Menory i macewy
Szlakiem synagog i cmentarzy żydowskich
"O jakimże lękiem napawa to miejsce! Nic tu innego, tylko dom Boży"
(cytat z Biblii na frontonie synagogi w Lesku)
W dniach 27-30 maja br. Centrum Badania i Nauczania Dziejów i Kultury Żydów w Polsce im. M. Anielewicza (przy Instytucie Historycznym UW) zorganizowało objazd naukowy po południowo-wschodniej części naszego kraju, szlakiem synagog i cmentarzy żydowskich. Muszę przyznać, iż był to mój pierwszy wyjazd w ten rejon bez łojenia po górach (ze sporadycznym wytchnieniem przed malowniczą cerkiewką). Na naszej trasie znalazły się takie miejscowości jak: Włodawa ("wzorcowy" przykład współistnienia trzech wyznań: rzymsko-katolickiego, prawosławnego i mojżeszowego), Zamość, Szczebrzeszyn, Leżajsk, Łańcut, Lesko, Rymanów, Bobowa czy Tarnów. W każdej z nich zachowały się miejsca związane z ludnością, która w latach 30-tych XX w. stanowiła przeszło 50% mieszkańców. Miała swoje uliczki, a przy nich sklepiki, stragany, domy modlitwy, swoich cadyków z ich dworami i sporami, działaczy społecznych i politycznych, swoje piękności, swoich złodziejaszków i swoje niespokojne duchy.
Obecnie w odbudowanych bądź odrestaurowanych po wojnie synagogach mieszczą się biblioteki, domy kultury lub muzea. Większość z nich niestety wymaga gruntownego remontu, jak ta w Zamościu, gdzie grzyb zaatakował wszystkie ściany, czy ta w Lesku z sypiącym się tynkiem. Jako mającą dużo szczęścia można określić bóżnicę w Bobowej, która jest intensywnie restaurowana dzięki amerykańskiemu sponsorowi. Smutkiem napawa natomiast widok samosiejek w górnej partii murów synagogi w Rymanowie. W Bobowej i Leżajsku są pochowani cadycy, do których grobów pielgrzymują co roku chasydzi z różnych zakątków świata, modlą się i proszą o pomyślność i zdrowie dla swych rodzin na pozostawianych w ohelach kartkach.
Klucze od kirkutów i "opuszczonych" synagog znajdują się w rękach ludzi, którzy w każdej chwili są gotowi otworzyć cmentarną furtę, racząc grupę ciekawostkami jak pan z Rymanowa czy pełniąc swą "misję" już w drugim pokoleniu jak pani z Leżajska, sportretowana w "Wysokich Obcasach". A same kirkuty? Te z ohelami, z wywróconymi macewami, te na wzgórzach, te rozległe - "parkowe", te w lesie? Są, po prostu jeszcze są. Kryją szczątki bogobojnych kobiet i uczonych w Piśmie mężczyzn. Ludzi, którzy żyli w Bieszczadach i Beskidzie przeszło 400 lat wspólnie z katolikami, prawosławnymi i unitami.
cadyk - "człowiek sprawiedliwy", duchowy przywódca religijny chasydów, cieszący się wielkim autorytetem współwyznawców; wierzono w jego nadprzyrodzoną moc czynienia cudów i możliwość pośredniczenia między człowiekiem i Bogiem; funkcja była często dziedziczona; zgromadzonych wokół cadyka chasydów określa się mianem dworu
chasydyzm - (od hebr. chasid - pobożny, sprawiedliwy) - ruch mistyczno-religijny oparty na tradycyjnym judaizmie talmudycznym i Kabale; chasydyzm głosi radość życia poprzez ekstazę religijną, śpiew i taniec, co jest przejawem adoracji Boga
kirkut - cmentarz żydowski
macew - nagrobek; groby żydowskie oznacza się kamieniem nagrobnym z imieniem zmarłego, datą śmierci i inskrypcją; zdarzają się wśród nich rzeźbione emblematy sygnalizujące status lub zawód danej osoby; ludziom cieszącym się sławą szczególnie świątobliwych lub cudotwórców wznosi się grobowce w postaci budynków (ohel), w których mogą schronić się pielgrzymi liczący tu na pomoc czy cudowne uzdrowienie
menora - świecznik; siedmioramienna menora oliwna płonęła w świątyni dzień i noc; była symbolem boskiej mądrości; menora należy do najważniejszych żydowskich symboli, występuje na nagrobkach, mozaikach synagogalnych i wykresach kabalistycznych
Marcowe harce
Czterodniowa wycieczka w okolice Babiej Góry
Wysiedliśmy w Chabówce. Bar dworcowy był nieczynny, ale Prezes częstował swoją herbatą z cynamonem. Zupełnie niezła. W tym czasie kursanci (Mieszko Janiszek i Tomek Okrzos) mieli zorganizować transport do Podwilka dla instruktora (Marcin Szymczak) i czwórki waletów (Ania Styczek, Ania Nowakowska, Marcin Zarzycki i autorka). Trochę czasu upłynęło jednak zanim udało się przejechać te kilkanaście kilometrów. A to dlatego, że dwie waletki, które oddelegowano do złapania stopa, tak nieporadnie udawały nimfy górskie, że nic nie chciało się zatrzymać.
* * *
Jeszcze przed wyjazdem w góry wymyśliłam sobie, że jadę na wyjazd pod tytułem "Wiosno, gdzie jesteś?!". Droga z Podwilka na Madejowe Łoże uświadomiła mi jednak bardzo szybko, że się troszkę rozpędziłam z tą wiosną. Ścieżka bowiem była oblodzona i zdradliwie przysypana śniegiem, wietrzysko spore. A wokół tylko biel. Bazę ujrzałam po raz pierwszy. To, co wtedy odczułam, to była mieszanina zdziwienia i radości, że takie miejsca istnieją, że nagle wyłania się w lesie samopilnujące się schronisko, że kładka nad potokiem cierpliwie czeka przez pół roku. I nie tylko kładka.
Kursanci dzielnie poprowadzili nas przez Madejową grzbietem na zachód, do Zubrzycy Górnej. Śniegu było... dużo. Na przełęcz Krowiarki żaden autobus nie mógł nas podwieźć, więc zrobiliśmy sobie długi spacer. Do niebieskiego szlaku na Markowe Szczawiny dotarliśmy o zmierzchu. Wprawdzie nie był przetarty, ale śniegu było mniej niż w okolicach Madejowej. Ktoś wpadł na pomysł, by iść do schroniska przez szczyt Babiej - czerwonym, przetartym szlakiem. Na szczęście większość z nas nie przyjechała tu w celach samobójczych i skutecznie odwiodła śmiałka od szalonych pomysłów. Czyje życie zostało w ten sposób uratowane? Samego Prezesa (ciekawe dlaczego? - przyp. red.).
* * *
To było moje drugie zimowe wejście na Babią Górę. Kiedy cztery lata na grudniowej kursówce zdobywałam ją po raz pierwszy, nie zauważyłam momentu, w którym weszliśmy na szczyt. Przeszkodziła nam mgła. Ostatecznie przekonało mnie ptasie mleczko, czy jakiś inny rarytas, którym ktoś zaczął nagle częstować.
Tym razem jedliśmy na szczycie kanapki z pasztetem o smaku pomidorowym. Pycha! Widoki też były przepyszne. Początkowo wchodziliśmy we mgle, na przełęczy Brona wiało niemiłosiernie. Oszronione drzewa w ogromnych białych czapach jednym kojarzyły się z baśnią o Królowej Śniegu, innym - ze Żwirkiem i Muchomorkiem. Kilkanaście minut powyżej przełęczy mgła ustąpiła i zobaczyliśmy Babią w zimowej okazałości. Nie bardzo umiem opisać ten widok. Trzeba by tam pojechać i przeżyć go samemu, doświadczyć zamurowania z zachwytu oraz radosnego biegu w górę, aby zobaczyć jeszcze więcej. W drodze na szczyt czekała nas jeszcze jedna przemiła niespodzianka - piękna panorama Tatr wyłaniających się z chmur. I tak już nam one towarzyszyły do samego szczytu, mrugając porozumiewawczo w słońcu. Niby takie sobie duże kawałki skał, a przecież z duszą, owszem - tajemniczą, ale żywą...
* * *
Profesjonalnie przygotowany obiad w bardzo ładnym i dogodnym miejscu na "przedmieściach" Zawoi zakończył kursówkowy etap wyjazdu. Pięcioro uczestników pojechało autobusem do Suchej Beskidzkiej, aby w tamtejszej pizzerii czekać na pociąg. Reszta pomaszerowała dzielnie pod górkę - do samego krańca drogi w Zawoi Mosornem, gdzie najpierw zaszczekał duży biały pies, potem był skręt w lewo, aż wreszcie herbatka z cukrem i cytryną u pani Emilii (tam odbył się słynny klubowy sylwester w 1997 roku i odbędzie się tegoroczny - przyp. red.).
* * *
Poniedziałkowe przedpołudnie rzeczywiście zasłużyło na tytuł: "Wiosno, gdzie jesteś?!". Woda w końcu była pod inna postacią niż tylko śnieg i lód. Z drzew kapało, ptaki śpiewały, słonko przygrzewało, a w dole szumiał Mosorczyk. Wszystko wokół żyło. Od czasu do czasu urządzaliśmy sobie postoje pod hasłem: "Łapiemy hebanik". Jednak gdzieś w okolicach Kiczorki, powyżej 1000 m n.p.m., zima wróciła. Sama Kiczorka była jedną wielką tonącą w śniegu świątynią, której przepysznie towarzyszyła sama Babia - można ją było pokontemplować raz jeszcze.
Szczęśliwie czerwony szlak na wschód był lekko przetarty. Śniegu masa - wymalowane na drzewach oznakowania szlaku bywały czasem na wysokości kolan. Kiedy schodziliśmy z Policy, zaszło słońce, a księżyc-maruda wyjrzał łaskawie na kilka minut i szybko schował się za chmurami. Tylko daleko na południowym horyzoncie mrugały jakieś światła przypominające autostradę do nieba.
* * *
Rankiem właściciel schroniska na Hali Krupowej poradził nam zmienić plany o 180 stopni i, zamiast na północ do Skawicy, pomaszerować na południe do Sidziny Wielka Polana. Żadnych widoków nie oglądaliśmy, gdyż mgła wszystko dokładnie ukryła. Rozrzedziła się dopiero niżej, w lesie. Schodziliśmy śladami skutera śnieżnego - bardzo wygodnie, poza miejscami oblodzonymi. Marcin zamarzył o sankach. Owszem, przydałyby się. O 11.05 z przystanku Sidzina Wielka Polana odjeżdżał autobus do Jordanowa, na który wypadało zdążyć. Żeby było ciekawiej, po drodze zgubił mi się motylek pożyczonego kijka do nart. Trzeba się było odrobinkę cofnąć, ale przecież nie ma to jak poranny jogging (redakcja o tym doskonale wie - przyp. red.). Na przystanku byliśmy o pięć minut za późno. Albo zatem mieliśmy dużo szczęścia, albo może nasi Aniołowie Stróże są profesjonalistami, bowiem znalazł się leśniczy o dobrym sercu i dość pojemnym samochodzie, dzięki któremu udało się dotrzeć do Jordanowa na czas, skorzystać z toalety gościnnego Urzędu Miasta i zabrać się autobusem do Krakowa.
Na zakończenie wycieczki - w autobusie do Krakowa - Prezes częstował herbatą, tym razem z tymbarkiem oraz myślenicką kremówką. Tylko mój rozdzwoniony telefon nie bardzo pasował do całej reszty, ale na szczęście szybko rozładowała mu się bateria i w Krakowie nie było już problemu. Za to była "Chimera", objadanie się sałatkami, gołębie na Rynku i pociąg do Warszawy.
Z życia Klubu wzięte
Stronnicza kronika SKG
Zimówka
1-9 lutego 2003 roku. W tym roku akurat na kursantach nie zbywa, ale za to ambicje są duże. Więc instruktorzy nie chcąc być gorszymi podzielili się tym skromnym składem osobowym i ruszyli, aby realizować swoje zimowe plany utwardzania. Pierwsza, "tradycyjna" grupa, raczej piesza, obładowana do bólu waletami, wyruszyła w Beskid Niski pod wodzą Księcia i ze skromnym udziałem autorki. Równolegle na Spisz wybrał się oddział narciarzy, dowodzony przez Mikołaja. Nie wiem, jak się spędza zimówkę na biegówkach, ponieważ nigdy nie miałam okazji. Podobno super, jak donosili potem kursanci, pokazując jakieś niesamowite zdjęcia naleśników i opowiadając o cisach, których nie było...
Wiem natomiast, jakie wrażenia zyskuje do swej kolekcji "ekstrimów" zimówkowy kursant pieszy. Są to więc niezapomniane chwile, gdy po całym dniu torowania o zmierzchu zdobywa się pierwszy tego dnia szczyt, a wiadomo, że trzeba z niego jeszcze zejść. Jest to mozolne poszukiwanie zasypanej śniegiem przełęczy w płaskim i nadal wiejącym śniegiem krajobrazie. Oczekiwanie na werdykt instruktorski: czy idziemy dalej? Uff! Jednak tu nocujemy! Super, tylko przydałby się jeszcze jakiś obiadek albo co. I niezłomni twardziele klękają w śniegu, by przez cztery godziny machać, dokładać, znowu machać, z coraz mniejszym entuzjazmem, aż spalą całe drewno, jakie pracowicie wytargali spod śniegu. Rano pobudka. Tym co mają śpiwory puchowe strasznie się nie chce z nich wychodzić... A inni całą noc przez sen marzyli, żeby już wstać i wreszcie nie marznąć. Trzeba się streszczać, a tu zdrętwiałe palce nie dają się łatwo zaprząc do zwijania namiotu i pakowania tego stosu bambetli, który się w plecaku dźwiga, a wieczorem nierozważnie z niego wywaliło.
Następnego dnia mniej więcej tak samo, tylko zamiast namiotu, dla odmiany, jest schronisko. Hurra! Szkoda, że przybytki takie posiadają magiczną zdolność pożerania czasu. Nie jest zimno, więc nie trzeba się tak strasznie spieszyć, a więc pójście spać i wstanie zabiera godziny. Nic dziwnego, że znów zdobyliśmy tylko jedną górę. Tak by to dalej radośnie trwało, ale wyższa konieczność zmusiła grupy do połączenia się i powstała jakaś nowa forma wyjazdu, narciarsko-piesza, trudna logistycznie, ale owocna w przygody... Wszyscy wrócili cało. A waleci najszybciej.
Karnawał-ostatki
1 marca 2003 roku. Podróże kształcą, te do byłego ZSRR także. Jednak prawie wszyscy z lekcji w szkole zapamiętali tylko czerwone pionierskie krawaty... Więc pośród gromady młodzieży w białych koszulkach i tychże krawatach z rzadka krążyły bardziej egzotyczne stroje (wydaje się, że redakcja i autorka byli na różnych imprezach - przyp. red.). Razem się bawili, miód i "Światła Moskwy" pili, a wszystkie te brewerie miały miejsce w domu Marka Wołosza na Ekologicznej, w zastępstwie chwilowo niedostępnego Zamku Kabackiego Gosi Preuss.
Kursówki dodatkowe
15-16 marca 2003 roku. Już chcieliśmy kontynuować zeszłoroczne tradycje trzydziestosześciogodzinne, ale się nie udało, bo czasu było za mało (przepraszam za te rymy częstochowskie). W każdym razie odbyło się coś na kształt takiej kursówki, która pierwotnie miało być rajdem, ale w praktyce wszystko się pomieszało. Chyba polegało to na tym, że zwerbowani podstępnie kursanci, zamiast odpocząć sobie i popatrzeć, jak to robią profesjonaliści, znowu musieli prowadzić (redakcja jest innego zdania - przyp. red.).
Wielkanocne Jajeczko
16 kwietnia 2003 roku. Mgła tajemnicy. Gdybym przeczytała uważniej maila z zaproszeniem, to... i tak bym nie przyszła, bo o tej porze pracuję. Niestety, nie doczytałam takiego drobiazgu jak godzina rozpoczęcia i w wielkanocnym spotkaniu udział wzięła moja miska z sałatką. Może mi opowie jak było, gdy już wróci do domu.
Przejście wiosenne
26 kwietnia - 4 maja 2003 roku. To jak zawsze niespodzianka. Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Kursanci dostali należną im porcję "ekstrimu" i są chyba zadowoleni. My z kolei zapoznaliśmy się z bazą w Łopience oraz jej miłymi mieszkańcami i też bylibyśmy zadowoleni, gdyby moment połączenia się z grupą nie był aż taką niespodzianką (bardziej szczegółowe relacje uczestników znajdują się w numerze). Co udało mi się zaobserwować? Tym razem hasłem wyjazdu był "burak" we wszystkich możliwych wariantach (np. gdzie buraków sześć, tam jarów dwanaście). Ciekawe dlaczego? W tym roku, po powrocie z przejścia, kursanci nie przyszli do Klubu z odbitymi na opalonych szyjach sznurkami kompasów, ponieważ nie oglądali za wiele słoneczka. To prawda, że w nocy wolniej się chodzi, łatwiej buraczy i w ogóle, lecz żeby cały czas? No, ale wiosenne ma być wyjazdem, którego się nie zapomina. I tak by pewnie nie zapomnieli, ale teraz jest wzmocniona na to gwarancja.
Strzępy i obrazy
czyli o tym, że jednak coś się zmieniło
Czas mija, ostatnio poszedłem na imprezę do młodszego ode mnie o sześć lat kumpla i ku mojemu zaskoczeniu wszyscy zaczęli mi mówić per "pan". A mam dopiero (tak, dopiero, choć dla niektórych z was pewnie jestem STARY) 37 lat, a że jestem siwy i łysy... Komu to przeszkadza?! Skłoniło mnie to jednak do konstatacji, że coś się jednak zmieniło. I gdy Prezes poprosił mnie o tekst do Biuletynu, pomyślałem sobie: "Pewnie niektórzy myślą, że jest jak było, ale jednak więcej się zmieniło niż się komukolwiek wydaje".
1985 rok
Wykład na kursie. Zaczyna się przerwa. Wąż (jeśli ktoś nie wie kto to jest, to niech się nie przyznaje, znajdzie Kronikę lub stare Biuletyny i poczyta!) ogłasza coś o wycieczce kursowej. Siedzimy z kumplem w ostatniej ławce, zapalamy papierosy w sali wykładowej. Nikogo to nie dziwi - przecież jest przerwa.
Morał
Palacze są dzisiaj bliżej kibla. Miejmy nadzieję, że niedługo będą jeszcze bliżej.
1986 rok
Przejście wiosenne. Niejaki Sułek jest prowadzącym. W ramach porannych zabaw dziewczyny robią mu kucyka, takiego sterczącego na czubku głowy. Parę godzin później trafiamy do sklepu (cywilizacja!!!) i jak to ludzie wygłodniali rzucamy się na ser żółty i oranżadę. Zachowujemy się głośno, nie do końca poprawnie. Sklepowa zwraca nam uwagę - i tu włącza się Sułek, mówiąc do sklepowej poważnym tonem: "Jestem człowiekiem poważnym i zaraz uciszę moja grupę". Uciszył.... panią sklepową. Trzeba było widzieć jej minę, jak również minę Sułka, gdy wyszedł ze sklepu i zdał sobie sprawę z tego jak wygląda.
Morał
Kiedyś atrybuty typu gumki do włosów, kolczyki, kucyki itp. mogły służyć rozpoznawaniu płci. Dziś już not anymore.
1987 rok
Prowadzę swój pierwszy obóz. Na zaświadczenie z PTTK załatwiam w Ustrzykach Dolnych górę puszek z mielonką. To jeden z większych moich sukcesów kwatermistrzowskich.
Morał
Kiedyś do zdobycia pożywienia potrzebne były papierki, dziś też. Kiedyś wystarczały takie z dużą liczbą stempli, dziś wystarczą po prostu tzw. bilety NBP. Sam nie wiem co trudniejsze...
1988 rok
Rzadkość - jedziemy za granicę! Do... Rumunii. Jedna z najpiękniejszych moich wypraw górskich. Sześć pań, sześciu panów. Pasmo Lotru - dzikie i wspaniałe. Wieczorem Poziom wygania z krzaków niedźwiedzia, rano oglądamy jego ślady... Przez cztery dni jedynymi ludźmi, których spotykamy to pasterze, wyglądający jak... większe barany - byli bowiem ubrani w skóry. Ten akapit mógłby być baaaardzo długi, ale nie o to chodzi.
Morał
Alpy i Himalaje wiele się już nie zmienią. Karpaty w Rumunii - zapewne tak. Dokąd jechać? Wybór należy do was.
1989 rok
Czas historycznych zmian. Jedziemy najpierw do Rumunii. Coś nam strzeliło do głowy, aby iść szlakiem granicznym z Ukrainą (wtedy - ZSRR). Po kwadransie stoimy otoczeni przez wojsko. Kapitan jest łaskawy (ma czapkę - to ważne!), stwierdza: "Wy na szpionów niepachorzi" i każe nam po prostu spadać na stronę rumuńską. Tu, gdzie stoimy. Nie ma przebacz, haszczujemy jak cholera.
Potem jedziemy na Ukrainę. W Kwasach (historyczne miejsce!) obóz się dzieli. Coś ponownie strzeliło nam do głowy, moja grupa decyduje się wjechać w zakazaną strefę wojskową. Później ktoś zabiera nam paszporty, ostatecznie kończymy odprowadzeni pod kałaszami do dowódcy lokalnej jednostki. Nie ma czapki, jest łysy. Dopiero po kilku minutach zdaję sobie sprawę z tego, że to ten sam kapitan, co nas przeganiał z grani. Ma wybitnie nieradziecki poziom tolerancji dla naszych wybryków. Prawie go przekonaliśmy, żeby nas puścił na Popa Iwana poprzez tereny wojskowej strefy! Ostatecznie wyjeżdżamy z zony autobusem, tak jak wjechaliśmy. W ten sposób spełniło się moje ówczesne powiedzenie: "Mogą nas wsadzić do pierdla albo skoczyć na pukiel; a ponieważ do pierdla nas nie wsadzą, bo nie ma za co, to nam skoczą i już".
Morał
To uż se ne wrati, ale powyższe powiedzenie można obecnie stosować nawet w szerszym zakresie niż wtedy.
1990 rok
Już można zauważyć, że "świat się kurczy". Jedziemy na Kaukaz. Samolot, lista uczestników, bilety. Jeden z biletów na nazwisko Dzierżyńskaja. Aż dziwne, że nie przygotowali salonki... Nieźle by się zdziwili, bo na bilet Danki (Derczyńskiej zresztą) poleciał kolega Tomasz.
Morał
Z biegiem czasu coraz mniejsze znaczenie ma pochodzenie. Wasz los w waszych rękach!
1991 rok
Świat maleje w dalszym ciągu. Jedziemy w Alpy, ale bez sukcesów wspinaczkowych. Chcę jechać na Elbrus, ale... szef nie pozwala mi wziąć urlopu.
Morał
Już w 1991 roku pojawiły się elementy dzisiejszej rzeczywistości, które wciąż pozostają niezmienne.
1992 rok
Już grudzień. Od dwóch lat pracuję w banku. Do klubu przychodzę w garniturze, jako jedyny pod krawatem. Wszyscy się ze mnie śmieją.
Walne. Nietypowe, bo nie wiadomo kto ma zostać Prezesem. Siedzę, oglądam zdjęcia, a Dziadek Zaremba poci się, ponieważ zbliżają się wybory. Zaprasza do zgłaszania kandydatów, ale nie ma chętnych. Rzucam całkiem dla żartu, od niechcenia: "Możecie mnie wybrać".
Morał
Siła słowa bywa ogromna, nawet tego wypowiedzianego żartem
Morał II
Nie wiem jak jest teraz, ale w "starych czasach" wybory w Klubie przypominały wybory I Sekretarza KC. Może się więc od was dowiem, czy tu też się zmieniło???
1993 rok i następne
Coraz rzadziej w Klubie, w górach... Czas mija niepostrzeżenie, gnany wirusem codzienności. Pojawiają się inne Bardzo Ważne Osoby i Sprawy: żona, dom, dzieci (kolejność chronologiczna). Stare obrazy z rzadka przychodzą do głowy, gitara miesiącami kurzy się na szafie. Ale czasem wieczorami jednak coś wraca - nawet jeśli jest to tylko nadzieja, że może gdzieś, kiedyś...
Świat wciąż maleje, czasem widzę go z business class w samolocie - wtedy, gdy lecę gdzieś z laptopem, a czasem z fotela samochodu, gdy za głową słychać głosy dzieciaków, radio gra: "Jadą, jadą misie, śmieją im się pysie", a za autem toczy się przyczepa. Jest inaczej, ale bynajmniej nie znaczy to, że nie jest fajnie.
Morał
Na górach świat i życie się nie kończą. Dla niektórych wręcz zaczynają. Żonę poznałem w Klubie...
2002 rok
Jesień. Moje dzieci zdobyły grań Klimczoka (po długim i forsownym marszu od kolejki na Szyndzielnię), w trudnych warunkach pogodowych (słońce czasem zachodziło za chmury). Po noclegu w ekstremalnych warunkach (basen przy schronisku był już nieczynny) dokonaliśmy zejścia granią południową do Bystrej.
Morał
Ocena wielu spraw w życiu zależy od perspektywy.
2002 rok
W sierpniu pojadę w Alpy, po dziewięciu latach przerwy.
Morał
Jeszcze nie czas na morał.
15 urodziny SKG
Jak dawniej obchodzono rocznice powstania Klubu
Piastując w owym czasie urząd Prezesa Klubu przypadł mi w udziale zaszczyt zorganizowania imprezy rocznicowej. Pierwszą kwestią do rozwiązania było określenie miejsca. Zarząd SKG podzielił się na dwa obozy, w związku z czym doszło do walki frakcyjnej. Tradycja wyjazdów i specyfika działalności Klubu nakazywała zorganizowanie obchodów gdzieś w górach, np. w bacówce na Jasieniu. W tym czasie istniała już dość duża grupa "oldbojów", dla których taki wyjazd byłby problematyczny z powodu posiadania niewielkich gabarytowo dzieci. Ostatecznie zapadła decyzja, że nie wolno nikogo dyskryminować, zwłaszcza weteranów i impreza odbędzie się pod Warszawą. Wybór padł na pole biwakowe w Granicy koło Kampinosu, ze względu na łatwy dojazd i małą odległość od stolicy.
Program imprezy
XV-lecie istnienia Klubu to nie byle co. Trzeba było to hucznie uczcić. Podczas burzy mózgów padły propozycje zorganizowania tańca na rurze roznegliżowanych panienek (nie pamiętam już, czy chodziło o klubowiczki, czy o profesjonalny zespół na gościnnych występach). Pomysł upadł ze względu na brak rury. Co prawda ktoś proponował, że przywiezie z działki jakieś hydrauliczne pozostałości, ale ponieważ były używane i to nie do transportu wody, z pewnym wahaniem odrzuciliśmy ten wariant. Rozwiązaniem mogło być zaadoptowanie do tego celu jednego z licznych rosnących w okolicy drzew, ale brak stosownych narzędzi ciesielskich (hebel, strug) oraz konieczność zastosowania dość prymitywnej obróbki siekierą mógł spowodować liczne obrażenia tańczących. Pomysł upadł. Po dłuższym zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że pokaz sztucznych ogni znacznie uświetniłby i podkreślił rangę wydarzenia. Ktoś jednak zauważył, że rachunek wystawiony przez leśniczego za pół Puszczy Kampinoskiej przerobionej na popiół może znacznie uszczuplić klubowy budżet.
W ogóle okazało się, że prawie wszystko przekracza możliwości klubowego budżetu (tak jak teraz - przyp. red.). W związku z powyższym stanęło na ognisku z kiełbaskami, a główną atrakcję miały stanowić dwa antałki piwa. Gwoździem programu miały być nocne manewry.
Nocne manewry i co z tego wynikło...
Impreza miała odbyć się w sobotę. Już od samego rana na miejsce ściągnął zespół kwatermistrzowski (członkowie Zarządu i nieliczni klubowicze, którym nudziło się w domu), który przyjechał terenowymi samochodami (małe fiaty) z zapasami logistycznymi i sprzętem (dwa namioty dziesięciocioosobowe pożyczone od zaprzyjaźnionej 50 WDH). No i zaczęło się zbieranie opału, wyznaczanie miejsc parkingowych, przygotowanie cateringu (dzielenie kiełbasy na porcje), rozbijanie namiotów. Osobiście zająłem się wyznaczaniem trasy nocnego biegu. Wychodząc z założenia, że mam do czynienia z doświadczonymi turystami, którym pojęcie mapa i kompas nie są obce, przygotowałem sobie mapę Kampinosu w skali 1: 50 000, a na niej trasę nocnego marszu. Razem z kolegą Maćkiem Nałęczem ruszyliśmy w teren, aby wyznaczyć punkty kontrolne. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że nie będziemy ustawiać punktów w głuszy leśnej (poza szlakami), ponieważ leśniczemu może się to nie spodobać, a poza tym, z całym szacunkiem dla umiejętności manewrowiczów, zespoły miałyby szansę wyjść z lasu do cywilizacji po kilku dniach błąkania się w kniei jak ostatni partyzanci po amnestii w 1956 roku. W związku z powyższym przyjęliśmy wariant minimum, wyznaczyliśmy bowiem trasę w postaci pętli wiodącej szeroką leśna drogą. Czas przejścia: 2 godziny spacerem. Jak się okazało, nie było to takie proste. A przyczyna klęski był "Dzięciołek".
Sprawca klęski
Wieczorem, po konsumpcji pierwszej beczki piwa, zagryzionej kiełbaskami oraz innymi produktami branży spożywczej, wyszły w teren patrole. Zapadał zmierzch. W obozie ucichło. Pozostała załoga rozsiadła się przy ognisku i kontemplowała spokój letniego wieczoru. Przed upływem wyznaczonego czasu zameldował się pierwszy zespół, potem drugi, a potem... cisza. Po upływie dopuszczalnego czasu, wróciła następna ekipa, ale w dziwnie radosnych nastrojach. Wstępne przesłuchanie wykazało, że napotkali po drodze "Dzięciołka", który tak ich wybił z rytmu, że spóźnili się z powrotem. O tym, że wracali mniejszym lub większym zygzakiem nie wspomnę.
Później było jeszcze gorzej. Część załóg zaginęła. Wracające niedobitki (mimo zakazu rozdzielania dwu- i trzyosobowych zespołów) pytały w szoku o swoich nieobecnych partnerów, z którymi wyruszyli na manewry, a którzy "gdzieś tam...", "ostatni raz widziani byli...", czyli w skrócie: ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... W zasadzie należało wysłać patrol interwencyjno-ratunkowy na rozpoznanie i zebrać błąkające się po lesie niedobitki. Pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że nikt się specjalnie nie przejął losem zaginionych kolegów. Wręcz przeciwnie, przytaczane wizje konających z głodu i pragnienia w Puszczy Kampinoskiej wzbudzały salwy śmiechu. A poza tym nikomu się nie chciało ruszyć z miejsca. Jak się okazało słusznie. Większość zaginionych padła ofiarą "Dzięciołka".
Jak wspomniałem wcześniej impreza była organizowana w sobotę. Granica jest miejscowością licznie odwiedzaną przez turystów, zwłaszcza w weekendy. Korzysta z tego ludność tubylcza i uruchamia na świeżym powietrzu liczne pułapki w postaci lokali gastronomicznych z wyszynkiem. Jedną z takich pułapek był bar o wdzięcznej nazwie "Dzięciołek", który nieopatrznie znalazł się na trasie naszego biegu, i który spowodował tak straszliwe spustoszenie wśród uczestników biegu. Jak się okazało, perspektywa zroszenia spragnionego gardła zimnym piwem była większym wabikiem dla dzielnych rajdowców z SKG do tego, aby zboczyć z trasy niż syreni śpiew dla Odyseusza i jego towarzyszy.
Folia NRC i komary
W życiu każdego turysty, a zwłaszcza górskiego, przychodzi taki moment, że testuje patenty pozwalające ograniczyć wagę i objętość plecaka. Korzystając z faktu, że na imprezie były rozstawione harcerskie namioty przeznaczone do odpoczynku dla strudzonych hulankami gości, a także tym, że mały fiat, którym dotarłem na miejsce, był owymi namiotami wypełniony po brzegi i niewiele więcej się w nim mieściło, postanowiłem przetestować nowy patent na spanie. Otóż wieczory były ciepłe, więc pomyślałem sobie, że zabranie śpiwora jest zwykłą stratą cennego miejsca w "Bestii" (taką dumną nazwę nosił mój bolid). Zamiast tego wziąłem karimat i folię NRC, aby się nią owinąć w nocy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden element, którego nie przewidziałem - komary.
W lesie są komary! Zwłaszcza w podmokłym lesie. Dużo komarów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że położywszy się spać wśród grona innych zmęczonych, odkryłem niespodziewanie, że folia NRC, którą się okryłem, szeleści. I zaczął się horror. Z nastaniem nocy bestie z moczarów zaczęły kąsać niemiłosiernie. W namiocie było ich mniej, ale dostatecznie dużo, aby zmarnować człowiekowi życie. A więc leży sobie spokojnie przykryty kawałkiem folii wędrowiec, zmęczony trudami dnia, jak nie przymierzając lump jakiś, a tu w ciemnościach daje się słyszeć brzęczenie drania, zbliżającego się w niedwuznacznym celu upuszczenia krwi. Normalnym odruchem jest więc wyciągniecie ręki i zgładzenie łobuza, co po ciemku nie jest takie proste. Nagrodą za wysiłek jest wspaniale szeleszcząca folia NRC. Pomnóżcie ilość komarów razy liczbę takich gestów i pomyślcie o leżących obok w normalnych śpiworach kolegach. Mogę z satysfakcją stwierdzić, że wszystkim śpiącym w okolicy zmarnowałem noc. Nastał niedzielny poranek. Impreza, impreza i po imprezie. Pora sprzątania. Uff... Całe szczęście, że XXV-lecie miało nastąpić dopiero za 10 lat.