czymże jest w dzisiejszych czasach prowadzenie drogi o takich średnich w gruncie rzeczy trudnościach, robionej już przez dwa albo i trzy pokolenia wspinaczy... Patrząc subiektywnie, to jednak czegoś dokonałem. Choć ile mnie to kosztowało: już nie pamiętam, ile razy się przystawiałem, latałem i znowu patentowałem i próbowałem. Po prostu wymęczyłem. Może VI.3 to już dla mnie za dużo, może już wystarczy tego szaleństwa... Z drugiej strony, kiedyś myślałem sobie, że będę gość, jeśli zrobię Krew, Pot i Łzy (choć to nominalnie tylko VI.2, ale jakie!). A jeszcze nie zrobiłem i nadal nie czuję się gotów. Czyżby to jeszcze mnie czekało? Czyżbym już zaczął myśleć o czymś nowym, trudniejszym? Czy chcę jeszcze? Czy nie mam dość? Choć ścięgna naciągnięte, że szklanki piwa nie mogę podnieść, czy chcę więcej?

* * *

Na początku były Beskidy. Schroniska w Żywieckim i namiot w Bieszczadach. Tarnica, Turbacz i Babia Góra (och! to już-prawie-Tatry). Wzdłuż i wszerz, po szlakach, po ścieżkach i prosto przez las. I nigdy nie zrealizowany zamiar przejścia trasy Ustrzyki-Ustroń. Największe wydarzenie to zakup kurtki puchowej: nareszcie przestałem marznąć i polubiłem góry zimą. Wyjazd w Gorgany, Świdowiec i Czarnohorę to zamknięcie etapu. Co jeszcze pozostało w Beskidach?...
Więc co dalej? Ano właśnie: dalej. Dalej i wyżej. "Dalej" jest wiele miejsc: Ural, Zabajkale, Mandżuria, "kapusta pekińska". Jeszcze dalej to już tylko morze, plaża i wczasy z wrzaskliwą rodziną. Więc nieco bliżej, za to wyżej. Na początek padły Rysy. Oho, to już zupełnie inna zabawa. To już góry typu alpejskiego. Tu już się nie wędruje, tu się wchodzi na szczyty, na granie. Tu już trzeba uważać, tu już można skręcić kark. Tylko dlaczego tych gór tak mało! Biegiem przez Słowację, po szlakach i poza nimi. I co dalej?
Póki co, grań Tatr Zachodnich zimą. Tak, to coś dla twardzieli, a i szczęścia trochę się przyda. Wcale nie musi puścić za pierwszym razem, nie musi też za piątym. Ale podoba się. Czas na większą rozgrywkę.
Rzut oka dalej i wyżej, i na co trafiło? Kaukaz. Na Kaukazie Kazbek. I już wiem, że kocham lodowce. Jeszcze tylko Elbrus i... zmiana sytuacji ogólnej powoduje, że prościej, bezpieczniej i taniej jest wyjechać w Alpy. Mont Blanc, Dom, Monte Rosa - te najwyższe pokonane. Tyle, że drogami normalnymi są to zwyczajne wysokie bałuchy. No oczywiście, skala nie ta co tatrzańska, nie te odległości, nie ten wysiłek, w ogóle zupełnie coś innego. Ale w koncu, ile można deptać śnieg, choćby i powyżej czterech czy pięciu tysięcy metrów?
Na szczęście są jednak jeszcze inne dogi - wspinaczkowe. Tak, puściło coś tam w Tatrach, puścił też Matterhorn i parę innych. Niby coś już zrobione, ale północna ściana Eigeru czeka...

* * *

Wspinać zacząłem się kila lat temu. Z konieczności. Skończyły się studia i weekendy w skałach to była jedyna możliwość wyjazdów. Spokojnie, nienerwowo, słonko, trawka, wygrzana skała, jakieś VI, VI.1+ na wędkę, kilka piw... Ot, takie proste radości. W zasadzie to nawet wspinać się nie trzeba. Czyżby tak miał wyglądać koniec kariery?
Nie! Jeszcze nie teraz. Robię ambitne plany. Po pierwsze, poważne wspinanie w Tatrach. Nie jakieś tam trzy wyciągi "klasycznej" na Mnichu czy Zamarłej, czy wielkie rzęchy wielkich ścian. Coś prawdziwie mocnego, żeby ciarki przeszły. Po drugie, solidny trening i ostro w skałach. Jeszcze pokażemy na co stać nas, trzydziestolatków.

* * *

W Tatrach nieostrożne żywcowanie na podejściu w "turystycznym" terenie skończyło się dotkliwymi potłuczeniami. Zimą lawina zwaliła mnie z nóg. Utrzymałem się na wierzchu. Miałem szczęście... Inni nie mieli.
Dzisiaj poprowadziłem moje pierwsze VI.3. Pół roku pakowania i parę wyjazdów patentowania. Mam dość. Więcej mi się chyba nie chce.

* * *

Wieczorem spojrzałem w lustro. Kolejny siwy włos i chyba pierwsza zmarszczka. Co dalej? Czas umierać?

05.11.1993 r. (czwartek)

A dnia onego wyruszyliśmy z osiedla domków, pod Monastyrem św. Katarzyny, zwanych Morgenlandem, na zdobycie GÓRY!!!!
Około godziny 2 a.m. zwlekliśmy nasze zwłoki z "katafalków" (to takie betonowe postumenciki, aby się do człeka nie dobrały żmije czy inne skorpiony). Nocny chłód, po upalnym dniu, dodaje sił do marszu. Niestety nie wszystkim (grupa liczy ze czterdzieści sztuk ludzkich), osoby w wieku "trolejbusowym" (przeważnie kobiety) zaczęły lekko odstawać meldując, że są tuż przed, czy po zawale (i różne takie). Cóż było robić, część inwentarza władowano na wielbłądy (po jedyne 10$ od ludzia) i powieziono pod sam szczyt.
Cała reszta towarzystwa zasuwała per pedes mijając po drodze ze dwa karawanseraje. Niektórzy zaś (dokładnie moja mało skromna osoba) mieli jeszcze atrakcje w postaci przebieżki za wielbłądami oraz "od czoła do zamka" kolumny marszowej, próbując z dość miernym rezultatem wyrównać tempo chodu i trzymać wszystko w garści.
Po kilku godzinach przechadzki, ze sto metrów pod szczytem spotykamy "naszych" (tych od wielbłądów) nad brzegiem przepięknej oazy. Chwilę odpoczywamy i potem już razem pniemy się nieco trudną ścieżką do góry.
Tuż przed 6 zza chmur wygląda słońce. Coś pięknego. Takiego jeszcze nie widziałem! Uff... nareszcie. Słońce już na niebie, a my na szczycie Jabal Musa (Góra Mojżesza 2685 wzrostu) - drugiego co do wysokości szczytu Synaju. To na tej górze (jak głosi tradycja) Jahwe zawarł przymierze ze swym Ludem. Na samym wierzchołku maleńka kapliczka (ormiańska czy koptyjska), a dookoła tłum ludzi obcojęzycznych (Japończycy, Arabowie, Niemcy, Anglicy, Polacy). Panorama piękna, że prawie trącająca o kicz. Trzaski migawek aparatów fotograficznych, chwila refleksji i jeszcze kawa arabika haf-haf (kawa czarna, biała z kardamonem, tak nam powiedział Monti - arabski kierowca).
Trza się zbierać. Długość drogi chyba się nie zmieniła, ale jakoś łatwiej się idzie. Jeszcze tylko zwiedzanie klasztoru św. Katarzyny. Wspaniały, wschodni wystrój wnętrza, niestety nie wolno robić zdjęć. To właśnie tutaj znaleziono jeden z najstarszych kodeksów Pisma Świętego, Kodeks Synajski. Na zewnątrz klasztoru rośnie słynny "krzew gorejący".I już jesteśmy w Morgenlandzie. Więc czas na L.B. (leżenie bykiem), aż do wieczornego pieczenia barana i tańców przy muzyce arabskiej.

23.11.1993 r. (wtorek)

Uff, jak gorąco. Jest siódma i szybkobieżnym autobusem jedziemy autostradą wzdłuż zachodniego brzegu Jordanu. Po drugiej stronie rzeki jest Jordania. Na lewo Morze Asfaltowe (tak nazwano w starożytności Morze Martwe), a po prawej wysoka, kilkusetmetrowa góra o ściętym wierzchołku - to cel naszej podróży, Masada. Wierzchołek góry, to płaszczyzna w kształcie rombu o wymiarach 580 na 200 metrów. Na szczyt prowadzi tylko jedna, wąska, kręta dróżka zwana "żmiją". Można tam się dostać jeszcze kolejką linową, co też czynimy.
Masadę w latach 36 - 30 przed Chrystusem ufortyfikował i przyozdobił pałacami, oraz innymi budowlami Herod Wielki. Na szczególne uznanie zasługuje jego trzypoziomowy, wiszący pałac. Do dnia dzisiejszego zachowały się przepiękne freski oraz wykładana terakotą podłoga. Pałac ten był od innych budynków oddzielony murem obronnym (Herod obsesyjnie bał się wszystkich, nawet najbliższych).
W tym pustynnym kraju jednym z najważniejszych problemów jest woda. Poradzono sobie z tym w ten sposób, że zbudowano na dwóch wadi (potokach) zapory, aby podnieść poziom wody podczas krótkich okresów jej przyborów (nasz grudzień, styczeń). Dzięki temu dostawała się ona do urządzeń wodociągowych oraz do ogromnych cystern wykutych w skale.
Doniosłą rolę odegrała Masada w czasie wojny z Rzymianami w latach 66 - 70 n.e. W roku 70, już po zdobyciu Jerozolimy, Masada została, jako jedna z ostatnich punktów oporu powstańców izraelskich. Przywódcą w Masadzie był Eleazar ben Jair (syn Jaira). Postanawia on wraz z wiernymi musykariuszami (skrytobójcami), że będą bronić się do końca. Trybun jednego z legionów rzymskich, Flawiusz Sylwa kazał wybudować dookoła góry mur wysokości około dwóch metrów. Dziesięć tysięcy niewolników z Judei zasypywało, na polecenie Rzymian, jedną z przepaści. Obrońcy nie mogli atakować swoich braci. Prace trwały kilka miesięcy. Na gotowym już nasypie wybudowano około 50-metrową wieżę oblężniczą, która miała kruszyć obwarowania Masady. W czasie jednej z prób spalenia machiny, wiatr zmieniał kierunek i podpalił część obwarowań. Droga do środka była otwarta. Ponieważ nadeszła noc Rzymianie odłożyli atak na następny dzień. Obrońcy postanawiają odebrać sobie życie. Nie chcą uczestniczyć w pochodzie triumfalnym ulicami Rzymu. Samobójstwo popełniło 960 osób, pozostały przy życiu tylko dwie kobiety i pięcioro dzieci.
Ranek przyniósł tragiczną prawdę. Nawet Rzymianie nie odczuwają radości zwycięstwa. Dzisiaj miejsce to traktują Żydzi ze szczególnym pietyzmem, jako świadectwo hartu ducha narodu żydowskiego. Często przybywa tam młodzież, by przysięgać wierność Izraelowi. A w dali pustynia i słońce odbite od słonych wód Morza

W kronice klubowej znaleźliśmy następujący, napisany w 1983 r., donos:

Uprzejmie donoszę, że:

A. Kolega kierownik od początku nie wywiązywał się z powierzonych mu przez klub obowiązków. Przyjechał aż trzy dni za późno, co daje wiele do myślenia. Częścią swojego bagażu (mianowicie ciastem, którym obżerał się przez cały obóz) obarczył wątłą i schorowaną koleżankę, która pod presją niezaliczenia obozu dźwigała to przez dłuższy czas.
Zajął trzyosobowy pokój (z dwoma kobietami, mimo ich sprzeciwów), podczas gdy reszta z uczestników gnieździła się w strasznych warunkach. W okresie trudności energetycznych, z jakimi boryka się nasza kochana Ojczyzna, kierownik codziennie za pomocą grzałki elektrycznej topił olbrzymie ilości śniegu, co znacznie pogorszyło warunki narciarskie (w ostatnich dniach naszego pobytu spod śniegu wystawały gałęzie).
W czasie prowadzenia seminariów kierownik nie uważał na to, co się mówi, czytał książki o wiadomej treści (skrzętnie obłożone). W chwilach szczególnie ciekawych dla słuchaczy, przerywał i opowiadał powszechnie znane i nieciekawe epizody ze swojego życia.
Maniera, z jaką poruszał się na nartach powodowała ogólne zagrożenie na stoku. Gdy rozniosła się wieść o tym, przyjechali goprowcy, a przerażeni tym co zastali, zostali na drugi dzień, by ćwiczyć zjazdy z toboganem.
W trakcie obozu kierownik wmuszał w uczestników pieniące się napoje 10,- + 3 zł. kaucja (co z pieniędzmi za kaucję?!).
Mimo dużego obycia i liberalizmu uczestników obozu, zachowanie kierownika było dla nas szokujące. Na przykład: położył się na podłodze, odrywając okresowo tułów i zaczynał skrzeczeć - twierdził, że robi fokę!! Po tym incydencie prawie połowa obozu spakowała się i wyjechała do domu. Niektóre szczególnie kompromitujące momenty zostały uwiecznione na zdjęciach.
Na plus kolegi kierownika, należy zapisać fakt, iż po uświadomieniu sobie niewłaściwości własnego postępowania - natychmiast wyjechał.

B. Koleżanka (drugi prowadzący) - wprowadzała rozdźwięki wśród kadry - agresywnie odzywając się do kierownika. Jej sadystyczne pomysły przyprawiały słuchaczy o dreszcze.
Mimo, że usunięto ją z "goprówki" (2 goprowców), ciągle chciała tam wrócić. Indagowała o to nawet zapracowanego kierownika schroniska.
Trzeba ją było budzić w sposób szczególnie wyrafinowany - tylko to ją zadowalało. Zamiast zajmować się uczestnikami obozu dorabiała chałupniczo na drutach. Gdy uznała, że nie zwracamy na nią wystarczająco dużo uwagi, ze złości zachorowała, zmuszając nas tym samym do niemiłej opieki.
Robiła nieprzyzwoite gesty i rzucała wyzwiskami. Zachowywała się głośno w klasztorze. Wymyślała goprowcom od anemików. Kolega Mariusz sam przyznawał, że ma zaczerwienione oczka...

W tym miejscu urywa się niestety ten niezwykle ciekawy dokument. Dowiadujemy się z niego wiele o zwyczajach panujących kiedyś w klubie, ale przede wszystkim dowiadujemy się, że już we wczesnych latach istnienia klubu donosami próbowano rozwiązać palące problemy rzeczywistości. Także i dzisiaj metoda ta pozostaje aktualna. Parę miesięcy temu do plecaka jednego z naszych redaktorów podrzucono anonim próbujący oczernić miłościwie panujący nam Zarząd. Niniejszym informujemy, że anonim ten został porwany na strzępy i wyrzucony z okna pędzącego pociągu relacji Warszawa - Zakopane.

Redakcja

Jakiś czas temu na jednym ze śmietników w centrum Warszawy jeden z klubowiczów, znalazł teczki z materiałami naszego Klubu z podpisem: "TAJNE. TYLKO DO UŻYTKU WEWNETRZNEGO". Poniżej drukujemy dokument z owej teczki, nie podając ani ich autora (inicjały: SBB), ani źródła, z którego pochodzą (inicjały źródła: KSG SKG). Sądzimy, że nasi czytelnicy domyślą się sami. Oryginał nosił tytuł:

Poufne sprawozdanie z kursówki

Wszystko zaczyna się niewinnie, ot po prostu jedna nie przespana noc w pociągu. Kursanci gadają do białego rana przy zapalonym świetle w przedziale. Około szóstej musimy wyskoczyć z ciepłego wagonu na zlodzony, owiewany mroźnym wichrem peron. Zazdroszczę tym, którzy mogą jechać ze swymi kursantami jeszcze kilka stacji dalej. Trzęsie mnie z zimna. Kursant wyznaczony na prowadzenie znajduje na szczęście szybko dworzec autobusowy. W poczekalni siadam przy piecu. Możemy tu siedzieć pół godziny. W autobusie mam mdłości, kierowca nie wie, co to choroba lokomocyjna i wchodzi w zakręty z prędkością ruskiego satelity.

Z krótkiej drzemki budzi mnie kursant, twierdząc, że musimy wysiadać; ufam mu całkowicie. Stoimy na drodze koło przystanku jakieś dziesięć minut (znów mnie trzęsie), bo nikt nie wie co dalej robić. Zmieniam prowadzenie i wychodzimy w góry. Po godzinie marszu przez jakieś chaszcze zarastające pobocze drogi docieramy na jakiś szczyt. Po chwili orientuję się gdzie jesteśmy, stanąłem blisko tabliczki, na której widnieje nazwa góry. Kursant zarządził postój (uff...) i śniadanie (nareszcie). Usiadłem na plecaku i powoli wracam do siebie po podchodzeniu. Po godzinie dostaję herbatę i kanapki. Zęby podzwaniają o kubek. Trzęsie mnie na całego. Dostaję dolewkę herbaty i jakieś ciastko. Kursant każe iść dalej. Dzień już wstał na dobre, zza chmur wyszło słońce, zrobiło się nieco cieplej. Kursanci dają ostro pod górę. Zaciskam zęby i gnam ile sił w nogach. Już cztery godziny upłynęły od śniadania, idę ostatni, przy ostrzejszych podejściach grupa niknie mi z oczu. Postanawiam coś z tym zrobić. Zarządzam rozpalanie ognisk, mam jakieś czterdzieści minut wytchnienia. Kursant częstuje mnie czekoladą, daje wody. Znów marznę. Idziemy dalej. Pytam kursantów gdzie jesteśmy, ale każdy twierdzi coś innego. Komu tu wierzyć. Niedługo zrobi się ciemno.

Zmieniam prowadzenie. Kursantka ogłasza postój i obiecuje obiad. Mam nadzieję, że oni mają coś do jedzenia. Po jakimś czasie, nie wiem jakim, bo już się pogubiłem w tych godzinach, kursanci zabierają mi menażkę i po chwili dostaję coś ciepłego do jedzenia, nie wiem co bo jest zupełnie ciemno. Wypluwam patyki i kawałki kory. To była proteina w sosie chińskim z ryżem. Dostaję herbatę, kawałek ciasta, pierniczka. Zimno. Już mam katar. Idziemy dalej, schodzimy w dół. Pytam gdzie jesteśmy i tym razem są bardziej zgodni, ale to chyba nie możliwe, byśmy tylko tyle przeszli od rana. Znów postój, czekolada i pierniczki. Podejście pod górę. Postój. Zejście. Postój. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu kursantka nie wie dokąd iść.

Patrzę na zegarek, dochodzi jedenasta. Zmieniam prowadzenie. Od razu lepiej, idziemy chyba konsekwentnie w jakimś kierunku. Podejście. Te podejścia mnie wykończą. Nogi ślizgają się po zmrożonych liściach. Dystans miedzy mną a ostatnim kursantem nieubłaganie rośnie. Wyjrzał księżyc. Teraz widać jak chmury dziko zasuwają po niebie. Dochodzimy do szczytu. To jakiś ważny szczyt, bo jest tabliczka. Postój. Czekolada. Ciasteczka. Postanawiam skrócić trasę. Zasypiam na plecaku. Zimno. Idziemy dalej. Zasypiam w drodze. Kursanci dyskutują o spektaklach teatralnych. Umawiają się do teatru, nie chwyciłem na kiedy, może mi powiedzą. Znów postój, sugeruję prowadzącemu zrobienie herbaty. Zasypiam na plecaku. Zimno. Trzęsie mnie. Dostaję herbatę, kanapki z dżemem i z mielonką, ciasto, krówkę.

Idziemy dalej. Zmieniam prowadzenie. Idziemy szosą. Co chwila zasypiam. Widzę w polu trzy średniowieczne kamieniczki. Znikają. Robi się zimno. Widzę psa, którego nie ma. Kursanci rozprawiają o robieniu ciast. Chyba się umówili na imprezę, nie załapałem gdzie, może mi powiedzą. Dochodzimy do noclegu, kursant sprawdził, że to tu, ufam mu całkowicie. Kursanci robią herbatę i kisiel. Patrzę na zegarek: jest po czwartej. Zasypiam. Budzi mnie krzątanina, jest jeszcze ciemno. Zasypiam. Kursant budzi mnie i mówi, że jest śniadanie. Szczekając zębami - jest chyba minus trzydzieści - wstaję i pakuję plecak. Dostaję herbatę, kanapki z serem i papryką zieloną, czerwoną i żółtą...

Zmieniam prowadzenie. Zimno. Idziemy przez wiele godzin. Kilka razy był postój, dwa razy herbata z ciastem. Kursanci przez całą drogę dyskutują o światowym kinie. Umawiają się do kina, ale nie chwyciłem na co i kiedy, może mi powiedzą. Robi się ciemno, na szczęście dochodzimy do drogi. W oddali widać światła wsi. Na przystanku czekamy ponad godzinę. Kursant załatwił herbatę w chałupie, zjadamy kilka czekolad. Siedzę na plecaku, kursanci dyskutują nie wiem o czym i grają w piłkę butelką po mineralnej. Autobusem jedziemy na dworzec kolejowy. Wsiadamy do pociągu. Po godzinie budzi mnie kobieta z wielką torbą, siada obok mnie tak, że nie mogę wygodnie usiąść. Drętwieją mi nogi. W przedziale robi się niemożliwie gorąco. Nie mogę spać. Kursanci śpią w najlepsze. Na Centralnym mówimy sobie cześć. Grupa idzie w jedną stronę, a ja w drugą. Jest trochę po siódmej, czeka mnie ciężki dzień i kilka następnych zanim dojdę do siebie po tych przejściach. Do domu dochodzę kulejąc.

Na następną kursówkę nie mogę pojechać, będę miał na pewno bardzo ważną pracę do zrobienia...