Piosenka przejściowa (na melodię piosenki "Lato" Formacji Nieżywych Schabuff)

Rzecz między nami była krótka
na na na na... (10 x)
Najpierw po torach, potem - kosówka
na na na na...
Było nam razem mokro i miło,
Mało się jadło, dużo nosiło.
No i czego, czego jeszcze chcesz?

Ref. Lato! Pada wszędzie,
Zwariowały, oszalały zielone gałęzie.
Lato! Pada wszędzie,
Zaraz w butach chlupot wody słychać będzie.

Idę i niosę plecak ciężki (o Robercie Ciszku)
na na na na...
Byście zobaczyli jaki jestem męski
na na na na...
Mogę dać wam całą gamę
Wkrętaków, gwizdków oraz klamer,
Bo w górach wszystko może przydać się.

Ref. Lato! Zimno wszędzie,
Rozcieramy, masujemy zgrabiałe ręce.
Lato! Zimno wszędzie,
Zaraz śniegu tak z pół metra nam przybędzie

Lubię śpiewać poziomki zbierać (o Agnieszce Otwinowskiej)
na na na na...
Kosówki nienawidzę jak jasna cholera
na na na na...
I tylko jedno mam życzenie:
Kiełbasa musi być codziennie,
Bo w górach przecież trzeba dobrze zjeść.

Ref. Lato! Gotujemy,
Smacznie, zdrowo, ekspresowo serwujemy.
Lato! Gotujemy,
Serek, gluta, proteinę - wszystko zjemy.

Chociaż parasol mam w krateczkę (o Agnieszce Fiołkowskiej)
na na na na...
Nie została już na mnie sucha niteczka.
na na na na...
Przepraszam bardzo ja wiem o tym,
Że ze mną zawsze są kłopoty,
Lecz ja w hotelu zaraz muszę być!

Ref. Mgła i pada wszędzie,
Nic nie widać - co tu robić, co to będzie?
Mgła i pada wszędzie,
Może chociaż parę kilo mi ubędzie.

Miało być jeszcze 7 zwrotek - o każdym uczestniku przejścia jedna, ale zabrakło niestety dobrej kosówki, w której ogarniała autorkę wena twórcza.

Przejście letnie z 1997 roku - Gorgany,
Instruktorzy: Rafał i Agnieszka,
Waleci: Fiołek,
Uczestnicy: Agnieszka, Ania, Magda, Neli, Marcin, Rafał i Robert

Rozpoczęło się od deportacji. Stało się to w miejscowości Slovenske Nove Mesto na Słowacji, gdzie próbowaliśmy pieszo przekroczyć granicę słowacko-węgierską. Idąc wzdłuż niewielkiej rzeki granicznej, nieświadomie znaleźliśmy się nagle na terenie Węgier. Pierwsza spotkana osoba w tym kraju poczęstowała nas herbatą i zawiadomiła Służbę Graniczną, która po niespełna pięciu minutach przybyła na miejsce. Gdy odebrano nam paszporty, poczuliśmy się trochę nieswojo, na szczęście skończyło się na odprowadzeniu nas z powrotem do granicy słowackiej. Takimi wydarzeniami jak powyższe, byliśmy wręcz atakowani. Witając się rano, pytaliśmy się: "No, ciekawe co dzisiaj nas spotka".

"Prawdziwe życie w górach" rozpoczęło się dopiero po kilku dniach, już w Grecji, gdy wysiedliśmy z górskiej kolejki zębatej. która dowiozła nas na wysokość 650 m n.p.m. Nasz cel - masyw góry Chelmos, pojawił się dopiero po dniu żmudnego wdrapywania się na zbocza. Przed nami ukazały się wreszcie potężne, pokryte śniegiem góry. Niestety zimowe wejście skończyło się porażką, głównie z powodu załamania się pogody.

Dodatkowo, gdy dotarliśmy zmęczeni i ubłoceni do podnóża masywu, oczom naszym ukazał się wręcz straszny dla nas widok. Po dwóch dniach samotności znaleźliśmy się nagle w samym środku ogromnego centrum narciarskiego, otoczeni setkami narciarzy, snowboardzistów i innych "zwolenników aktywnego wypoczynku". Uciekliśmy więc w cichą dolinę Styksu, gdzie oddaleni tylko 2-3 kilometry od tego całego "hałasu", znaleźliśmy znowu niezakłócony spokój surowy widok na południową ścianę Chelmosu. Nocna burza na dobre wygnała nas z tego regionu, jednak górskie przeżycia powetowaliśmy sobie później w Bułgarii.

Przedtem jednak chcieliśmy nacieszyć się greckimi zabytkami, pomarańczami i słońcem, którego w górach zabrakło. Pozostał tylko mały problem - kwestia wydostania się z gór, tym bardziej, że pogoda uległa znowu załamaniu. Gdy idąc już po lokalnej drodze, w myślach przygotowywaliśmy się do następnego zimowego noclegu, nagle z mgły wyłonił się mały samochód dostawczy, który ku naszej radości zatrzymał się.

Czekał nas trzydziestokilometrowy zjazd po górskiej drodze, często zasłanej odłamkami skalnymi, we mgle, z prędkością ponad 80 km/h, w temperaturze około 5 stopni Celsjusza.
I muszę powiedzieć, że była to z pewnością najbardziej niezapomniana trzydziestokilometrowa przejażdżka mojego życia. Przejażdżka, w której najbardziej fascynujące były chwile, gdy nagle rozwiewała się mgła i naszym oczom ukazywała się stroma dolina, okoliczne szczyty, a na horyzoncie morze.

Minęło kilka dni... Stwierdziliśmy, że greckie wykopaliska przestają nas już fascynować. Ruszyliśmy więc do Bułgarii. Tam bowiem podczas podróży do Grecji ujrzeliśmy wspaniałą panoramę gór Riła. Tam "zemściliśmy się" za "nieprzystępność" gór Grecji. Przy pięknej, słonecznej pogodzie weszliśmy na szczyt Carew Wrch. Kilkugodzinna wspinaczka opłacała się, z tego miejsca ujrzeliśmy panoramę, w której alpejskim charakterem wyróżniało się kilka szczytów o wysokości 2700 m n.p.m.

Współorganizator wyprawy - Grzesiek Malewicz dotrzymał danego słowa; szesnaście dni spędzonych na Bałkanach rzeczywiście kosztowało 200 $. Za tą sumę nie tylko zasmakowaliśmy gór w Bułgarii i Grecji, ale również spróbowaliśmy poznać mentalność ludzi tego nieznanego w sumie regionu Europy. Udało się nam to, ponieważ zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio, nocowaliśmy u nich, rozmawialiśmy z nimi podczas podróży, pracy, na dworcach i przy posiłku. Dzięki takim miejscom jak Epidauros, Mykeny, Korynt dotarliśmy do starożytnej Grecji, z okien pociągu zobaczyliśmy spuściznę okresu komunistycznego w Rumunii i Bułgarii. W tym ostatnim kraju ujrzeliśmy Polskę sprzed dziesięciu lat - puste sklepy, kolejki po chleb, zmęczonych, sfrustrowanych ludzi. Otarliśmy się także o ciemne strony życia - walki przemytników na granicy rumuńsko-bułgarskiej, szantażujących nas policjantów, łapówki, złodziejstwo i żebraninę. Dopiero jednak wtedy obraz uzyskał odpowiednią dla nas ostrość i wyrazistość barw. Obraz, który dla każdego z nas jest najcenniejszy.

Alpy Walijskie,
19.07.-01.08.1996 r.
Skład: Artur Kalinowski, Andrzej Karpiuk, Adam Malinowski, Tomasz Pietrewicz.

Zasada rządząca scenariuszami Hitchcocka głosi: Na początek trzęsienie ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. Nie mieliśmy co prawda trzęsienia ziemi, ale powódź też potrafi dostarczyć wielu niezapomnianych wrażeń.

Najpierw było pakowanie i wieczorna jazda w strugach deszczu. Zbliżając się do Odry, włączyliśmy Radio Wrocław i chłonęliśmy narastającą atmosferę grozy. Zasłuchani, zapuściliśmy się niechcący w jakieś objazdowe boczne drogi wzdłuż rzeki i kilkakrotnie musieliśmy zawracać, kiedy woda na szosie sięgała niemal do połowy dekli. Kiedy wreszcie dostaliśmy się na drugi brzeg jedynym czynnym mostem w promieniu stu kilkudziesięciu kilometrów, byliśmy pewni, że najtrudniejszy etap wyjazdu jest już za nami. Deszcz jeszcze długo nie przechodził, ale na miejsce, do Tasch w dolinie Mattertal dotarliśmy bez problemów.

Lokalna prognoza pogody nie była rewelacyjna, ale przez dwa najbliższe dni miało być znośnie. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami "przeszliśmy do pracy w podgrupach": Andrzej z Arturem wyszli gołym świtem (o 700!) z ambitnym zamiarem zdobycia trzech czterotysięczników (Breithorna oraz Castora i Polluxa w szeroko rozumianym masywie Monte Rosy) za jednym wyjściem w góry. Tomek i ja zaplanowaliśmy na rozgrzewkę trawers niezbyt wysokiego (4063 m n.p.m.), ale niełatwego i bardzo zgrabnego Ober Gabelhorna.

Dość monotonna droga do schroniska Rothornhutte była nam już znana z zeszłorocznego wejścia na Zinalrothorn. "Several dozens zigzacs" krawędzią moreny, pod koniec płat śniegu zmuszający do zamiany sandałów na plastiki i już jesteśmy na miejscu. Tym razem, inaczej niż rok temu, kiedy to nocowaliśmy na lodowcu, postanowiliśmy przespać się jak biali ludzie w schronisku (24 CHF od łba), co wybitnie polepszyło nasze stosunki z gospodarzami lokalu.

Nazajutrz szybkie śniadanie (dobrze, że wyrośliśmy już z etapu kaszki, bo i tak trudno cokolwiek o tej porze przełknąć) i wychodzimy sporo przed świtem. Przed nami na lodowcu kilka światełek, ale prawie wszystkie zespoły szybko się wycofują. Nietrudno ich zrozumieć - szybko gęstniejące cirrusy rokują dość jednoznacznie. Tylko jeden czy dwa zespoły nie rezygnują, ale wybierają się na znacznie bliższy i łatwiejszy Trifthorn. Jednak nie ma to tamto, zwłaszcza, że prognoza na następny dzień jest znacznie gorsza. Na zmrożonym nocą śniegu szybko zyskujemy wysokość. Pod zwornikowym wierzchołkiem Wellenkuppe (3900 m n.p.m.) kilkadziesiąt metrów "odpoczynkowych" dwójkowych stromych płyt bez odrobiny śniegu - czysta przyjemność. Przed nami ponad kilometrowa, przechodząca dalej w strome mikstowe zbocze, ostra śnieżna grań. Tkwiący w jej połowie żandarm miał być według opisu najtrudniejszym miejscem na drodze, ale puścił bez problemu. Kilkadziesiąt kroków dalej idąc kilka metrów poniżej grani słyszę głuchy trzask, zerkam w bok i... okazuje się, że już nie stoję pod, ale na samej grani - właśnie urwał mi się spod nóg nawis wielkości ciężarówki. Minę mam chyba dosyć głupią, nogi mi się trochę trzęsą, paruje adrenalina. Co z tego, że już dawno zaliczyłem swoje trzy "Brockeny" - jeden krok wyżej i ani bym "Awruk!!" krzyknąć zdołał, słowo ulubione, zawołanie bitewne rodu*. Zaczynam tęsknić za płaską, zieloną trawką, ale do niej jeszcze daleko.

Ogarniają nas chmury, zaczyna wiać i sypać śniegiem. Pod szczytem, gdzie według przewodnika miało być już łatwo, dojrzewamy wreszcie do wyciągnięcia liny z plecaka. Grzęznąc w coraz bardziej lepkim śniegu wdrapujemy się w końcu na wierzchołek. Mgła, nie ma co podziwiać, więc szybkie zdjęcie i w dół granią Arben. Najpierw kilka zjazdów. Jestem już na tyle zmaltretowany, że bez żalu rozstaję się z kolejnymi pętlami. Dalej trzeba niestety schodzić po oblodzonych płytach przysypanych cienką warstwą świeżego śniegu - naprawdę mam już dosyć przygód jak na jeden dzień. Schodzimy wreszcie z grani do kuluaru i zapadając się po kolana brniemy w dół - na szczęście teraz grawitacja jest po naszej stronie. Do schronu Arbenbivak docieramy po zmroku. Tomek przyznaje, że dziś dało nam popalić nie gorzej, niż podczas jego słynnej wyprawy na grań Tatr Zach. z Tomaszem L., któremu wywiało wtedy namiot spod klapy plecaka i czapkę spod kaptura. Niezła nobilitacja!

Następny dzień przeznaczamy na suszenie rzeczy i odpoczynek. Zjadamy resztki swoich zapasów, podziwiamy wyłaniającą się od czasu do czasu z chmur monumentalną północną ścianę Matterhornu. Warunki śniegowe są bardzo ciężkie, nasze plany dotyczące grani Zmutt możemy sobie od razu wybić z głowy. Następnego dnia w siąpiącej mżawce schodzimy do cywilizacji. Pierwsza czynność na campingu, jeszcze przed zdjęciem plastików, to sięgnięcie do bagażnika po dobrze zasłużony "Okocim". Uff, jak dobrze...

Andrzej z Arturem dotarli dopiero nazajutrz rano. Zaliczyli Breithorna, a potem długo czekali na pogodę - no i się nie doczekali. Jakby na złość, właśnie wyjrzało słońce. Znowu wyruszamy - każdy zespół w swoją stronę. Oni - z powrotem w rejon Breithorna (z zamiarem przetrawersowania na włoską stronę), tym razem kolejką (a co!), my - na Weisshorn (4505 m n.p.m.), potężną białą piramidę górującą nad Randą od zachodu. Tym razem znowu udało się nam uniknąć noclegu na lodowcu - rozbijamy się na platformie tuż nad schroniskiem Weisshornhutte (2932 m n.p.m.).

Tak jak poprzednio, wyruszamy przed świtem, po ciemku. Śnieg początkowo twardy, wyżej zaczyna już trochę puszczać. Z dolnym odcinkiem grani, teoretycznie czysto skalnym, ale teraz raczej mikstowym, radzimy sobie dość szybko. Poniżej czysto śnieżnej kopuły szczytowej zostawiamy większość sprzętu, żeby się odciążyć. Zaczynamy monotonne deptanie ciężkiego śniegu. W gęstniejącej mgle wydaje się, że w ogóle nie zbliżamy się do szczytu; robi się trochę minorowo. Wreszcie wygląda na to, że kilkanaście metrów wyżej teren się kładzie, ale ostatni fragment to lód lekko przysypany niezwiązanym śniegiem, a raki przewidująco zostawiliśmy w depozycie (deteriorka to czy Alzheimer?). Tych ostatnich parę metrów to była prawdziwa walka o każdy centymetr - zębami i pazurami - no, ale za głupotę się płaci. Na szczycie znowu niewiele widać, zresztą już trochę późno. W dół poszło w miarę sprawnie - aż do zejścia z grani, gdzie śnieg przybrał konsystencję mokrego cukru, a każdy krok powodował minilawinę. Anioł Stróż, który już się poprzednio trochę napracował, znowu miał pełne ręce roboty. Koniec lodowca, ulga. Jeszcze kilkadziesiąt minut wzdłuż moreny do namiotu, pić i spać.

Następnego dnia zbiegamy na camping. Wymieniamy z dwoma panami A.K. wrażenia dotyczące górskich zdobyczy (padł Castor i Pollux). Weszliśmy, na co mieliśmy wejść, wypiliśmy, co mieliśmy wypić. Można wracać. Oczywiście, właśnie teraz robi się piękna lampa. Pakujemy się i odjeżdżamy (nie bez problemów...). W drodze powrotnej jeszcze obowiązkowe zakupy (bardzo męczące) i ponowne forsowanie Odry - tym razem już mniej stresujące, bo za dnia, chociaż woda jeszcze nie opadła. Samochód chciał nas jeszcze trochę na koniec postraszyć i zaczął udawać, że się zepsuł, ale po jakimś czasie pojął niestosowność takiego postępowania i przestał się wygłupiać. Na horyzoncie zamajaczył Pałac Kultury. Ludzie, coście tacy smutni, przecież jedziecie do pracy!

*Stanisław Lem, Bajki robotów. Jak nie czytałeś, to Cię nie ma.

01.jpg

Termin: 07.07.-03.09.1997 r.Skład wyprawy: Przemysław Ferdek, Krzysztof Jasek, Paweł Kot i Grzegorz Malewicz

Przed...

03.jpg

Już od pół roku rodzi się w bólach nowa wyprawa, i zanim się wykluje do końca czeka nas jeszcze drugie pół roku przedzierania się przez redakcje różnych pism, szukania sponsorów, oraz wiele innych problemów organizacyjnych. Wyprawa, o której mowa to Himalaje-Karakorum '97 czyli pierwsza polska wyprawa rowerowa w Himalaje i Karakorum, organizowana pod patronatem SKG.

Często tak jest, że przygotowanie wyprawy trwa znacznie dłużej niż sama wyprawa. W zasadzie nie jest problemem wyjechanie do Indii, Nepalu czy innych egzotycznych krajów i nie wymaga to specjalnych zdolności organizacyjnych, tylko trzeba mieć na to pieniądze. Właśnie ich brak spędza nam sen z powiek. Jeśli więc szanowny czytelniku biuletynu SKG chwilowo masz nadmiar gotówki, a przy okazji wielką chęć podzielenia się nimi z innymi, jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje (takie mniej więcej teksty piszemy do wszystkich potencjalnych sponsorów).

Ale może powiem w końcu o co chodzi w tej wyprawie. Trasa ekspedycji o długości około 3 tysięcy kilometrów przebiegać będzie przez Indie (Ladakh), Pakistan i Chiny (KKH). W wyprawie będą brać udział cztery osoby. Głównym celem tej ekspedycji jest zdobycie na rowerach najwyższej przejezdnej przełęczy świata Khardung La (5602 m. n.p.m.)!!! Wyczyn taki nie ma precedensu w historii polskiego kolarstwa, i należy do rzadkości na świecie. Poza tym mamy zamiar zdobyć kilka innych pięciotysięcznych przełęczy, oraz przejechać całą drogę nazywaną Karakorum-Highway. Cała ekspedycja będzie trwać trzy miesiące, od lipca do września. Warto dodać, że chcemy pokonać tę trasę bez żadnego wsparcia np. jeepa, cały nasz bagaż będziemy wozić na rowerach (za wyjątkiem wjazdu na przełęcz Khardung), co będzie dodatkowym utrudnieniem, obciążeniem ale zarazem będzie dodawać smaku całej wyprawie. Można to nazwać trekkingową wyprawą rowerową.

Co się okazało w trakcie organizowania wyprawy? Otóż jest druga grupa rowerowa z Krakowa, która wybiera się dokładnie w te same tereny co my. Wprawdzie ich wyprawa będzie trwać tylko trzy tygodnie i w planach mają do przebycia trasę, której długość jest kilka razy krótsza od naszej, to oni również jako pierwsi Polacy chcą wjechać na najwyższą przełęcz świata. Ciężko robić coś, czego nikt inny w tej chwili nie robi.

Wyprawa krakowska jest organizowana przez biuro turystyczne "Haxel", które zajmuje się niekonwencjonalnymi wyprawami. W czasie podróży będzie im towarzyszył jeep, który będzie wiózł ich bagaże. Ponadto w nim będą siedzieć ludzie z telewizji filmujący wyczyny naszych kolegów (wycieczka niedzielna?). Myślę jednak, że nie ma się co naśmiewać z tej wyprawy, którą krakowiacy określają mianem "ekstremalną wyprawą rowerową Mountain Bike Expedition Khardung La '97". Jej kierownikiem jest Tomasz Swinarski. Gość ten dwa razy już wpisał się do księgi rekordów Guinessa m.in. raz za wniesienie roweru na Pik Lenina (szukam partnera, który wniósłby ze mną tam taczki - rekord Guinessa gwarantowany!). Jest on poza tym kilkukrotnym mistrzem Polski w triatlhonie górskim, więc kondychę ma niezłą.

Otrzymaliśmy od grupy krakowskiej propozycję przyłączenia się do nich, i zrobienia jednej wspólnej wyprawy. Pomysł zaiste kuszący. Gdy rozmawiałem ze Swinarskim przez telefon (z ciężkim sercem, bo na mój rachunek) zapytałem się (niechcący) w jaki sposób dobierają ludzi na ekspedycję, w naszej bowiem wyprawie wszyscy muszą mieć doświadczenie rowerowe alpejskie (między innymi dlatego nie jedzie z nami moja dziewczyna). Odparł na to, że tylko najwytrwalsi jadą i, że przyśle mi regulamin uczestnictwa. Można tam przeczytać: "...warunkiem wpisu na listę uczestników jest wpłacenie kwoty równej kosztom uczestnictwa na konto firmy Haxel" (czyli 2000 $ - przyp. autora). Pod tym względem nie okazaliśmy się "najwytrwalszymi", więc nie przyłączyliśmy się.

Tak więc dwie wyprawy polskie chcą być jako pierwsze na przełęczy Khardung. Kto będzie pierwszy? Myślę, że to nie ma znaczenia (byle byśmy to byli my!).

Jako, że członkowie naszej wyprawy studiują na różnych uczelniach, ba nawet w różnych miastach, komunikacja między nami jest utrudniona. Wszelkie ustalenia, czy burze mózgów odbywają się przez internet. Czyli po prostu jest to wirtualnie tworzona wyprawa! Strona internetowa wyprawy znajduje się pod adresem: http://www.is.com.pl./himalaje/.

Logo wyprawy i zarazem jej symbolem jest "mandala z rąk". Mandala w sanskrycie znaczy koło. Ta konstrukcja wzajemnie podtrzymujących się rąk symbolizuje fakt, że wyprawa jest tak mocna jak jej najsłabszy uczestnik. Każda ręka w jest inna, ale każda jest tak samo ważna.

Wszelkich najświeższych informacji o wyprawie udzielają Grześ Malewicz i Krzyś Jasek. Jest taka stara góralska zasada, że im wyżej chce się wyjść tym dłużej można spadać. Trzymajcie kciuki, aby wszystko się powiodło.

Krzysztof Jasek

P.S. Chcieliśmy podziękować wszystkim, którzy już nam pomogli swą radą i zaangażowaniem, a szczególnie: Smokowi, Rudawce, Maćkowi, Faziemu i Wojtkowi. Hough!!!

Po...

03.jpg

Jeśli za młodu spędzisz życie w czterech ścianach, będziesz miał umysł jak te cztery ściany ciasny.

DROGA WŚRÓD GÓR

Przylecieliśmy do Indii na początku listopada. Po dwóch dniach podróży dotarliśmy do Manali. Tam zaczęła się nasza himalajska rowerowa przygoda.

Szlak z Manali do Leh to wysokogórska droga biegnąca przez łańcuch Himalajów. Prowadzi ona przez prowincję Indii zwaną Ladakh, co w miejscowym dialekcie oznacza krainę wielu przełęczy. Określenie trafnie oddaje charakter obszaru oraz oczywiście samej drogi. Do pokonania są bowiem przełęcze Rohtang (3978 m n.p.m.), Baralacha (4950 n.p.m.), Lachlung (5065 n.p.m.) i Taglang (5328 n.p.m.).

Droga jest częściowo gruntowa, chwilami kamienista, a czasem asfaltowa. Jej jakość można by chyba porównać do polskiej wiejskiej drogi. Po tym trakcie pędzą codziennie karawany ciężarówek zaopatrzeniowych, autobusów i jeepów. Ruch jest tu zaskakująco duży. W powietrzu unosi się smród spalin. Co chwila słychać przenikliwy klakson, gdy samochód wchodzi w zakręt lub gdy opasłe ciężarówki próbują minąć się na tej wąskiej drodze.

Ruch nie ustaje tu nawet w nocy. Jechałem raz tędy w jeepie. Samochód mknął pokonując kolejne serpentyny. Siedziałem obok kierowcy. Snop światła niknął w otchłaniach przepaści. Byłem przerażony. Wtem ku memu zaskoczeniu w dłoni kierowcy pojawiła się butelka. Po dwóch głębokich łykach kierowca uśmiechnął się do mnie i powiedział "Spróbuj, ale uważaj bo jest mocna". W duszy modliłem się, aby tylko miał mocną głowę.

WODA I JEDZENIE

Autobus przebywa drogę Manali-Leh w dwa dni. Nam przebicie się rowerami przez Himalaje zajęło siedmiokrotnie więcej czasu. Kondycyjnie, nie była to bardzo wymagająca droga. Trudności, które się pojawiają nie są bynajmniej związane z brakiem krzepy. Sądzę, że przeciętnie sprawny młody człowiek jest w stanie dojechać rowerem do Leh. Główne kłopoty wyniknąć mogą z nieumiejętnego zdobywania wysokości oraz braku żywności i wody.

Wzdłuż drogi co kilkadziesiąt kilometrów znajdują się obozowiska. Rozstawione okrągłe jurty służą za hotele i restauracje - tak zwane dhaby. Słów tych używam na wyrost, gdyż nocleg jest spartański, a jedzenie marne. Mimo to jestem pełen podziwu dla właścicieli, którzy kilka miesięcy w roku spędzają na pustkowiu, by zarobić parę rupii na zimę. Gdyby nie wspomniane dhaby trzeba by zabrać do sakw jedzenie na kilkanaście dni, co wiąże się z kilkunastoma kilogramami bagażu ekstra - no chyba że jechalibyśmy z asystą samochodu. Wtedy można by sobie pozwolić na iście królewskie uczty. My zdecydowaliśmy się na jazdę bez pomocy, dlatego podstawą naszego wyżywienia były miejscowe "restauracje".

W dhabach można zjeść dal (ostry sos warzywny z soczewicy), czapati (placki z mąki i wody zwane w Polsce podpłomykami), momo (pierogi jarskie lub z baraniną), thugpa (bulion z warzywami i makaronem), sapsa (żółty sos ziemniaczano-kapustny), chowmen (makaron podsmażany z warzywami i jajkiem podobny do spaghetti), no i oczywiście ryż. Potrawy popija się wyśmienitą milk tea (herbata z mlekiem) lub tradycyjną ladakhijską słoną herbatą - cadzia.

KIERUNEK PAKISTAN

Przełęcz Khardung zdobyli wszyscy uczestnicy wyprawy. Następnym planem było przejechanie przez masyw Karakorum wzdłuż drogi zwanej Karakorum-Highway. Załadowaliśmy więc rowery na ciężarówkę i po dwóch dniach jazdy po wertepach dotarliśmy do Srinagaru. Po kolejnych kilku dniach jazdy znaleźliśmy się w Islamabadzie. O tym, co zdarzyło się w Karakorum i Tien Szan, a także jak wyglądały kolejne etapy przygotowań do ekspedycji opowiem wkrótce.

WARSZAWKA GÓRĄ

Niedługo po nas w Himalaje wyjechała konkurencyjna wyprawa z Krakowa. Oni też chcieli zdobyć Khardung i także jako pierwsi Polacy. Nie udało im się. Mimo asysty samochodu terenowego dotarli na najwyższą przejezdną przełęcz świata trzy tygodnie po nas. Kierownik biura podróży, które organizowało wyprawę, powiedział mi, że w drodze powrotnej zabrakło im pieniędzy. Może kiedyś ich zaprosimy do Klubu by opowiedzieli o swoich przeżyciach?

Grzegorz Malewicz

Z początkiem lipca 1997 roku na warszawskim dworcu Stadion wsiadła do autobusu drastycznie obładowana plecakami, silnie zemocjonowana grupa. Wsiadła po to, by po kilku godzinach wysiąść w Królewcu. Stąd miała się udać dalej, do Petersburga, co zresztą po niewielkim ociąganiu się (przymusowy, niezaplanowany nocleg w dziwnym pokoiku - hoteliku na królewieckim dworcu autobusowym, całkiem notabene zwyczajny nocleg, poza tym, że koce "gryzły", a komary, wlatujące przez otwarte okno... też gryzły) uczyniła. Na dworcu petersburskim, tym razem dla odmiany kolejowym, zmęczona kilkudziesięciogodzinną jazdą, nadal silnie zemocjonowana ośmioosobowa grupa zamieniła się zgodnie z planem w równie zemocjonowaną dziewięcioosobową grupę i w niezmiennym już od tej pory składzie (Adam Niewęgłowski i Andrzej Mazurkiewicz - szefowie oraz Ala Grzywacz, Ola Linkiewicz, Julia Witczuk, Kuba Biernat, Staszek Pagacz oraz autorka - częściowo członkowie SKG, a częściowo jego sympatycy) rozpoczęła "odbywanie" wakacji.

W Petersburgu zwiedziliśmy, co się tylko dało zwiedzić i sfotografowaliśmy się, przy czym tylko się dało (ze szczególnym wskazaniem na niewątpliwie fotogeniczny krążownik Aurora). Wyjątkowym i jak najbardziej zasłużonym zainteresowaniem cieszył się Ermitaż. Spędziliśmy w nim cały dzień i jeszcze nam się nie chciało wychodzić (trudno się dziwić, po wysiłku, jaki włożyliśmy w to, aby kupić bilety dla miejscowych, a nie dla cudzoziemców - te drugie wykraczały daleko poza nasze możliwości finansowe...). Ale też było tam co oglądać. Za najciekawszą uznaliśmy chyba salę, zastawioną gęsto okrągłymi stolikami, pokrytymi misterną mozaiką o różnych mniej lub bardziej nieprzyzwoitych motywach, przeważnie antycznych. Mozaikowym stolikom nie ustępowali francuscy impresjoniści. W sali poświęconej tym właśnie niektórzy nie najlepiej wychowani członkowie ekipy ku przerażeniu, bo już nawet nie oburzeniu, "pani pilnującej" spożyli czekoladę, która w kieszeni spodni jednej z uczestniczek wyprawy osiągnęła konsystencję majonezu. Tak, tak, było tam dosyć ciepło (w Ermitażu, rzecz jasna, nie w kieszeni). Uczestnicy ci zachowali się głupio i źle, to prawda, ale wierzcie mi, po całym dniu oglądania dzieł sztuki byli już naprawdę bardzo głodni. Zresztą za swój niegodny postępek zostali potem publicznie napiętnowani w przytomności pozostałych uczestników wyprawy.

Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. Żeby nie było, że takie z nas ucieleśnienia ambicji i snobizmu i że tylko Ermitaż był nam w głowie, wspomnę, że zwiedziliśmy też na przykład Muzeum Arktyki i Antarktydy, tak się ono chyba nazywało. Było tam zimno, ciemno i w ogóle trochę ponuro, ale nam się podobało. Szczególnie jeden eksponat w postaci czołówki Petzla wywarł na nas silne wrażenie...

W Petersburgu spędziliśmy pięć dni, po czym doszliśmy do wniosku, że dość już tych upałów i ruszyliśmy na północ. Naszym celem były dwa pasma górskie: Chibiny i Łowozierskie Tundry. Życie zweryfikowało nasze ambitne plany do tego stopnia, że w swoich górskich poczynaniach musieliśmy się ograniczyć do Chibin, zaś Łowozierskie Tundry obejrzeliśmy majaczące na horyzoncie. Jednak i w Chibinach było co robić. Przede wszystkim okazały się one inne, niż się spodziewaliśmy. Góry, których najwyższy szczyt nie przekracza 1200 m n.p.m. i o których sądziliśmy, że będą to "takie Bieszczady, tylko bardziej łyse", dały nam niezłego łupnia. Strome, kruche, o dużych wysokościach względnych, poprzecinane głębokimi wąwozami, miejscami pokryte pozostałym po zimie, jeszcze nie stopniałym śniegiem, miejscami zaś bagniste (tak, tak, były tam takie dziwne bagienka i to w partiach szczytowych), okazały się przeciwnikiem pięknym, ale dzikim i wymagającym.

chibiny.jpg

Już pierwszej nocy, oczywiście białej, stało się jasne, że nie służą nam noclegi na przełęczach - przełęcze tamtejsze mają postać wąskich gardeł, w których, delikatnie mówiąc, silnie wieje - i że trzeba będzie rozbijać namioty "gdzieś niżej". Niestety "gdzieś niżej", to znaczy tam, gdzie oprócz różnych pstrokatych chrobotków rosną już także rośliny wyższe od człowieka, dopadały nas tabuny komarów i meszek, żądnych naszej krwi. Gryzły tak ochoczo, energicznie i skutecznie, że pod koniec pobytu z trudem rozpoznawaliśmy w pokrytych bliznami i popuchniętych twarzach nasze własne cywilizowane oblicza. Dosyć jednak o tym, żeby komuś nie przyszło przypadkiem do głowy, że tacy byliśmy nieszczęśliwi.

Gdy już zrobiliśmy w Chibinach to, co było do zrobienia, to znaczy, gdy je sobie dokładnie z góry i z dołu obejrzeliśmy, ruszyliśmy z powrotem na południe. Po drodze zatrzymaliśmy się w Kandałakszy nad Morzem Białym, żeby odetchnąć słonym, morskim powietrzem. Odetchnęliśmy, i owszem. Niewiele brakowało, a można by było wręcz powiedzieć, że sobie słonej, morskiej wody popiliśmy... Z rozbitymi bowiem na malowniczej, białomorskiej plaży namiotami nie przewidzieliśmy, że owa malownicza plaża zamieni się w nocy w wody przybrzeżne. Kto by się przecież zajmował czymś równie banalnym i prozaicznym jak przypływ, wobec romantycznej perspektywy nocowania na plaży? Dość, że w sprzyjających warunkach białej nocy wyłowiliśmy z morza nasz dobytek i jako cudownie ocaleni rozbitkowie rozstawiliśmy nasze namioty w miejscu, być może, mniej nastrojowym niż plaża, ale za to takim, z którego rozszalałe wody przypływu nie mogły nas już zmyć.

Kolejnym ciekawym etapem naszej podróży były Wyspy Sołowieckie (informacji na temat: "Jak bez potrzeby stracić kilkanaście tysięcy rubli w drodze na Sołowki" udzielają członkowie wyprawy ustnie). Za mało mieliśmy, jak się okazało czasu, by zdążyć zwiedzić wszystkie kaplice i pustelnie, rozsiane po wysepkach, tudzież nacieszyć oko bujnością przyrody, ale dzięki uprzejmości jednego z mieszkańców, notabene Polaka (kto by się tam spodziewał ziomka, a jednak) spędziliśmy czas na Sołowkach mile i ciekawie, by po trzech dniach ruszyć ku Moskwie (nie mylić z "na Moskwę") - ostatniemu przystankowi na naszej trasie.

Moskwa, jak to Moskwa, przywitała nas słoneczną pogodą i złotymi kopułami Kremla. My jednak, co tu dużo kryć, po trybie życia, jaki wiedliśmy przez ostatni miesiąc, najwyżej ceniliśmy sobie pralkę, wannę, prysznic, telewizor i inne tym podobne cuda, udostępnione nam dzięki uprzejmości pewnego klubowicza, który z powodu wrodzonej skromności poprosił o nieujawnianie nazwiska. Poza korzystaniem z dobrodziejstw techniki i kanalizacji oddawaliśmy się namiętnie zwiedzaniu, jak na rasowych turystów przystało, a żeby sobie dodatkowo urozmaicić życie, uprawialiśmy niecny proceder, polegający na jeżdżeniu na gapę metrem (z pieniędzmi było już krucho i trzeba było na czymś oszczędzać). W ogóle pędziliśmy w Moskwie żywot miły i beztroski i chyba jedyną rzeczą, o której staraliśmy się jak najszybciej zapomnieć, było nasze pożywienie, składające się po szybkim i brutalnym ogołoceniu lodówki wyżej wspomnianego tajemniczego klubowicza prawie wyłącznie z kefiru i bułek. Jedynie bowiem na taką rozrzutność mogliśmy sobie pozwolić.

To chyba tyle "w tym temacie", może jeszcze tylko to, że wyprawa była naprawdę udana i zachęcamy łaskawych czytelników do naśladowania.