Motorówka i inne chłopaki
Relacja z wyjazdu w Alpy Walijskie, 21.07-04.08.1996 r.
Skład: Motorówka vel Marlena Leszczyńska, Artur Kalinowski, inżynierowie: Tomasze Lelonkiewicz & Pietrewicz, Adam Malinowski, Łukasz Stebelski.
Niewiele brakowało, a nigdzie byśmy nie pojechali. Kilka dni przed planowanym wyjazdem słynna śnieżnobiała "Ściera" się zdematerializowała. Wciśnięcie się w szóstkę do osieroconego w ten sposób VW Disco Polo nie wchodziło w grę - Motorówka jest za gruba. Na nic narzekania nad stanem moralności polskiego społeczeństwa, na nic płacz i zgrzytanie zębów, trzeba wykombinować jakiś zastępczy samochód - powiedział sobie nasz spieszony czołowy bohater pozytywny. I jak powiedział, tak uczynił - polski inżynier jest naprawdę zdolny do wszystkiego. Wypożyczony samochód, a ściślej "Skoda", nie wzbudzał specjalnego zaufania, no ale w końcu nie chcieliśmy startować w Formule I, a jedynie dostać się z punktu A do punktu B (i ewentualnie z powrotem).
Podróż do Täsch w dolinie Mattertal minęła w zasadzie bez przygód, jeśli nie liczyć nagłego ataku choroby wysokościowej, któremu uległ jeden z pojazdów na podjeździe pod przełęcz Furka (ok. 2430 m n.p.m.). Pomogło podanie tlenu (podniesienie maski) oraz odkręcenie i przykręcenie z powrotem losowo wybranej śrubki - jeszcze raz okazało się, że na polskich inżynierach zawsze można polegać.
Naszym pierwszym celem był Dom (4545 m n.p.m.) - najwyższy szczyt leżący całkowicie na terytorium Szwajcarii. Standardowa droga jest niezbyt trudna, ale rekordowa pod względem przewyższenia - ponad 3000 metrów. Ruszyliśmy w górę wczesnym popołudniem z zamiarem dojścia tego samego dnia na wypłaszczenie lodowca, co wymagało pokonania około 2000 metrów w pionie. Mżawka, przechodząca wyżej w grad, i zapadające ciemności zmusiły nas jednak do zanocowania w schronisku Domhutte, ok. 2940 m n.p.m. ("Czy znajdzie się miejsce dla mnie i moich pięciu chłopaków?"). Następnego dnia, już przy pięknej pogodzie, przenieśliśmy się na lodowiec. Obóz wypadł na wysokości 3550 m. n.p.m., dającej się już nieco we znaki: po przyniesieniu kilkunastu litrów wody ze strumyka ciurkającego na pobliskiej morenie człowiek sapie jak Matka Polka wnosząca zakupy na czwarte piętro. Wszyscy zaczęli się mniej lub bardziej intensywnie aklimatyzować (nie, nie to co myślisz, wstrętny alkoholiku) - jedni poszli szukać drogi na szczyt, inni podziwiali panoramę. Motorówka błysnęła klasą: rozłożyła się na karimacie przed namiotem i wystawiła swe wdzięki do słońca. Drogie dziatki, same nigdy nie próbujcie opalać się na lodowcu - normalnemu człowiekowi od razu odpadłby nos, ręka albo noga!
Nazajutrz, jeszcze przed świtem obudził nas tupot stada westmanów zdążających na szczyt. Szybkie śniadanko i koło 6:15 ustawiamy się w kolejce do poręczówki. Wyżej zrobiło się trochę luźniej: tłum rozproszył się na większej przestrzeni, a część wybrała łatwiejszą, ale bardziej okrężną drogę lodowcem. Nasza droga wiodła śnieżną granią, z dwoma niedługimi fragmentami stromego i twardego lodu. Widoki ze szczytu zapewne były niezłe, ale nie byłem w nastroju do kontemplacji uroków natury - najchętniej odkręciłbym sobie głowę i zakopał ją w śniegu. Droga powrotna to przemierzanie hektarów rozmiękłego śniegu w jadowitym słońcu - jednym słowem - katorga. Wszystko co dobre, musi się jednak wreszcie skończyć: docieramy do namiotów, pijemy do oporu (nie, nie to co myślisz, wstrętny alkoholiku) i z filozoficznym zainteresowaniem obserwujemy kilkutonową lawinę kamienną niszczącą nasz wczorajszy punkt poboru wody wraz z przyległościami. Pakujemy manatki i zbiegamy do Randy, po drodze lawirując nieco po lodowcu, którego konfiguracja w ciągu ostatnich dwóch dni mocno się zmieniła. Na camping docieramy w nocy.
Następny, deszczowy dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek. Lokalne piwo "Cardinal' jest drogie i cienkie ("ten koń miał chyba cukrzycę..."), ale pić trzeba - w tych górach człowiek się strasznie odwadnia. No, teraz już można znowu iść w góry. Większa połowa ekipy nie zrażona niepewną pogodą ruszyła na Monte Rosę. Po wielodniowych (konkretnie - czterodniowych) wysiłkach i dramatycznych przygodach zdołali zatknąć sztandar na Dufourspitze i wrócić bez strat w ludziach w doliny. Ich wyczyn czeka jednak jeszcze na swojego kronikarza (i zapewne się nie doczeka). Tomasz P. i ja nie wzięliśmy udziału w tej wycieczce: on już tam kiedyś był (vide: Biuletyn Nr 3), ja zaś wolę wchodzić w miarę możności raczej na góry ładne niż wysokie. Chwilowo poprzestaliśmy zatem na wycieczce do Zermatt.
Zermatt to szalenie sympatyczne miasteczko-skansen, może tylko trochę za drogie, za schludne, za dużo w nim Japończyków i najrozmaitszych wizerunków Matterhornu: na pocztówkach, makatkach, T-shirtach, breloczkach i czapeczkach. Wszystko to jest odrobinę kiczowate i takie malutkie w zestawieniu z prawdziwą Górą.
Zwiedzanie miast jest, jak wiadomo, niesłychanie męczące, zdecydowaliśmy się więc wreszcie wyjść w góry. Chcieliśmy wejść na Zinalrothorn (4221 m n.p.m.), południowego sąsiada Weisshorna. Wieczorem dotarliśmy do schroniska Rothornhutte (3200 m n.p.m.). Tu zaserwowano nam pokaz z cyklu "Szwajcarzy gościnni inaczej": mimo rzęsistego deszczu gospodarze usiłowali uniemożliwić nam zjedzenie kolacji pod dachem, bo nie mieliśmy zamiaru nocować w schronisku. Takie klimaty to niestety rzecz w Szwajcarii powszechna; miło pomyśleć, że przynajmniej pod tym względem jesteśmy lepsi (a może tylko mniej cywilizowani?). Tak czy owak, przepełnieni poczuciem moralnej wyższości zmyliśmy się w podskokach na lodowiec.
Cały kolejny dzień praskało pingwinami - nic tylko leżakowanie i rozmowy o d. M. Rano wreszcie lampa, więc można ruszać do góry. Najpierw szeroki, kamienisty grzbiet, dalej śnieżna "żyleta", trochę mikstu, wreszcie stop: ustawiamy się w kolejce pod skalną grzędą, wyprowadzającą na przełączkę w grani. Wiążemy się liną - nie jest co prawda specjalnie trudno, ale nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie spadnie nam nagle na głowę. Wyżej, już na grani, zalodzony trawers wyprowadza pod szorstkie, gnejsowe płyty. Trawersując przedwierzchołek Kanzel widzi się pod nogami całą pionową 800-metrową ścianę Zinalrothorna. Jeszcze parę kroków i szczyt. Panorama jest nieziemska, Matterhorn i Dent Blanche wyglądają jak ciastka z kremem. Szkoda, że tak szybko trzeba się zbierać z powrotem - ale barszcz stygnie.
W zejściu jest trochę walki podczas zjazdów na krótkiej i nasiąkniętej jak gąbka linie. Do namiotu dochodzimy nieco zmaltretowani, ale kubek gęstego picia poprawia humor.
Nie chcąc narażać się już dłużej na reumatyzm kolejnym noclegiem na lodowcu postanowiliśmy zejść jeszcze wieczorem na zieloną trawkę. Następnego dnia docieramy na camping, gdzie już zalegają spowici w laur pogromcy Monte Rosy. Wieczorem wodny roztwór wodorotlenku etylu z naturalnymi domieszkami smakowo-zapachowymi i grupowa lektura "Mikołajka", nadzwyczaj przemyślnie przywiezionego z Polski przez pragnącą zachować anonimowość uczestniczkę naszej wyprawy.
Wracaliśmy przez Chamonix, Genewę i Monachium. Znowu potwierdziła się moja teza, że zwiedzanie miast męczy znacznie bardziej, niż chodzenie po górach. Z Genewy zapamiętałem głównie leżący na wystawie zegarek za 80000 CHF, który podziwialiśmy z nosami przyklejonymi do szyby. Zapewne w cenę jest wliczony goryl dla właściciela. Jeszcze granica w Zgorzelcu (brrr) i witaj Polsko! A dokąd by tu w przyszłym roku...?
Zasłużony sukces - wywiad z Leszkiem Cichym
Leszek Cichy, ur. 1951 r., wybitny polski himalaista. Wspina się od 1970 r. m. in.: w Tatrach, w Alpach (filar Freney na płd. ścianie Mont Blanc, wsch. ściana Grand Capucin, płn. ściana Matterhornu), w Karakorum i Himalajach. W 1974 roku zdobył szczyt Shispare (7619 m n.p.m.), w 1975 roku wszedł na Gasherbrum II (8035 m n.p.m.) W latach 1976 i 1978 uczestniczył w wyprawach na: K-2 w Karakorum (drugi szczyt świata - 8611 m n.p.m.) oraz na Makalu (8481 m n.p.m.) w Himalajach. 17 lutego 1980 r. wszedł, razem z Krzysztofem Wielickim, na Mount Everest (8848 m n.p.m.). Było to pierwsze zimowe wejście na najwyższy szczyt ziemi. Dwa lata później uczestniczył w kolejnej wyprawie na K-2, niestety znowu bez sukcesu. W 1984 roku wszedł na Yulang Kang (8450 m n.p.m.) - jeden z wierzchołków masywu Kangchendzongi we wschodnim Nepalu. W 1987 roku po siedmiodniowej wspinaczce pokonał trudną drogę jugosłowiańską na południowej ścianie Aconcagui (6960 m n.p.m.) - najwyższego szczytu Ameryki Południowej. Dwa lata potem przeszedł trudną drogę Cassina na południowej ścianie Mt. McKinley (6196 m n.p.m.) na Alasce. Od 1995 roku jest prezesem Polskiego Związku Alpinizmu.
- Wiemy, że wszedł Pan tak wysoko, że wyżej już nie można - na Mount Everest, w dodatku zimą. Zacznijmy jednak od początku, czyli od początków. Jak to się stało, że w ogóle zaczął się Pan wspinać? Czy pod wpływem przeczytanej fascynującej książki o górach, czy za namową przyjaciół, czy może trafił Pan do klubu? A może o Pana górskiej przyszłości zadecydowało coś jeszcze innego?
- W góry można dotrzeć na dwa sposoby: albo za sprawą rodziców, którzy sami będąc miłośnikami gór, zabierają tam ze sobą dzieci, albo bez ich pośrednictwa, innymi drogami trafia się na szlak.
- Kiedy po raz pierwszy zobaczył Pan Tatry?
- Dosyć późno. Dopiero na rok przed maturą. Wyjechałem w Tatry na trzy dni. Jest taki ładny szczyt, Kopieniec Wielki, to był pierwszy zdobyty przeze mnie szczyt. Wtedy postanowiłem, że jak tylko zdam na studia, to zacznę się wspinać. Zrozumiałem, że znalazłem coś dla siebie. Przez cały następny rok czytałem mnóstwo książek i jak tylko zdałem egzaminy na Politechnice, odszukałem siedzibę klubu, który wtedy w Politechnice działał. Przyszedłem zresztą za wcześnie, nikogo tam jeszcze nie było, byli jeszcze na wakacjach... Ale się wszystko rozkręciło. Nawet po jakichś dwóch latach zostałem prezesem tego klubu. Działałem jednocześnie w klubie warszawskim, potem w PZA...
- I tak do samych szczytów w hierarchii PZA!
- No właśnie.
- Czy od samego początku marzył Pan o tym, żeby wejść na Mount Everest? Czy myślał Pan w ogóle o takich wyprawach?
- Tak. Chyba prawie od początku brałem to pod uwagę. Przede wszystkim tak się szczęśliwie złożyło, że zacząłem się wspinać z ludźmi, którzy już wtedy snuli plany zdobywania Himalajów. Bo przecież i Zawada, i Heinrich... To było już dojrzałe pokolenie, ja dołączyłem jako najmłodszy. Byłem najmłodszym uczestnikiem moich trzech czy czterech wypraw. Na pierwszą wyprawę na Shispare, polsko-niemiecką, wyjechałem już w 1974 roku. I byłem czynnym jej uczestnikiem, nawet, można powiedzieć, motorem działania w końcowym jej okresie. Byłem jednym z tych, którzy zdobyli szczyt.
- Czy dobrze się Pan czuł, będąc najmłodszym, czy nie odbierało to Panu pewności siebie?
- Raczej nie. Byłem po prostu takim dzieckiem szczęścia. Czułem, że wszystko mi się udaje; inni też to czuli. Zresztą wtedy już dobrze znałem środowisko, działałem w nim od pięciu lat.
- Był Pan dzieckiem szczęścia, ale może oprócz tego było w Panu coś, co szczególnie cenili Pana partnerzy? Może to sprawa charakteru, predyspozycji psychicznych? Czy do uprawiania wspinaczki górskiej trzeba być szczególnie predysponowanym? Chyba człowiek gór powinien posiadać jakieś szczególne cechy charakteru.
- Czy we mnie było coś szczególnego... Chyba nie. To prawda, jestem wysoki...
-...to ułatwia sięganie do chwytów...
- No tak, ale Krzysio Wielicki jest dokładnie moim przeciwieństwem, jest niewysoki, a z kolei Jurek Kukuczka był średniego wzrostu. Jeśli chodzi o cechy charakteru, wolałbym nie mówić o sobie, ale bardziej ogólnie. Niewątpliwie konieczna jest pewna konsekwencja, upór. Na dużych wyprawach przede wszystkim umiejętność współdziałania, przebywania w grupie. Brak tej umiejętności był na kolejnych wyprawach powodem eliminacji ludzi przypadkowych, nie zgadzających się na taki sposób działania. Chyba że się działa z założenia w pojedynkę. Wojtek Kurtyka stworzył ideę wspinaczek solowych. To indywidualista, który nie umiałby współpracować z grupą, woli decydować sam.
- Tylko czy każdy problem, zwłaszcza w górach wysokich, można rozwiązać samotnie?
- Absolutnie nie. A w tamtych latach, z tamtym sprzętem nie było możliwe indywidualne działanie lub w bardzo małych grupach. Konieczne były zespoły.
- A zatem, by chodzić po górach, potrzeba odwagi, uporu, samozaparcia, chęci działania wespół z innymi. A jak to jest z ryzykiem? Czy świadomość tego, że wiele się ryzykuje, sprawia, że wspinaczka jest jeszcze bardziej pociągająca?
- O, tak. Nie tylko trzeba umieć podjąć ryzyko, trzeba je również w jakiś sposób lubić. Trzeba być do pewnego stopnia hazardzistą. Tylko, że oczywiście nie po to się jeździ w góry, by szukać sytuacji groźnych i narażać się na niebezpieczeństwo dla samego narażania. Rzecz polega na umiejętności zaakceptowania tego niebezpieczeństwa i ryzyka jako swoistej ceny za przebywanie w górach. Dopiero wtedy, gdy się to potrafi, wspinaczka staje się przyjemnością i w ogóle staje się możliwa.
- Wróćmy jeszcze teraz do Tatr. Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy ma Pan szczególnie miłe wspomnienia związane z Tatrami, jakieś szczególnie ciekawe czy ważne drogi?
- Muszę przyznać, że mam mnóstwo wspomnień z Tatr. Zresztą przez pierwszych kilka lat wspinania zimę, lato, wszystkie święta i przerwy międzysemestralne spędzałem - jeśli to tylko było możliwe - w Tatrach. Pamiętam do dziś kilka przejść, takich, uważam, znakomitych. Zimą chyba największe wrażenie wywarł na mnie Komin Węgrzynowicza na ŻTM-ie.
- To znaczy na Żabiej Turni Mięguszowieckiej.
- Tak. To jest trudna droga, rzeczywiście trudna. Robiliśmy to z Tomkiem Czarskim. Biwakowaliśmy gdzieś w środku, w bardzo eksponowanym miejscu. To było chyba czwarte czy piąte przejście zimowe, a pierwsze w okresie zimy kalendarzowej.
- To było w jednym z Pana pierwszych sezonów tatrzańskich?
- Nie pamiętam. Trzeba by zajrzeć do notatek. Ale to mógł być 1976, być może 1975 rok.
- A pierwsza droga, na której Pan sobie uświadomił, że wspinaczka to coś, z czego Pan już nie zrezygnuje?
- Ach, to w ogóle znacznie wcześniej. To był Mnich zimą. Jak tylko zdałem na studia, to od razu, jeszcze w grudniu wyjechałem na obóz klubowy, tego właśnie Akademickiego Klubu Alpinistycznego z Politechniki Warszawskiej. I wtedy nas, pamiętam, koledzy wciągnęli na Mnicha. Drogą nie najtrudniejszą, czwórkową, czyli taką średniej trudności. Ale w zimie to było dosyć trudne. Wchodziliśmy przez przewieszkę. Na samym szczycie była czapa śniegu. Miejsce było eksponowane. To było niezapomniane przeżycie. Potem jeszcze wielokrotnie wyjeżdżałem w Tatry. Nie tylko na wspinaczki, ale też na takie samotne przejścia graniowe. Trochę wspinałem się w Tatrach Zachodnich, na poziomie raczej nie turystycznym, ale też nie za trudnym. Próbowałem przejść grań Tatr Wysokich zimą, ale akurat wtedy załamała nam się pogoda....
- Zatem wyjazdy w Tatry i prawdopodobnie potem wyjazdy w Alpy były czymś w rodzaju szkoły przed Himalajami i innymi wysokimi górami, prawda?
- Tak. Zresztą to wszystko następowało po sobie bardzo szybko. Można to ująć tak, że w pierwszym sezonie wspinałem się w Tatrach Polskich, w drugim - w Tatrach Słowackich, a w trzecim sam zorganizowałem wyjazd AKA w Alpy. Działaliśmy w rejonie Mont Blanc, który też zdobyliśmy. Pokonaliśmy kilka naprawdę dobrych dróg, choćby drogę Bonattiego na Grand Capucin. Muszę przyznać, że ten pobyt w Alpach znacznie poprawił nasze umiejętności wspinaczkowe. Poznaliśmy wspinaczkę lodową, w rakach...To było bardzo pouczające.
- Czy wiele Pan spędził sezonów w Alpach przed pierwszymi wyjazdami w góry wyższe?
- Nie, bo już w następnym roku była wyprawa na Shispare.
- Tak więc po jednym sezonie w Alpach i od razu w góry wyższe?
- Właśnie. Znowu AKA organizował wyjazd. Potem się dołączył Klub Wysokogórski, bo AKA miał zbyt małą siłę przebicia. Znalazłem się w składzie wyprawy i muszę przyznać, byłem rzeczywiście szczęściarzem, bo ominął mnie okres naturalnego czekania w przedpokoju przez 10 - 15 lat, jak to zwykle bywa..
- Później przyszedł rok 1975 i wyprawa pod kierownictwem Wandy Rutkiewicz na Gasherbrumy. W latach: 1976 i 1978 były wyprawy na K-2 i Makalu, obydwie kierowane przez Janusza Kurczaba. I wreszcie rok 1980 i wyprawa na Mount Everest. Andrzej Zawada zaprosił Pana do wzięcia w niej udziału...
- Tak, byłem już wtedy po kilku, dokładnie po czterech wyprawach w Himalaje. Zresztą zaproszeń słano bardzo dużo, dając jednocześnie wybór: zima albo wiosna. Ja byłem zdecydowany na zimę.
- A wierzył Pan w sukces takiej zimowej wyprawy? Nie miał Pan wątpliwości? To przecież było coś zupełnie nowego, trudno było przewidzieć, co się zdarzy, w jakich warunkach przyjdzie działać.
- Miałem przede wszystkim świadomość history-czności tej wyprawy. Wszyscy zresztą tę świadomość mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam nasze rozmowy. Uważaliśmy, że trzeba jechać, niezależnie od tego, czy są szanse na zwycięstwo. To była pierwsza zimowa wyprawa w całym tego słowa znaczeniu. Była już wprawdzie wcześniej wyprawa na Lhotse, która była opóźnioną wyprawą jesienną. Zatem brakowało jej statusu wyprawy zimowej. Czy wierzyłem w sukces? Cóż, wszystkim nam się wydawało, że jakieś szanse zdobycia tego szczytu, jeśli się bardzo uprzemy i będziemy działali zdecydowanie jednak chyba będą. Dlatego pojechaliśmy.
- To była pierwsza Pana wyprawa zimowa?
- Tak. Nie brałem wcześniej udziału w wyprawach w zimie na przykład na Noszak w Hindukuszu. Wtedy akurat byłem gdzie indziej. Natomiast muszę przyznać, że relacje kolegów, którzy przyjechali z Lhotse, były dość dramatyczne. Nawet zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie zmienić celu wyprawy, ale tu pokazała się cała intuicja Andrzeja Zawady, który twierdził, że skoro już próbujemy, to próbujmy ten najwyższy, a dopiero w razie niepowodzenia zastanowimy się nad innym.
- Na szczęście to okazało się już nie potrzebne... Wszedł Pana na Mount Everest z Krzysztofem Wielickim. Czy panowie się już wcześniej razem wspinali?
- Znaliśmy się z Tatr. Natomiast była to nasza pierwsza wspólna wyprawa. Potem jeszcze było kilka wypraw. Zresztą muszę powiedzieć, że na początku wyprawy wcale się razem nie wspinaliśmy. Ja miałem własnego partnera, Krzysiek też. W jeden zespół połączyliśmy się po takiej szczególnej nocy w obozie drugim. W ogóle to wszystko wyglądało tak jak w gotowym scenariuszu filmowym. Ciągle zmieniające się nastawienie psychiczne. Tak więc w nocy obydwaj niezależnie od siebie postanowiliśmy, że zostaniemy, chociaż tak naprawdę powinniśmy zejść na odpoczynek. Czuliśmy jednak, że jeśli zejdziemy, to już więcej nie zaatakujemy szczytu i nikt inny też nie zaatakuje. Nabraliśmy przekonania, że jeśli zostaniemy, to nam się uda. Nasi partnerzy zaczęli schodzić, a my zostaliśmy. Krzysztof liczył na Mariana Piekutowskiego, który zaczął podchodzić. Potem okazało się, że Marian się źle poczuł i nie doszedł. I chcąc nie chcąc, zostaliśmy z Krzysztofem we dwóch. Zdecydowaliśmy się wchodzić. Poprosiliśmy tylko, żeby nam nie likwidowali obozów... Najtrudniejsza była decyzja, samo wchodzenie było już chyba łatwiejsze. No i udało się.
- Na szczycie byli Panowie tylko kilkadziesiąt minut, ale cała wyprawa trwała bardzo długo. Proszę nam opowiedzieć o tym, jak wygląda życie codzienne w bazie. Czy jest bardzo uciążliwe?
- To jest rzeczywiście bardzo nietypowa codzienność, jeśli się na to patrzy z boku, i jeśli się to w ogóle uświadomi. My przecież pod Everestem, przebywaliśmy przez dwa miesiące bez przerwy w ujemnej temperaturze. To było jednak dosyć kłopotliwe, może najmniej w nocy, bo w śpiworze było ciepło, ale w dzień...Wszystko trzeba było robić w rękawiczkach, na przykład jeść. Wprawdzie świeci słoneczko, ale jest na tyle zimno, że ręce marzną. To samo z talerzami. Musiały być specjalnie podgrzewane, bo najcieplejsze danie wrzucone na lodowaty talerz, natychmiast stawało się nie do zjedzenia. Inny przykład, zawsze to opowiadam, bo to klasyczny przykład. W namiotach, w których od 10.00 do 15.00 było stosunkowo ciepło dzięki słońcu, które w tych godzinach świeciło, słuchaliśmy muzyki. Wtedy modna była Urszula Sipińska. Kiedy słońce zachodziło, magnetofon natychmiast zaczynał zwalniać i już nie było żadnego śpiewu. Wtedy ktoś rzucał hasło: "Bierzemy Sipińską do śpiwora!". Chodziło oczywiście o włożenie do śpiwora magnetofonu, który dzięki temu nieco się rozgrzewał i grał dalej. Wiele było takich utrudnień, na które musieliśmy się godzić. Na przykład namiot, w którym mieszkałem, w nocy dwa razy zwaliło nam na głowy. Za pierwszym razem oczywiście ustawialiśmy go na wietrze, rozciągali, ale za drugim uznaliśmy, że to nie ma sensu, że trzeba po prostu spać dalej do rana, i już. Nie obawialiśmy się raczej, że nas porwie, bo namiot był dobrze obciążony.
- Byliście zatem przyzwyczajeni do takich zaskakujących, trudnych do przewidzenia sytuacji. Nie obcy wam był strach w górach, poczucie ryzyka w trakcie wspinaczki, świadomość tego, że śmierć być może jest blisko. Czy takie ciągłe znajdowanie się w sytuacjach trudnych i ryzykownych, wtedy i w ogóle na tego typu wyprawach, stykanie się ze śmiercią, nie powoduje pewnego zamrożenia uczuć, zobojętnienia?
- Nie. Zobojętnienie nigdy nie występuje. Podejmuje się po prostu pewną decyzję, zresztą znacznie wcześniej, jeszcze przed wyprawą. Konieczne jest przyjęcie reguł gry, zaakceptowanie ryzyka. Trudno jednak bez przerwy myśleć o niebezpieczeństwie, zwłaszcza śmierci, bo wtedy nic by się na wyprawie nie zrobiło. Przy tym każdy, kto wybiera się na niebezpieczną wyprawę, liczy się z tym, że może się zdarzyć coś złego.
- To zresztą jest wliczone w ryzyko związane z wyprawą...
- Tak. I wiadomo, że jeśli się już coś złego stanie, to trzeba działać dalej. Ludziom z zewnątrz może się to wydawać brutalne, egoistyczne, takie... szukam odpowiedniego słowa... po prostu inne, nieco szorstkie, ale nie bezduszne. To nie jest bezduszne. Muszę przyznać, że każdy z nas bardzo głęboko przeżywa wypadek, a tym bardziej czyjąś śmierć. Niestety zginęło w górach kilku moich partnerów. Z Andrzejem Młynarczykiem mieszkałem w jednym namiocie, razem zdobyliśmy Shispare, myśleliśmy w podobny sposób...O tym się nie zapomina. Bywają oczywiście sytuacje bardzo trudne. Na przykład Czesi, chyba na Makalu, po prostu czekali na śmierć swojego towarzysza, który miał uszkodzony kręgosłup więc nie można go było znieść. To bardzo skomplikowane sytuacje.
- Zwłaszcza, kiedy się je przeżywa samemu. Opowiadane na dole wyglądają chyba zupełnie inaczej, znacznie prościej. A poza tym chyba trudno je sprawiedliwie ocenić, jeśli się w nich samemu nigdy nie znalazło?
- Właśnie. Na górze działają nieco inne mechanizmy niż na dole i panują odmienne prawa. Zresztą pamiętajmy, że jest wiele wypadków działań absolutnie heroicznych. Tak, takich jest znacznie więcej.
- Na przykład Dobrosława Miodowicz-Wolf na K-2 w 1986 roku.
- No właśnie, choćby to. Ale myślę przede wszystkim o działaniu uwieńczonym sukcesem. Niezwykły bywa ogrom ludzkiego poświęcenia. Poza tym to, co komentowane z pozycji miękkiego fotela jest bardzo proste, w górach okazuje się znacznie bardziej skomplikowane. Trudno pewne rzeczy zrozumieć, jeśli się ich nie przeżyło..
- Skoro już jesteśmy przy niezrozumieniu, to czy Pana nie irytuje, że często ludzie, zwłaszcza ci, którzy zupełnie nie znają się na rzeczy, tak surowo oceniają wspinaczkę, są tacy krytyczni wobec alpinistów, traktują ich jak szaleńców, żeby nie rzec samobójców?
- Nie. Myślę, że dokonania lat siedemdziesiątych przekonały większą część społeczeństwa, iż to, co robimy, jest do zaakceptowania. Natomiast muszę powiedzieć, że utarło się silne przekonanie o naszej hermetyczności. Natomiast nam trudno było witać z otwartymi ramionami dziennikarza, który przychodził, żeby zadać parę pytań, i kiedy tego nie widzieliśmy, pukał się w głowę. Trudno przecież dzielić się pasją z kimś, kto jej nie rozumie. Trudno być wobec kogoś takiego wylewnym. Ale z drugiej strony znamienne jest to, ile powstało publikacji i książek o górach. I w tych książkach ludzie często zdobywają się na prawdziwą szczerość.
- Niejednokrotnie również tym ludziom, którzy siedzą sobie w miękkich fotelach, wydaje się, że cena sukcesu w górach bywa zbyt wysoka. Wprawdzie było się na szczycie, ale straciło się zdrowie, a w najgorszym razie życie.
- Nie można mieć czegoś za nic. Więcej, za te zdobyte szczyty płaci się w różny sposób, nie tylko zdrowiem. W pewnym sensie wypada się poza nawias codzienności, do której się wraca. Ma się poczucie, że w zwykłym życiu coś się traci za to, że tak wiele zyskuje się w górach.
- Czy Pan zrezygnował z czynnego alpinizmu? Dlaczego?
- Po pierwsze wspinałem się ponad dwadzieścia lat. Nie uważam, żeby to było mało. Po drugie raczej jeszcze nie przestałem. Pewnie jeszcze gdzieś wyjadę. Może zdobyć Kilimandżaro... albo nawet jakiś ośmiotysięcznik. Wyjeżdżam w Tatry, jeżdżę na nartach. A poza tym ktoś musi przecież z naszego pokolenia zostać, aby napisać, jak było!
- Czy ostatnią wielką wyprawa w której Pan uczestniczył, to była wyprawa na Aconcaguę w 1987 roku?
- Nie, nie. Jeszcze był McKinley rok później. Bardzo udana wyprawa. Była świetna pogoda, mimo że ten rejon jest znany ze złej pogody. Psuła się jedynie wtedy, kiedy mogła się psuć, to znaczy kiedy byliśmy na dole. Zrobiliśmy normalną drogę dla aklimatyzacji, a potem pierwsze wejście filarem Cassina.
- To teraz takie pytanie natury może nieco filozoficznej. Jak Pan uważa, kiedy następuje ten moment, w którym należy podjąć decyzję o schodzeniu, choćby się było nawet bardzo blisko od szczytu. Ostatnio Krzysztof Wielicki udowodnił, że potrafi ten moment wyczuć, kiedy wchodził na K-2 i zaczął się wycofywać 40 metrów od szczytu. Pana partner z Aconcagui - Ryszard Kołakowski, rok po tej wyprawie, w 1988 roku prawdopodobnie wszedł na Makalu, ale nie zdołał już zejść. A zatem nie wyczuł tego momentu.
- No cóż, z pozoru odpowiedź jest prosta. Bo teoretycznie wszyscy ci, którzy żyją, mogliby powiedzieć, iż wiedzą zawsze, że oto nadchodzi ta chwila, w której należy się już zacząć wycofywać, bo albo ryzyko staje się zbyt duże, albo szanse na sukces są zbyt nikłe. Jednak problem podejmowania takich decyzji jest znacznie bardziej skomplikowany. Wszystko zależy od pogody, wiary, nadziei, samopoczucia własnego czy partnera. Zawsze trzeba mieć świadomość, że zejście jest szczególnie trudne. Zdecydowana większość wypadków zdarza się właśnie przy schodzeniu. Na to wszystko składa się kilka przyczyn: zmęczenie, pewne rozluźnienie, dekoncentracja, a przy tym chęć jak najszybszego zejścia. No i głód tlenowy...
- No właśnie. Proszę nam krótko opowiedzieć, jak to jest z tym głodem tlenowym. Jak w ogóle człowiek zachowuje się na tak dużych wysokościach?
- Normalnie. Ja uważam, że normalnie. Oczywiście mniej tlenu sprawia, że jesteśmy mniej dynamiczni w działaniu. Bez aklimatyzacji nie mamy apetytu, źle śpimy, do tego dochodzą uporczywe bóle głowy. Ale to mija. Na przykład na początku pierwszy odcinek, powiedzmy odcinek z bazy do obozu pierwszego, pokonuje się w ciągu dziesięciu, jedenastu, ośmiu godzin. A potem skraca się do połowy, niekiedy nawet do jednej czwartej. Z dnia na dzień czujemy się lepiej. Naturalnie do pewnego momentu, bo potem przychodzi znużenie, spadek możliwości fizycznych,...
- ...z powodu zbyt długiego przebywania na dużej wysokości. Chcielibyśmy teraz przeskoczyć do zupełnie innego tematu. Niedawno został Pan wybrany na prezesa Polskiego Związku Alpinizmu. Jak widzi Pan rolę PZA obecnie?
- Ta rola na pewno musi być trochę zmieniona. Teraz jest inaczej niż kiedyś... PZA nie musi pełnić funkcji biura podróży. Powinien być raczej koordynatorem wyjazdów, tych największych, centralnych. Ważne jest szkolenie młodzieży w klubach, wyławianie ludzi zdolnych, pomoc finansowa... Tym wszystkim powinien się zająć PZA. Trzeba by też trochę zmienić formuł wspinania. Chcemy, aby nie był to tylko sport dla dorosłych. Trzeba propagować zwłaszcza wspinanie rekreacyjne. Powinny się na przykład pojawić sztuczne ścianki w szkołach. Dzieci muszą mieć możliwość wspinania. To byłby dla nich doskonały trening, okazja do rozruszania i uelastycznienia mięśni i stawów. Wystarczyłyby dwu- czy trzymetrowe ścianki. Jest też szereg innych ważnych rzeczy. Środowisko alpinistyczne zaczęło się rozpadać. Ludzie zajęli się własnymi, prywatnymi firmami. Wobec tego częściej niż raz na trzy lata musimy się spotykać. Powinny to być spotkania towarzyskie, nie tylko oficjalne zjazdy. Chcemy organizować raz do roku Bal Alpinisty połączony z wręczaniem nagród Prezesa PZA za najlepsze przejście roku. Myślę o tym, żeby kluby połączyć siecią poprzez Internet. Trzeba się też zająć wspinaczką sportową w skałkach i na sztucznych ścianach. Czy to ma być w ramach PZA, czy ma się wydzielić jakiś osobny związek sportowy, skoro ma to być w przyszłości konkurencja olimpijska... Jeśli oni czują się już na tyle dorośli... Chociaż mnie się wydaje, że na wydzielanie jest jeszcze za wcześnie. To jest środowisko bardzo młodych ludzi. Zresztą mimo różnic pokoleniowych i różnic w mentalności, w podejściu do wspinaczki, chyba jednak jest jeszcze między nami jakaś nić porozumienia. Póki co, należy ją zachować.
- I tego całemu środowisku życzymy. Dziękujemy bardzo za rozmowę.
Impreza rocznicowa
W dniu 29.11.1996 r. w sali Osiedlowego Klubu Kultury "Imielin" (ul. Dereniowa 6) odbyła się impreza z okazji XX-lecia naszego szanownego klubu. Mimo drobnych niedociągnięć organizacyjnych (opóźniona dostawa sprzętu grającego i napojów pienistych) imprezę można uznać za udaną. Klubowe balety na porysowanym parkiecie wywijało szacowne grono prastarych dinozaurów (tych, których już prawie nikt, oprócz Dziadka, nie pamięta, tzn. pokolenie założycieli); w piwnym kąciku skupiły się dinozaury-jeszcze-prawie-młode, czyli pokolenie trzydziestolatków; pomiędzy przemykała się młodzież, rozglądając się nerwowo wokoło. Co raz rozlegały się zadawane przenikliwym szeptem pytania: "Słuchaj, słuchaj, a ten siwy to kto to?", "A ta pani w czerwonym kapelusiku to kto?" Najmłodsze pokolenie, czyli dzieciaki pokolenia najstarszego, pałętały się między nogami i wrzeszczały straszliwie.
Część oficjalną rozpoczął kol. Dziadek dając wyraz w swym przemówieniu coraz większym lukom występującym w jego pamięci. (Pozostali dwaj członkowie-założyciele głośno usiłowali przeforsować swoją wersję wydarzeń, co zresztą udało im się tylko częściowo - Dziadek swojej wersji bronił jak niepodległości). Międzypokoleniowa zabawa zaczęła się od słynnego "ambasadora" - oficjalnej gry klubowej polegającej głównie na pokazywaniu. Część towarzystwa wolała się w tym czasie przemieścić w kierunku suto zastawionego stołu (ach, te śledziki, te śledziki...) i zapychając się sałatkami i wszelakim innym dobrem konwersować sobie cichutko w kąciku.
Warte odnotowania są także plakaty i karykatury znanych postaci klubowych wykonane przez koleżankę Ciotkę przy wydatnej pomocy innych koleżanek. Szczęśliwie nie wszyscy zdołali rzeczone plakaty obejrzeć.
Około godziny dwudziestej trzeciej towarzystwo powoli zaczęło się rozchodzić. Wtedy właśnie w prawie pustej już sali rozegrano krótki mecz przy pomocy plastikowej butelki po coli. Jednocześnie wspieraliśmy moralnie, uwieńczone w końcu sukcesem, próby wcelowania śledzikiem do kosza. Impreza zakończyła się koło północy wielkim sprzątaniem i przymusowym myciem podłogi.
Pomysł urządzenia XX-lecia w Warszawie (a nie jak większość poprzednich "leć" w Toporze, czy innej wynajętej chatce daleko w lasach), aczkolwiek kontrowersyjny należy jednak uznać za trafiony. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu frekwencja dopisała i mieliśmy okazję spotkać się z niektórymi prastarymi klubowiczami pierwszy raz od wielu, wielu lat.
Historycznie rzecz ujmując...
Na wystawie zorganizowanej z okazji 20-lecia klubu na jednej z pierwszych tablic wywieszono tekst, który publikujemy obok. Tekst, autorstwa naszej redakcyjnej koleżanki, Agnieszki Cal-Hubskiej miał na celu zapoznanie ogółu społeczeństwa z historią naszego klubu. Wydaje się, że także dla licznej młodzieży klubowej historia ta może okazać się wyjątkowo pouczająca.
Studencki Klub Górski został założony w 1976 roku przez studentów Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. W kronice klubu, której pisanie rozpoczęto w 1985 roku, wydarzenie to zanotowano w następujący sposób: (...) Zaczęło się wszystko jak w bajce: Dawno, dawno temu, przy stole na którym stały talerze z parówkami, spotkały się cztery osoby płci mieszanej. Zachowały się w archiwach pamięci nazwiska tej CZWÓRKI. Byli to: Ewa Złotowska, Andrzej Ochremiak, Jacek Salak i Piotrek Zaremba. Ponieważ wszyscy lubili chodzić po górach, postanowili założyć turystyczny klub górski.(...) Jak postanowili, tak zrobili. Chodzili załatwiać sprawy oficjalne to tu, to tam, aż doszli do wniosku, że cztery osoby to trochę mało. (...) Zaprosili więc na zebranie swoich znajomych, kusząc ich zaszczytnym tytułem "członka założyciela". Przyszło nawet sporo osób. Wkrótce w klubie pojawiły się osoby z innych wydziałów i uczelni, a także nie-studenci. Członkowie klubu uprawiają wszelkie rodzaje turystyki górskiej (i nie tylko). Jest tu miejsce zarówno dla wielbicieli "beskidzkich wyryp", wyjazdów krajoznawczych, jak i alpinizmu turystycznego.
Pierwsze klubowe spotkanie odbyło się w listopadzie 1976 roku. Wybrano wtedy zarząd klubu. W jego skład weszli pomysłodawcy: prezesem został Piotr Zaremba - wiele lat później ochrzczony przez młodszych klubowiczów zasłużonym mianem "Dziadek". W marcu 1977 r. przyznano Klubowi na siedzibę salę numer 90 w budynku Wydziału Psychologii, gdzie do dnia dzisiejszego w środowe wieczory odbywają się spotkania klubowe. W lecie 1978 roku członkowie klubu zorganizowali już 6 obozów, w tym cztery za granicą: w Alpach Rodniańskich, w Pirynie, w Małej Fatrze oraz w Rile. "Akcja letnia dobitnie świadczyła o tym, że SKG zaczyna rozwijać swe turystyczne skrzydła i latać coraz wyżej" -pisali wówczas klubowicze.
Od jesieni 1978 r. zaczął wychodzić "Informator klubowy" - gazetka publikująca wspomnienia z wypraw, informacje o historii i kulturze odwiedzanych przez klubowiczów regionów, publikowano również opracowania na temat historii turystyki, członkowie klubu opracowali bibliografie wydawnictw o górach. Pierwszy numer ukazał się w październiku. Było to czternastostronicowe pisemko formatu A4, przepisywane na maszynie w kilkunastu egzemplarzach, z wykonaną flamastrem stroną tytułową i kilkoma rysunkami wewnątrz numeru. Dopiero następne numery pisma były drukowane przez powielarnię uniwersytecką.
Dziś Klub wydaje co kilka miesięcy profesjonalnie składany "BIULETYN - informacyjno-plotkarski SKG", w którym oprócz informacji na temat bieżącej działalności klubu, plotek i żartów można przeczytać ciekawe wspomnienia z wyjazdów, w których brali udział klubowicze, felietony, wywiady z polskimi alpinistami zaprzyjaźnionymi z klubem i wiele przydatnych i ciekawych artykułów (autoreklamy nigdy za wiele! - przyp. red.). Klub organizuje wyjazdy krajowe, jak i dalekie wyprawy zagraniczne. Regularnie odbywają się obozy w Tatrach Słowackich, górach Rumunii, Bułgarii, Ukrainy, Rosji; ostatnio wielu klubowiczów wyjeżdża w Alpy.
Co roku jesienią rozpoczyna się organizowany przez członków klubu Kurs Przewodników Górskich SKG, którego tradycje sięgają roku 1981, kiedy rozpoczął się I KURS Przodowników Górskich. Kurs obejmuje serię wykładów z etnografii, architektury, meteorologii, metodyki prowadzenia grup w górach, pierwszej pomocy, różnego rodzaju wycieczki szkoleniowe i kończy się letnim trzytygodniowym wyjazdem-egzaminem praktycznym. W marcu 1987 roku odbyło się pierwsze spotkanie I Kursu Wysokogórskiego. Szkoleniowe wyjazdy w góry wysokie kontynuowane są do dziś.
Pierwszy "klubowy" ślub miał miejsce na jesieni 1979 roku. Na ślubnym kobiercu stanęli: Iwona Małkowska i Jacek Salak. Od tej chwili klubowe śluby weszły do tradycji SKG, a klubowicze z nutką złośliwości, ale i dumy zaczęli nazywać SKG studenckim klubem matrymonialnym, co zważywszy, że w ciągu ostatnich trzech lat zawarto osiem (jeśli dobrze policzono) "klubowych" małżeństw, wydaje się uzasadnione.
Pierwszy w historii SKG wyjazd poza kraje tzw. demokracji ludowej udało się zorganizować w piątym roku istnienia Klubu. Obóz w Hiszpanii był przedsięwzięciem, które uznano wówczas za największe osiągniecie turystyczne i organizacyjne Klubu. Oto fragment wspomnień z tego wyjazdu:
"W sumie rezultatami naszej 3-tygodniowej eksploracji były: dwie różne wyprawy na Aneto, dalej Perdiguero, Literola z próba wejścia na Remunie, dolina Creguena z podejściem pod Araguells, próba wejścia na Perdiguereto, podejście pod Maladetę, było kilka wypraw w okoliczne doliny i pod francuską grań, wejście na Pico de Estos i Turo da Frontonet, dwie osoby z naszej grupy zdobyły "ambitny" Posets. Dwa razy grupa naszych młodych speleologów penetrowała okoliczną Cave de Alba. Pozostał niedosyt. Trochę zawiodła nas pogoda.(...) Mimo wszystko czas spędzony w górach wspominamy najmilej".
Dziś wyjazdy zagraniczne trudno zliczyć.
Od 1982 roku w klubie istnieje uporządkowana i skatalogowana biblioteka.
W lipcu 1989 roku po raz pierwszy w Podwilku na Orawie, w dolinie Bębeńskiego potoku, na zboczach Madejowej stanęła Baza Namiotowa prowadzona przez SKG. W pierwszym roku działalności na bazie nocowało 102 osoby, w drugim - 180 osób. Inicjatorzy powstania Bazy mieli nadzieję, że w ciągu następnych lat Baza będzie się w dalszym ciągu rozwijała przynosząc Klubowi dochód i reklamę. Baza funkcjonuje do dziś.
1 czerwca 1993 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie zarejestrował SKG jako stowarzyszenie.
20 lat, jakie upłynęły od grudnia 1976 roku można przeliczyć na dziesiątki wypraw, spotkań, imprez, wykładów - pokaźny dorobek klubowiczów; ale pod datami kolejnych wyjazdów i przedsięwzięć kryje się coś więcej - nie opowiedziana historia ludzi, których połączył "zew gór". Tych wspólnych przeżyć i razem spędzonych chwil nie da się policzyć i przedstawić w formie kronikarsko-statystycznych podsumowań. Zostaną w pamięci członków Klubu, uczestników kursów, i wszystkich, którzy kiedykolwiek z Klubem ruszyli w góry. Ten największy skarb - depozyt wspomnień rośnie w rytm dni upływających od 1976 roku (chyba już żeśmy gdzieś to czytali. Tylko gdzie?!? - przyp. red.).
Wystawa przygotowana z okazji jubileuszu jest jedynie próbą przedstawienia, utrwalenia tych przeżyć i wspomnień.
Wystawa fotograficzna z okazji 20-lecia Klubu
W czwartek, 05.12.1996 r., w Pałacu Kazimierzowskim Uniwersytetu Warszawskiego odbyło się uroczyste otwarcie, otwartej już od poniedziałku, wystawy zorganizowanej w ramach obchodów 20-lecia SKG.
Przybyło wiele osób, głównie klubowiczów i kursantów. Pokazywano zdjęcia z licznych wypraw, w których, choć w ilościach śladowych, uczestniczyli członkowie naszego zacnego klubu, czyli z Mongolii, Pamiro-Ałłaju, Alp, Kaukazu, Pamiru, Karakorum, Kadaru, Barguzinów, Uralu, Kamczatki, Karpat wschodnich i in.
W sumie było na co popatrzeć, gdyż organizatorzy wybrali naprawdę ciekawe fotografie, które po powiększeniu i odpowiednim wyeksponowaniu rzeczywiście przyciągały uwagę zwiedzających. Jak podają plotki klubowe, w nocy, po owym specjalnym pokazie, ktoś ukradł kilka eksponatów, które zapewne za jakiś czas pokażą się na aukcji w którymś z państw zachodnich. Ale wróćmy do rzeczy.
Spojrzenia pełne ciekawości kierowane były nie tylko na tablice z widokami różnych gór i szczytów, zainteresowanie bowiem budziła także ława zastawiona butelkami szampana i różnymi do niego dodatkami (słone paluszki, krakersy itp.). I jak się okazało - słusznie. Bowiem, gdy tylko zwiedzający napatrzyli się do woli, na środek wystąpił organizator wystawy, nasz klubowy kolega Maciuś Nałęcz i wygłosił przemówienie okolicznościowe.
W kilku zgrabnych słowach, hamując łzy wzruszenia, przywitał zgromadzonych, wyjaśnił cel spotkania, dla "opornych" wyłuszczył temat wystawy. Gdy doszło do finansów, za jego plecami pojawił się Skrzyś, który w ten sposób przypomniał wszystkim, komu zawdzięczają to spotkanie.
Najważniejszy punkt tej części, czyli szampany, miały huknąć w rytm ostatnich słów mówcy, ale niestety, co wyznajemy ze wstydem, zajął się nimi nasz redakcyjny kolega, który nie posiadłszy wcześniej umiejętności otwierania napojów alkoholowych, był sprawcą drobnego zamieszania. W rezultacie nagła, nieoczekiwana eksplozja na moment ogłuszyła wszystkich. Na szczęście panika nie wybuchła, pierwszej pomocy udzielono kilku nieprzytomnym i nieprzyzwyczajonym gościom, którzy odzyskawszy przytomność także podnieśli toast na cześć "Klubiku".
Po tym uroczystym akcencie wszyscy przeszli do sąsiedniej sali na slajdy. Pokaz składał się z pięciu części. Za każdym razem dubbing przygotowywał ktoś inny. Na początku Misiek opowiadał o Mongolii, potem Paweł - o Pamiro-Ałłaju, Wojtek Szypuła - o Karakorum, Tomek Hubski wprowadził nas na szczyty Pamiru i Tien Szanu, a na zakończenie wyruszyliśmy z Butoldem nad Bajkał. Tu warto dodać, że tacie Butoldowi dzielnie sekundowało małe Butoldziątko, które jako najmłodszy klubowicz, przybyło na naszą uroczystość.
Trudno opowiedzieć, jakie wrażenia wywołały na widzach slajdy. Przed oczyma mieli przecież wspaniałych mężczyzn i dziką, nieprzychylną człowiekowi przyrodę. Wartka akcja opowiadań zatykała dech w piersiach, podnosiła ciśnienie krwi. Co wrażliwsi, by ostudzić rozgrzane czoła, wychodzili na świeże powietrze (i już nie wracali!). W tym też miejscu należy zwrócić uwagę na olbrzymi hart ducha klubowiczów. Oni bowiem, zaprawieni w zmaganiach z naturą wytrzymali do końca pokazu. Nikt nie zemdlał, nikogo nie wynieśli, wszyscy wiernie sekundowali przygodom swoich kolegów.
Impreza zakończyła się o 20:15, co wiemy dzięki uprzejmości pani z obsługi budynku, która widząc twarze wychodzących w trakcie pokazu, zatroszczyła się o pozostałych i delikatnie zasugerowała, że czas już kończyć.