Przy ognisku
Uff! Plecak tu, nie trochę bliżej, dobrze. Teraz trochę sobie usiądę i poczekam na obiadek...
O! już się pali, całkiem nieźle...
O! znów się pali...
Przecież to jasne, tu dołożyć drobnych, trochę grubszych gałęzi i jeszcze z tamtej strony, wyciągnąć "underdupie", trochę pomachać i już będzie się gotowało. No, ale ja nie mogę, cholera, nie mogę, nie pedagogicznie...
A może jednak, rozgrzałbym się trochę pomachał, porąbał, bo przy takim ognisku to chyba zamarznę...
Ale wstać, wysilać się, gdy tak dobrze się siedzi? Trochę człowieka trzęsie, ale to nic. Nie spieszy mi się, mam czas. Bacówka nie zając, nie ucieknie. Mogą gotować choćby do rana, a ja tu sobie pokimam...
Oj nie tak bywało, gdy byłem kursantem, wtedy to nam dawali popalić, nie to co dzisiaj...
Niektórzy to się obijają, nic nie robią. Pójdzie taki po drewno, pół godziny go nie ma i przyniesie parę gałęzi. Skutek taki, że ogień dogasa, a mnie w brzuchu burczy...
Swoją drogą to okropne. Siedzę sobie, nic nie robię, a inni się męczą. Do tego patrzą na nas z wyrzutem. Widać po ich oczach, co sobie myślą. Dobrze to pamiętam, jak byłem na kursie też mnie to wkurzało. Ale wtedy to byli waleci, ugotowali sobie żarełko na bluecie, zjedli, a potem narzekali, że ognisko jeszcze nie gotowe. A deszcz padał i padał. Teraz młodzież to ma komfortowe warunki...
No, gdzie się nie usiądzie zawsze na człowieka wieje dym. Znów muszę karimatę przekładać. Nie ma lekko...
Głupio tak siedzieć i się obijać. Jeśli już nic nie robię, to może przyczynię się do wzrostu ogólnego dobrobytu dobrymi radami. Dobre rady zawsze w cenie...
O wrzucają coś do garnka, nareszcie. Ciekawe, czy przypalą sos...
Dlaczego dostałem tak mało groszku?...
Lubię góry..., bo są męczące

Komańcza - godzina 10:15. Właśnie wysiadłem z autobusu i ruszam z kopyta głównym szlakiem beskidzkim. Jego czerwony kolor będzie mi towarzyszył przez najbliższe kilkanaście godzin. Pierwsza godzina marszu nie napawa mnie optymizmem. Większą część drogi szlak prowadzi asfaltem. Ale nie to jest główną przyczyną moich obaw. Idę szybko, nawet bardzo szybko, ale czas, po jakim znalazłem się w Duszatynie sugeruje, że całą trasę pokonam aż w około 28 godzin, a zależy mi przecież na 24 godzinach. Coś jest nie tak. Przyspieszam. Mijam kolejnych turystów. Na chwilę zatrzymuję się przy bajkowo wyglądających Jeziorkach Duszatyńskich i już wspinam się dalej, na pierwszy ze szczytów na mojej drodze. Chryszczata. Ostatni raz, gdy tu byłem padał śnieg, dzisiaj jest upał, około 30 stopni. Mam nadzieję, że nie będzie burzy. Na szczycie tyle hałasujących turystów, że z przyjemnością ruszam dalej. Przełęcz Żebrak, Jawornik, Wołosań, Osina. Teraz leżąc w schronisku to już tylko wspomnienie, ale zmęczyły mnie porządnie i do przodu pchała już tylko ogromna potrzeba zjedzenia ciepłego posiłku, tym bardziej, że ostatni porządny posiłek zjadłem po południu dnia poprzedniego. Wreszcie jestem w Cisnej. Jest tuż przed 16. Wpadam do restauracji, zamawiam pomidorową i herbatę z cytryną. Delektuję się jej smakiem. O jej! Już się skończyła. Może zamówić jeszcze jedną? Nie, najlepiej nie marnować czasu. Jeszcze tylko małe zakupy w sklepie i już jestem w drodze na Jasło.
Nogi mi zdrętwiały. Sporym wysiłkiem zdejmuję je ze stołu. Dalej nie mogę zasnąć, może spróbuję na boku.
Humor mi się poprawił. Ciepły posiłek dodał sił, a i międzyczasy, jakie uzyskiwałem w punktach kontrolnych, które sobie wyznaczyłem świadczą, że mam szansę pokonać cały dystans w około 20 godzin. Zbudowany także tym, że to nie ja się guzdrałem na początku, tylko przewodnik podawał złe czasy przejścia poszczególnych odcinków, ledwo się obejrzałem, a już jestem na Jaśle. Widoczność nie najlepsza, ale tej panoramki sobie nie odmówię. Słyszę bicie własnego serca, głośny, szybki oddech, czuję tętno w skroniach. Przy tej specyficznej "muzyce" nazywam kolejne szczyty, przełęcze. Jest wspaniale. To tak, jakbym już był na tych wszystkich górach, poczuł je całym sobą. To zmęczenie nadaje takiej panoramie niezapomnianego uroku, który będę na pewno długo pamiętał. Choć jest jeszcze trochę czasu do zachodu słońca, powietrze nabiera już tej specyficznej pomarańczowej barwy. Góry stają się bardziej wyraziste. A ja niemal połykam je pełną piersią. Jakiś krzyk ptaka sprowadził mnie z powrotem na szczyt Jasła, do rzeczywistości. Ruszam dalej, Okrąglik, Fereczata. I choć niedawno odpoczywałem znowu staję, i upajam się widokiem gór. Tym razem obserwuję mocno czerwony zachód słońca. Ze szczytu ostro ruszam w dół, zbiegam po stromej ścieżce. Zapamiętuję się w tym do tego stopnia, że w pewnym momencie stwierdzam, że "to nie ja biegnę po górach, ale góry biegną pod moimi stopami". Wspaniałe uczucie. I tylko porządnie zmęczone nogi i bolące stawy przypominają mi, że nie jest to niestety prawda. Niestety? Nie. Ja chcę, żeby góry były męczące. Co byłoby warte zdobycie nawet najwyższej góry, gdyby nic to nie kosztowało. Dla mnie, jednym z nieodzownych uroków gór jest towarzyszące im zmęczenie. Może jestem szalony, ale lubię poczuć i zakosztować gór całym sobą. I moje góry to nie tylko usypane z ziemi czy kamieni kopki, ale wszystko z nimi związane. To zawsze zwariowane pakowanie się w ostatniej chwili. To nieprzespane, często niezbyt wygodne noce, czy nawet dni, w podróży. To ranne wychodzenie z ciepłego i miłego śpiwora do zimnego i wilgotnego świata. To posiłki robione na ognisku. To mokre i obcierające buty. To palące słońce, brak wody, wiatr, deszcz czy śnieg. To także piękno przyrody, zieleń traw, jesienne kolory drzew. To chodzenie prostymi szlakami, jak i pokonywanie trudnego terenu. To gubienie się i znajdowanie. To spanie w bacówkach czy w jamkach śnieżnych. To wreszcie wspólne śpiewanki przy ognisku, samotna wędrówka i radość z tego, że jestem w tym i w tym uczestniczę.
Ktoś chodzi na górze. Chyba wreszcie się trochę zdrzemnąłem. Na dworze jest jeszcze ciemno. No nic, chociaż już trochę odpocząłem, i chętnie poszedłbym dalej, jestem zmuszony do odpoczynku. A gdybym miał dobrą latarkę, to nie jest jeszcze za późno, aby pokonać całą trasę w zaplanowanym czasie. No nic, szkoda. Przekręcam się na drugi bok i znowu próbuję zasnąć.
We wsi Smerek wszystko już pozamykane. Zjadam więc szybko jakieś zapasy z plecaka popijając zimną wodą, która po wypiciu już dzisiaj 5 litrów wychodzi mi bokiem... Podchodzę niezbyt stromym zboczem. Robi się coraz ciemniej. Pojawiają się, widoczne między drzewami, pierwsze blade gwiazdy. Może uda się dojść na wierzchołek Smereka bez wyciągania latarki. Gdy brzozy i buki ustąpiły miejsca świerkom, zrobiło się czarno. Idąc przez las nic już nie widzę. Staram się iść "na słuch" i nogami wyczuwać, czy nadal jestem na ścieżce, czy już z niej zszedłem. Wreszcie jestem zmuszony do sięgnięcia po latarkę. Na stromym zboczu w środku lasu, wygrzebuję z plecaka latarkę i wkładam baterie. Snop jasnego światła oświetla las. Jestem jakieś 5 metrów od ścieżki, która w tym miejscu zakręciła ostro w prawo. Wracam na ścieżkę i przy hukaniu sów wdrapuję się wyżej i wyżej. Kończy się las. Ale to jeszcze nie koniec wspinaczki. Z Jasła było widać, że połonina od tej strony Smereka zaczyna się jakieś 200 metrów pod szczytem. A więc jeszcze 200 metrów. Dobra, wejdę tam bez odpoczynku i ciepłe rzeczy założę dopiero na górze. Robi się coraz zimniej, wzmaga się wiatr. Ale już minąłem wierzchołek i ciężko oddychając odpoczywam kilkadziesiąt metrów dalej w trawie. Przebieram się w polary, kładę na plecaku i patrzę w gwiazdy. I choć noc nie jest najpiękniejsza, a gwiazdy świecą blado, chłonę ten widok przez blisko 10 minut. A może by tak przejść, dajmy na to w tydzień drogę mleczną... albo przejechać resztę trasy Wielkim Wozem...
Zejście na przełęcz Orłowicza przy mocno świecącej latarce halogenowej nie zajęło mi wiele czasu. Ale latarka słabnie. Tam gdzie się da, próbuję iść bez latarki, ale bardzo to spowalnia mój marsz. Coraz częściej potykam się o kamienie i kępy trawy. Tracę dużo sił, a Połonina Wetlińska jeszcze daleko. Znowu muszę odpocząć. Marzę o czymś ciepłym do jedzenia i przede wszystkim do picia. Po co ja to właściwie robię? Komu chcę zaimponować przechodząc tę szaloną trasę? Może dojdę do schroniska i skończę z tymi wygłupami. Tak, to dobry pomysł. Jutro znowu będzie dzień i ruszę w góry, spokojnie, bez szarżowania. Ale zaraz. Przecież ile już razy mimo potężnego zmęczenia jednak szedłem dalej i nie poddawałem się. Nie, nie poddam się. Przejdę tyle, ile będę chciał. Robię to przecież dla siebie i tylko ode mnie zależy, kiedy zakończę ten maraton. Zmęczenie trochę ustąpiło. Znowu jestem pełen zapału do dalszej drogi. Może zdążę do schroniska zanim ludzie położą się spać. Trzeba się spieszyć. Zapalam latarkę. Tempo od razu wzrasta. Kilkadziesiąt metrów przed szczytem latarka gaśnie. Na szczyt wchodzę w zupełnej ciemności. Przejście kilkudziesięciu kolejnych metrów bez światła będzie chyba niemożliwe, a może jednak... Siadam na szczycie. Wypijam ostatni łyk wody. Chowam latarkę pod polar, aby baterie się trochę zregenerowały i próbuję przyzwyczaić oczy do ciemności. Idę powoli dalej. Nagle ból przeszywa mi kolano. Uderzyłem w jakiś wystający kawałek czarnej skały. Dalsza wędrówka bez światła jest jednak zbyt niebezpieczna. Zapalam latarkę. W jej ciągle słabnącym świetle udaje mi się przejść jakieś 50 m. Znowu muszę stanąć i trochę zregenerować baterie. Po trzech takich odcinkach udaje mi się wreszcie wyjść poza obszar skałek i dalej, powoli, ale już bez latarki, idę w stronę schroniska.
O jej! Jest już za kwadrans piąta. Wyglądam przez okno. Świat zmienił swój kolor z czarnego na szary. Może iść dalej? A może jeszcze trochę pospać? Całości trasy i tak nie przejdę, a odcinek do Ustrzyk Górnych na pewno pokonam szybciej. Zaraz, przecież jak się pospieszę, to może będę mógł zobaczyć wschód słońca na Połoninie Caryńskiej. Wstaję szybko, zakładam ciężkie buty i nie zauważony wychodzę ze śpiącego jeszcze schroniska. Wieje bardzo silny wiatr. Choć nie idę już grzbietem tylko zmierzam w dół, to wiatr często niemal mnie zatrzymuje. Czuję jak hula w mojej brodzie. Kilkadziesiąt metrów ode mnie, czujnym okiem przyglądają mi się dwa jelenie. W górze szybuje myszołów. Wreszcie jestem w Berehach Górnych. Mogę się napić. Nie jest to niestety ciepły napój, ale z kawałkiem chleba i kiełbasy, stanowi moje dzisiejsze śniadanie. Robi się coraz jaśniej i cieplej. Kości i mięśnie już się rozruszały po wczorajszym męczącym dniu i spaniu na nie najwygodniejszej ławie. Szybko zdobywam wysokość. Jestem kilkadziesiąt metrów pod szczytem, gdy zauważam pierwsze odblaski wschodzącego słońca. Staję na szczycie. Jestem sam. Spóźniłem się na wschód słońca jakieś 10 minut. Ale to nic. Widok jest wspaniały. Świat w kolorze różowym wygląda naprawdę pięknie. Mam sporo czasu, więc mogę delektować się tym widokiem. Siadam w trawie tuż powyżej wielkiego fioletowego pola krwawnika. Widoczność też się poprawiła, więc panoramka, którą sobie zrobiłem sięgała aż na Ukrainę i Słowację. Nie muszę się spieszyć. Mam jeszcze dużo czasu. Spacerowym tempem schodzę w dół. Lubię samotne góry i przez ostatnie 12 godzin nie spotkałem w nich żadnego człowieka, dlatego z pewnym przygnębieniem zobaczyłem pierwszych, jeszcze trochę zaspanych turystów wychodzących w góry.
Koniec. Właśnie minęła godzina 8:00. Stoję przy słupku z oznaczeniem znaków na Tarnicę i Halicz. Nie tym razem jednak. Brak latarki pokrzyżował mi plany. Czuję pewien niedosyt, ale czy mam czego żałować? Wspaniałe 22 godziny, jakie spędziłem na trasie należą do mnie. Moje jest zmęczenie, moje są bolące nogi, ale także moja jest radość z gór i radość siebie. Przecież nie robiłem tego dla kogoś, zrobiłem to dla siebie, dla zaspokojenia własnych ambicji. Przeszedłem tyle ile mogłem, na ile pozwoliły mi warunki i to się liczy. Nie ważne są teraz troski i problemy, jestem wolny. Siadam przy stoliku przed sklepem. Otwieram butelkę "Tymbarka", a na kapslu jest napisane: "Odpręż się...".
Listy od Czytelników
Jak trzy niedźwiedzie po Babiej wędrowały
Kochana Redakcjo!!!
Ostatnie wieści podawane przez lokalne media beskidzkie (w postaci gaździny Franciszki M. oraz jej szacownego męża Stacha M.) donoszą o wielce nietypowym zdarzeniu. Od dawna wszyscy wiemy, że nowe kapitalistyczne zimy to takie cosik nijakie, ciepłe, nie to, co niegdysiejsze. No i prasło! Na Nowy Rok pobudziły się niedźwiedziska i dalej grasować po Babiej. A było ich trzy, familia całą. Jeden, ten co to był znany po wsiach okolicznych, jako ten lubiący miód wyżerać, a wołają go Misiek. Drugi to jego braciszek, taki wesolutki, co go od tej wesołości zwą Fazi. Trzecie niedźwiedzisko to była płeć żeńska, zdaje się, że ciotka obu poprzednich, tak też przez ludziska zwana.
No i sobie wyszły te stworzenia boże, aby rozejrzeć się po świecie, cosik przekąsić i pogadać z turystami, których w ten czas sezonowy co niemiara pod Babią przybyło. Zaczaiły się w pobliżu schroniska właściwie przemyśliwując, co to miejsce pod każdym względem spełnia ich oczekiwania: a) światowa atmosfera, b) żarełko, c) turysty. Długo nie czekały, bo napatoczyły się jakieś sieroty, co to dźwigały dobytek cały na plecurach. Zmęczone to było, wycieńczone do cna podchodzeniem stromizną. Jako że niedźwiedziska to z natury litościwe zwierzaki, łypnęły na siebie i umyśliły plan przedsięwziąć. Co to będą te biedne ludziska z Warszawki (bo to widać niedźwiedź żyjący przy szlaku takie rzeczy wie) tarmosić się z tymi worami - ryknęła Ciotka - zwłaszcza, że od dawna moi chłopcy chcieliście skosztować turystycznego życia. Braciszkowie mruknęli z zadowoleniem i wszystkie trzy misie chwyciły pozostawione przed schroniskiem toboły.
Kochana Redakcjo! Co to była za chryja! Czy widział kto niedźwiedzie wędrujące z plecakami czerwonym szlakiem. A nie łatwo było. Tuman jakisik nadszedł, pogoda zrobiła się nietęga, duło że hej, a te twardo idą do góry. Mimo braku widoczności pamiątkowe zdjęcie na szczycie było. A trza było iść dalej i pofolgować turystycznym marzeniom. Wory na grzbiety i hajda na Krowiarki! Po drodze to nawet i widoki się zrobiły, bo gęsta chmura się rozeszła, czekolady sobie pojedli, to i błogo na duszy było. Zanim jednak takie cielska na Krowiarki się doturlały, to słonko już zaszło, a i w żołądkach kiszki marsza grały. Trza było przed dalszą wędrówka coś na ząb rzucić. Makaron z sosem smakował wybornie, a i herbatka była niczego sobie, można było więc cokolwiek odetchnąć i nad dalszą drogą się zastanowić. - Oj, trza by jakiegoś noclegu poszukać - ryknęła Ciotka - niedźwiedź to po ciemku nie chodzi. - Oj tak! - ryknął Fazi. - Mówiły mi znajome jelenie, te co sobie Klub Górski Jeleni założyły, że tu blisko czerwonego szlaku jakisik paśnik stoi. - Oj miękuchno będzie - z rozmarzeniem mruknął Misiek. I tak ruszyły w ciemną leśną gęstwinę z wielką nadzieją na rychły spoczynek. Ciężko się jednak idzie. Miesiączek za chmurami, gwiazd tyle, co kot napłakał, no i paśnika nie ma, choć oko wykol. Zeźliły się kochana redakcjo nasze bohatery, ale to nic, idą dalej. Cosik te jelenie burczały o Śmietanowej Hali z piękną bacówką na niej. Tam sobie dogodzimy, myślą, toć to standard o trzy gwiazdki wyższy niż taki paśnik. Niedźwiedź to niedźwiedź, na mapie się nie zna, ale rozeznanie w terenie ma. Do hali doszły więc sprawnie nasze stworzenia.
Ale tu zrobiło im się nieswojo. Po pierwsze z definicji hali wynika, że "hala to pastwisko w górach, często ponad górną granicą lasu; roślinność niska, zwarta". A tu drzew co nie miara. No i bacówki ni ano. Biedaki nachodziły się i naszukały całą godzinę. - Ach te jelenie - mruczał Misiek. No i co było robić? Nie pozostawało nic innego, jak wymościć sobie gawrę i spać. Ale to nie misiową modłę miało być, ino na turystyczną, z Warszawki, jak u prawdziwych ludzi gór. Nic ino bacówka potrzebna. Podumały, podumały, w ramach postoju na czekoladę zjadły wszystkie parówki i hajda najprostszą drogą do wsi. A niech te ludziska zabierają swoje plecury. I tak zeźlone wróciły pod Babią pospać do prawdziwej wiosny.
Tak się skończyło to misiowe turystykowanie, kochana redakcjo. Jak się okazało, wieś nazywała się Zawoja, a Warszawiaki długo jeszcze w tę noc cieszyły się jak głupie, że zguby się odnalazły. I wszystkie ludziska się dziwowały, taką to historię przekazując sobie, no więc i ja pośpieszyłem donieść o sensacji kochanej redakcji. Kończę list, zapytując równocześnie, czy jakiś uczony w piśmie i zwyczajach niedźwiedzich, mógłby to zdarzenie skomentować.
Wasz wierny czytelnik Józek K.
Drogi czytelniku!
Dziękujemy za doniesienia. Jak widać na naszych czytelników zawsze można liczyć. Rzeczywiście doszły nas słuchy o trzech dzielnych Warszawiakach, członkach SKG, którzy wyruszyli o poranku 2 stycznia 1998 roku z całym swym dobytkiem na plecach w celu zdobycia Babiej, a następnie spędzenia upojnej nocy na łonie natury. Jak się jednak okazało, górołazy (choć wytrawne), niczym synowie marnotrawni, powrócili do zamieszkiwanej uprzednio wsi Zawoja, na powrót witając się ze współtowarzyszami i wywołując u nich salwy śmiechu.
Turyści nasi jednak nie mieli min tęgich i nie skorzy do zwierzeń nie bardzo chcieli opowiadać, co zaszło w trakcie tego długiego i pełnego wrażeń dnia. A na konkretne pytania w stylu - A po cóż wam było chodzić z całym dobytkiem na plecach, skoro taki spacerek planowaliście - miło się tylko uśmiechali, wspominając z ulgą chwilę, w której znaleźli swoje plecaki na skraju wsi.
Jeśli zaś chodzi o interpretację tego nietypowego zachowanie naszych niedźwiadków, znany specjalista z Uniwersytetu Warszawskiego, pan Leopold Z. tak skwitował tę opowieść:
- Niedźwiedź też człowiek i duszę romantyczną ma, Jeśli pragnieniem jego jest przemierzać górskie szlaki trzeba mu na to pozwolić. Niech żyje wolność.
Redakcja
KAPownik
XII 1997 - V 1998
GRUDZIEŃ
- Główną atrakcją klubowej wigilii (poza Biuletynem oczywiście) był menuet, po odtańczeniu którego kursanci uciekli.
- 27 - Katarzyna Tomczak vel Smok wyszła za mąż za Czarka Głowińskiego.
- Sylwester klubowy odbył się w Zawoi - gospodyni co chwila załamywała ręce witając nowych gości; o tym co działo się po sylwestrze przeczytacie w Listach do redakcji.
STYCZEŃ
- 15 - slajdy "Ladakh, Zanskar", Wojtek Szypuła.
- Rozstajemy się z Wydziałem Psychologii UW i miłą salką nr 90.
- Rozpoczyna się karnawał - Karolina Kania świętuje hucznie magisterkę, Maciuś z Kasią goszczą przebierańców, a u Joanny i Wojciecha Sz. odbywa się całonocna narada ambasadorów mocarstw ościennych.
LUTY
- Dwa obozy zimowe - na Spiszu prowadzony tradycyjnie przez Tomka Płóciennika i w Bieszczadach pod wodzą Wojtka, Staszka i Maćka.
- 26 - slajdy i film "Spitsbergen", Piotr Battke
MARZEC
- 5 - slajdy "Islandia", Leszek Żebrowski
- 12 - slajdy "Nepal", Katarzyna i Andrzej Mazurkiewiczowie.
- 26 - slajdy "Jakucja", Katarzyna i Andrzej Mazurkiewiczowie.
KWIECIEŃ
- 9 - slajdy "Pakistan, Chiny", Maciek Nałęcz.
- Tomek Płóciennik wraz z kursantami wybrał się po Wielkanocy w Góry Lewockie.
- 16 - slajdy "Ukraina, Litwa i Rumunia", Grzegorz Rąkowski.
- 25 - Pobrali się Agnieszka Otwinowska i Rafał Kasztelanic.
MAJ
- Przejście wiosenne odbyło się jedynie w męskim towarzystwie.
- Grześ Malewicz pojechał na dwutygodniową wyprawę rowerową w Pireneje.
- 7 - slajdy "Parki Narodowe Ameryki Północnej", Agata Cieszewska.
- 9-10 - rajd w Bieszczadach organizowany przez Andrzeja Mazurkiewicza.
- 17 - slajdy, film i książka "Zdobycie Najgłębszego Kanionu Świata - Rio Colca w Peru", Jerzy Majcherczyk.
- Rudawka powróciła z kolejnej azjatyckiej podróży - tym razem odwiedziła Nepal.
- 21 - slajdy "Trekking pod Everest", Staszek Białynicki-Birula i Marcin Bonikowski.
Program slajdowisk - wiosna 1997
Termin | Autor zdjęć | Temat |
26 lutego |
Monika Rogozińska | Peru |
5 marca | Ryszard Zakrzewski | Wokół Annapurny i Mont Everestu |
12 marca | Zbigniew Kieras | Niebezpieczne lawiny (film) |
19 marca | Ryszard Czajkowski | Afryka Wschodnia |
26 marca | Dorota Rudawa | Nanga Parbat 1996/1997 |
16 kwietnia | Lech Korniszewski | Niebezpieczeństwa gór wysokich (nieoficjalnie "Polska wyprawa na Mount Everest oraz do Peru") |
23 kwietnia | Barbara Kanabus | Afryka Zachodnia |
7 maja | Lech Janasik | Odkrywanie Ameryki Południowej cz, I |
14 maja | Lech Janasik |
Odkrywanie Ameryki Południowej cz, II |