Mówią, że w Szkocji nawet pogoda bywa w kratkę...
Zaproszenie zza Kanału
W tym roku zamiast zadośćuczynić rodzimej tradycji i spędzić Wielkanoc przy jajku (tak jak na porządnych ludzi przystało), postanowiliśmy udać się do dalekiej krainy, gdzie mężczyźni chodzą w spódniczkach, a jeziora są zamieszkane przez legendarne potwory. Mówi się, że w Szkocji wszystko - od tradycyjnych strojów począwszy, a na pogodzie skończywszy - bywa w kratkę. Nam na szczęście aura sprzyjała. Przez cały pobyt tylko jednego dnia niebo trochę się zachmurzyło, a nawet skropiło nas wiosennym deszczem. I wierzcie mi albo nie - był to właśnie lany poniedziałek. A my w swojej naiwności myśleliśmy, że wyjeżdżając z Polski uda nam się uciec od wody. Los jednak chciał inaczej i trafiliśmy z deszczu pod przysłowiową rynnę. Szczęśliwie pozostałe dni były niespotykanie słoneczne, wręcz upalne. Twarze mamy teraz tak spalone słońcem, że wszyscy nas podejrzewają o wylegiwanie się na jakiś egzotycznych plażach. Nikomu nawet do głowy by nie przyszło, ze święta spędziliśmy na północnych krańcach Wielkiej Brytanii, gdzie zwykle wszystko spowite jest gęstą mgła. To ewenement, żeby cały tydzień niebo tam było błękitne. Każdego wieczoru dziękowaliśmy niebiosom za to, że są dla nas tak łaskawe.
* * *
Wybierając się do Szkocji raczej nie uda się ominąć Londynu. Przez to ogromne, kosmopolityczne miasto wiodą bowiem wszystkie linie komunikacyjne, bez względu na to czy zdecydujemy się lecieć samolotem, czy też jechać autobusem. Wbrew pozorom przelot z Londynu do Szkocji nie rujnuje budżetu przeciętnego śmiertelnika. Zdecydowaliśmy się na tę opcje nie tylko z tego powodu, aby oszczędzić czas, ale również i trochę pieniędzy. Za autobus musielibyśmy zapłacić co najmniej trzy razy więcej. A tak, już po kilkudziesięciominutowym locie byliśmy w Glasgow, sercu Szkocji.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do wypożyczalni samochodów, w której mieliśmy zarezerwowanego Forda Ka. I tu czekała nas pierwsza niespodzianka. Klient, który wynajął ten samochód przed nami miał stłuczkę i nasz Fordzik nadawał się już tylko i wyłącznie do warsztatu. Firma jednak stanęła na wysokości zadania i wychodząc z założenia "klient - nasz pan", zaproponowała nam w ramach zadośćuczynienia Nissana Primerę. Oczywiście bez żadnej dopłaty! I w taki oto sposób, zamiast samochodu z pierwszej grupy cenowej, dostaliśmy ogromnego, przepięknego Nissana z piątej, najwyższej grupy. Gdy zaprowadzono nas na parking nasze uczucia ewoluowały od niedowierzania, poprzez zachwyt, aż do euforii.
*Samochodem po Szkocji
No i w końcu mogliśmy wyruszyć na wyprawę naszych marzeń. Przez siedem dni objechaliśmy całą Szkocję wzdłuż i wszerz, nabijając na liczniku ponad 1000 mil (dla mniej zorientowanych - to około 1600 kilometrów). Nadspodziewanie szybko przyzwyczailiśmy się do jazdy po lewej stronie drogi, do zmiany biegów lewą ręką i do objeżdżania rond zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Choć musze przyznać, że na początku wcale nie było to łatwe (te nieszczęsne biegi!). Przez pierwszy dzień za każdym razem wyciągałam prawą rękę i dopiero po chwili docierało do mnie, iż skrzynia biegów jest po drugiej stronie. Jakie to szczęście, że Anglikom nie przyszło do głowy zamieniać miejscami pedału gazu z hamulcem!
Malownicze krajobrazy zachwyciły nas już pierwszego dnia, tuż po opuszczeniu Glasgow. Kolejne dni sprawiały, ze coraz bardziej zakochiwaliśmy się w tej krainie. Najcudowniejsze miejsca widzieliśmy z dala od turystycznych szlaków. Turystyka masowa koncentruje się zazwyczaj w takich miastach jak: Glasgow, Edynburg, no i oczywiście wokół jeziora Loch Ness. Pozostałe zakątki są jakby wyizolowane, przynajmniej o tej porze roku. Mieliśmy okazje odbyć kilka niezapomnianych trekkinów, wśród cudownych gór Highlandu, przejrzystych jezior i niespotykanych formacji skalnych. Podziwialiśmy strzeliste klify, romantyczne, pełne tajemnic średniowieczne zamki oraz ciągnące się w nieskończoność, porośnięte wrzosem łąki. Podobno na jesieni, kiedy wrzosy zaczynają kwitnąć, wzgórza Szkocji nabierają niepospolitej fioletowej barwy. W kwietniu jeszcze wszystko tonęło w zieleni.
Wiosna to najdogodniejsza pora na podróże po Szkocji, bo chociaż temperatury zwykle nie przekraczają 15 stopni, to jednak jest więcej szans na słoneczna pogodę niż w miesiącach letnich. Ponadto w wakacje wylęgają się miliony kaledońskich muszek (midges), które potrafią obrócić nawet najlepiej zaplanowany wyjazd w mordęgę. Na te maleńkie muszki-wampirki nie ma żadnego sposobu. Konia z rzędem temu, komu udałoby się stworzyć odpowiedni specyfik, odstraszający te maleńkie potwory. Niestety na razie żadne środki nie skutkują.
Nietypowe spotkanie
Jedną z najbardziej niesamowitych przygód, która zdarzyła się nam w Szkocji, było spotkanie ze stadem reniferów. Podczas wyprawy w góry Cairngorms (w pobliżu miejscowości Aviemore) nagle stanęliśmy oko w oko z dużą grupą tych łagodnych i przyjaznych zwierząt. Było ich tam może z pięćdziesiąt. Musiały być oswojone, bo na nasz widok, zamiast uciekać, zbliżyły się, by przeszukać nam kieszenie. Nie mam pojęcia, na co liczyły. A może ktoś z was wie, co należy do smakołyków renifera? Czym Święty Mikołaj je obłaskawia? Kontrola naszych kieszeni i plecaków była tak szczegółowa, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby te renifery w poprzednim wcieleniu nie pracowały w straży granicznej lub służbie celnej. W każdym razie nie mieliśmy żadnych smakołyków, więc zwierzęta odeszły od nas zawiedzione. Chyba dały cynk innym, że ci turyści to jacyś oszuści, którzy w zamian za pozowanie do zdjęć nie dają nic do jedzenia, gdyż inne już do nas nie podchodziły.
Wyspa Skye i whisky
Jednak miejscem, które nas najbardziej oczarowało była bez wątpienia Wyspa Skye. Ta względnie mała wyspa położona na zachodnim wybrzeżu nie bez powodu bywa nazywana "Szkocją w pigułce". I rzeczywiście - wspaniałe górskie krajobrazy, zielone łąki, na których pasą się niezliczone stada owiec, a także zapierające dech w piersiach klify wysokie na kilkadziesiąt metrów godnie reprezentują cały region. Można się tu zaszyć nawet na kilka tygodni. Wyspa Skye jest obowiązkowym punktem programu również dla tych, których fascynują tajniki wytwarzania whisky - tradycyjnego trunku Szkocji. W małej, malowniczej miejscowości Talisker znajduje się gorzelnia, z której ten złotawy napój płynie do wszystkich zakątków ziemi. Nie tylko można tu poznać tajemnice, w jaki sposób ze zwykłego zboża i wody powstaje whisky, ale dla chętnych organizowana jest darmowa degustacja. Chociaż prawdę mówiąc i bez degustacji w głowach nam się kręciło od samego aromatu.
Jezioro Loch Ness
Po wyprawach w dzikie zakątki Szkocji przyszła kolej na zwiedzanie bardziej turystycznych miejsc. Będąc nad jeziorem Loch Ness wyruszyliśmy na poszukiwania potwora, o którym głośno na całym świecie. Niestety, i tym razem bestia ukryła się w szmaragdowych toniach jeziora i nawet lornetka na niewiele się zdała. A trzeba przyznać, że potwor ma się gdzie chować - głębokość jeziora w niektórych miejscach sięga 200 metrów! Cóż, może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia... Na pocieszenie udaliśmy się do zamku Urquhart, którego malownicze położenie tuż na brzegiem jeziora sprawiło, że nie mogliśmy oprzeć się pokusie urządzenia kolejnej sesji zdjęciowej. A było co fotografować!
Edynburg
Ostatni dzień spędziliśmy w Edynburgu, stolicy Szkocji, przepięknie położonej na wzgórzach nad zatoka Firth of Forth. To urocze miasto, nad którym góruje średniowieczny zamek, najlepiej zwiedzać, gubiąc się w labiryncie wąziutkich i malowniczych uliczek. Wiekowe kamienice i strzeliste, gotyckie kościoły nadają temu miejscu niepowtarzalny charakter. Raz do roku, w sierpniu, Edynburg jest świadkiem organizowanego z wielkim rozmachem festiwalu. Zjedzą się tu wtedy tysiące turystów. Podziwiając parady Szkotów ubranych w swoje kraciaste spódniczki i grających na dziwacznych piszczałkach, zwanych kobzami, można się wiele dowiedzieć o kulturze i tradycjach tego regionu. Niestety tym razem ta przyjemność nas ominęła. Ale kto wie, być może już w sierpniu uda nam się ponownie zawitać w te progi. Bo wierzcie mi, kto raz tu przyjechał, będzie chciał wracać jak najczęściej.
Na wschód od Stambułu
Podróż po Turcji, Syrii i Jordanii
Strzeliste minarety oraz olbrzymie kopuły Hagi Sofyi i Błękitnego Meczetu oddalały się coraz bardziej. Jeszcze jedno spojrzenie: zostawialiśmy za sobą Europę i nieco podekscytowani dobijaliśmy do azjatyckiego brzegu Stambułu. Przed nami były trzy tygodnie podróży. Założyliśmy, że w Turcji spędzimy dwa tygodnie, zaś w Syrii - tydzień. W międzyczasie dosyć istotnie zmieniliśmy plany. Niestety, po górach nie wędrowaliśmy, aczkolwiek mijaliśmy wiele niesamowitych pasm. Jest więc do czego powrócić.
Promem dopłynęliśmy niemal pod sam dworzec kolejowy Haydrapasa, z którego odchodzą wszystkie pociągi w głąb Azji Mniejszej, w tym nasz nocny do Konyi. Można tylko pozazdrościć Turkom takich nowoczesnych i czystych wagonów. Ceny też były bardzo przyzwoite - za kuszetkę na trasie Stambuł - Konya (ponad 700 km) zapłaciliśmy tylko 31 zł. Gdy rano obudziliśmy się, za oknem migał nam niesamowity, księżycowy krajobraz Anatolii. Dominowały rozległe stepy o barwie żółto-beżowej z zupełnie nagimi, skalistymi górami w tle. Powoli zbliżaliśmy się do Konyi, która wyglądała niczym jakaś pustynna anomalia, na płaskim, gorącym, wysuszonym stepie bez drzew, zamkniętym z dwóch stron bliskimi już, bardzo wysokimi górami. Samo miasto, dawna stolica seldżuckiego Sułtanatu Rum, zawiodło nas nielicznymi zabytkami architektury seldżuckiej (z wyjątkiem wspaniałego grobowca Mevlany - założyciela zakonu tańczących derwiszów). Natomiast zdecydowanie bardziej odczuwalna niż w Stambule była tutaj azjatycka atmosfera na gwarnych, zatłoczonych i zakurzonych uliczkach, z niską zabudową, gąszczem drutów i przewodów elektrycznych nad głowami.
Po południu luksusowym autokarem (na dłuższych trasach tylko takie kursują - są droższe od pociągów, ale o wiele szybsze i docierają do wszystkich większych i średnich miast) przez Wyżynę Anatolijską dojechaliśmy do Göreme - najpiękniejszej osady w Kapadocji.
W krainie księżycowych dziwów
Już dojeżdżając do doliny Göreme, mijaliśmy przepiękne dwudziestometrowe formacje ze śnieżnobiałej, bardzo kruchej skały, w kształcie parabolicznych, gęsto rozgałęziających się wydm, o bardzo stromych "zboczach" i ostrych krawędziach. Dalej widoczne były samotne i olbrzymie góry wyspowe, o niemal pionowych zboczach, zbudowane ze skał mieniących się kiczowato w promieniach zachodzącego słońca różnymi odcieniami różowego i pomarańczowego. Wreszcie dojechaliśmy. Udało nam się znaleźć tani hostel za 8 zł. Tak jak niemal wszystkie budynki w tej wiosce, położonej wśród skał, i nasz składał się z dwóch części: jedna była wykuta w skale, druga zaś obudowywała dwoma piętrami i tarasem wyjście z tej jaskini.
Nasze dormitorium znajdowało się w grocie - było skromnie, ale ładnie urządzone, ze słabym, różnokolorowym oświetleniem (nie było żadnego otworu, który przepuszczałby światło z zewnątrz). Było tu wilgotno i chłodno, co stanowiło niemałą ulgę po powrocie z prawie czterdziestostopniowego upału.
W Göreme znajduje się wspaniałe Muzeum pod Gołym Niebem (Open Air Muzeum), które obejmuje skupisko kościołów wykutych w skałach we wczesnym średniowieczu, gdy tereny te należały do Bizancjum. Wiele z nich posiada przepiękne freski. Jednak najbardziej fascynujące było plątanie się po przepięknych okolicach Göreme, pokrytych gęstą siecią ścieżek, na których nie było żywego ducha. Chodziliśmy po ziemi spalonej słońcem, po skałach, w wąwozach o kilkudziesięciometrowych ścianach, w których nieraz trzeba było wykazać się umiejętnościami iście alpinistycznymi, między najbardziej charakterystycznymi dla Kapadocji kominami w kształcie grzybów. Mogliśmy czuć się jak prawdziwi odkrywcy, gdy natykaliśmy się na skromne kościoły wykute w skale, do których sami musieliśmy znaleźć wejście, gdy znajdowaliśmy tajemnicze długie tunele wykute w skale czy porzucone przed wiekami domostwa, we wnętrzach których znajdowały się prawdziwe labirynty. Przez dwa dni chodziliśmy tak po okolicy. Odwiedziliśmy wioseczkę Cavusin, obok której było niesamowite, doskonale zachowane, porzucone średniowieczne miasteczko, z domami z ciosów kamiennych o fantazyjnie rzeźbionych nadprożach i z niezwykłą, gigantyczną katedrą wykutą w skale, której połowa runęła w dół, ukazując "przekrój" przez świątynię. Jej wnętrza nie przypominały jednak tradycyjnych kościołów. Miała mnóstwo poziomów, pomieszczeń, z których przechodziło się wąskimi korytarzami, schodkami, przez kominy w stropie czy też wisząc nad przepaścią.
Prawdziwe labirynty były w podziemnych miastach z niezliczonymi kondygnacjach (odwiedziliśmy największe z nich - Kaymakli) sięgających kilkadziesiąt metrów w głąb skały. W czasach starożytnych (od VIII w. p.n.e.) i w średniowieczu, w razie najazdu chroniło się tu i mieszkało do 10 tysięcy ludzi!
Podczas pobytu w Kapadocji nastąpił atak na WTC. Nie wahaliśmy się czy jechać do Syrii, ale chcieliśmy dostać się tam jak najszybciej.
Syryjskie klimaty
Kupiliśmy więc bilet na nocne połączenie autokarowe do Halab (dawne Aleppo) w Syrii. Przesiadaliśmy się dwa razy.
Drugi raz w Antakyi (dawna Antiochia), wcześnie rano. Na dworcu pogadaliśmy z napotkaną parą Polaków, którzy właśnie wracali z Syrii. Później spotkałem ich w Warszawie, gdy... wyświetlali swoje slajdy w SKG! W końcu dojechaliśmy do granicy, wciśniętej w górską przełęcz. Bardzo miła, szybka kontrola i wreszcie wjechaliśmy do Syrii.
Około 10.00 dotarliśmy do Aleppo. Pierwsze wrażenia z zetknięcia się z arabskim światem to: niesłychany gwar, gorąco i chaotycznie. Na każdym kroku szczerzyły się do nas mniej lub bardziej kiczowate podobizny wąsatych prezydentów: śp. Asada i miłościwie panującego - jego syna Baszara. Kierowcy bez przerwy urządzali sobie popisy gry na klaksonie: im dłużej i głośniej trąbią, tym lepiej. Co trzeci mężczyzna chodzi ubrany w tradycyjne wdzianko przypominające koszulę nocną, z arafatką na głowie. No i wszystkie szyldy i napisy są upstrzone robaczkami.
Na dworcu naganiacz zaproponował nam hotel. Był niedaleko, całkiem porządny i niedrogi - nocleg na dachu kosztował 9 zł. Będąc na Bliskim Wschodzie z trzech powodów prawie zawsze spaliśmy na dachu. Przede wszystkim jest tam relatywnie chłodno w nocy (nawet w pokojach z klimatyzacją panuje tropikalny klimat), jest taniej, można też obserwować teatr życia codziennego, który w krajach arabskich rozgrywa się na ulicach. Tam w dużej mierze mieszkańcy jedzą, handlują, pracują, rozmawiają, grają w warcaby.
Syria jest ziemią obiecaną dla miłośników starych samochodów. Nie trzeba jechać aż na Kubę, aby podziwiać amerykańskie krążowniki szos z lat 50-ych: Chevrolety, Buicki, Fordy, Mercedesy... Średnio co czwarty samochód w Syrii ma ponad 40 lat.
Aleppo
Miasto jest bardzo różnorodne. W dzielnicy chrześcijańskiej mieszają się napisy w różnych alfabetach: arabskim, ormiańskim i łacińskim. Były nawet szyldy pisane cyrylicą. Przepiękne prezentuje się Stare Miasto, z labiryntem wąskich uliczek, prześlizgujących się między domami z szarego kamienia, meczetami i medresami. Gdzieniegdzie ostały się drewniane domy zdobione piękną snycerką. Znaczną część starówki zajmuje Wielki Bazar.
Najbardziej niesamowici są jednak ludzie: spontaniczni, uśmiechnięci, życzliwi, bardzo chętni do bezinteresownej pomocy, otwarci i po prostu ciekawscy. Każdy mieszkaniec Syrii umie przynajmniej jedno zdanie po angielsku: "Welcome to Syria", które towarzyszyło nam na każdym kroku. Nie bez podstaw Syryjczycy uważani są za jeden z najbardziej gościnnych narodów świata.
Następnego dnia pojechaliśmy do wspaniale zachowanych ruin bazyliki św. Szymona Słupnika z V w, a po południu wyjechaliśmy do Hamy, która słynie z nuriji - olbrzymich drewnianych kół wodnych, które kiedyś wchodziły w skład systemu akweduktów dostarczających miastu wodę. Teraz obracają się ku uciesze mieszkańców i turystów, przejmująco skrzypiąc przy okazji.
Wieczorem zaczepił nas jakiś starszy pan, który spytał się po francusku czy nie chcielibyśmy z nim... porozmawiać (wszyscy wykształceni mężczyźni w Syrii od średniego wieku wzwyż znają ten język). Z chęcią przystaliśmy na to. Zaprowadził nas do jakiegoś średniowiecznego budynku na starym mieście, w którym pracował. Siedząc w mrocznym, bardzo obszernym, sklepionym łukami pomieszczeniu, popijając z małych szklaneczek przepyszną herbatę z cynamonem, której niestrudzenie nam dolewał, starszy pan opowiadał nam przez 2 godziny o sobie, Syrii i mieszkańcach kraju.
Zamek krzyżowców
Następnego dnia pojechaliśmy w góry Liban, w których na jednym ze szczytów stoi najpiękniejszy zamek krzyżowców - Crac des Chevaliers. Zamek okazał się ogromny i wspaniale zachowany, z dwoma obwodami murów, wieżami i kościołem. Natomiast wnętrza były zupełnie puste. Spędziliśmy tam ponad pół dnia. Późnym popołudniem udaliśmy się do prawosławnego klasztoru św. Jerzego. Długo szliśmy drogą prowadzącą grzbietem, z którego rozciągał się piękny widok na otaczające nas góry Liban, a także na głęboką dolinę pod nami, zwaną Doliną Chrześcijan, bowiem głównie przez nich była zamieszkana.
Zakosami zeszliśmy w głąb doliny, dochodząc do klasztoru tuż przed zmrokiem. Zakonnicy życzliwie nas ugościli zapraszając na wspaniałą kolację w XIV-wiecznym refektarzu oraz dając nam nocleg w jednej z cel klasztornych. Rano miałem rzadką okazję wziąć udział w mszy prawosławnej po arabsku.
Palmyra
Tuż po południu pojechaliśmy do Hims, gdzie złapaliśmy mikrobus do słynnej oazy na Pustyni Syryjskiej - Palmyry.
Gdy wysiedliśmy upał o mało nie zwalił nas z nóg, choć była już osiemnasta. Poszliśmy w kierunku ruin rzymskich, zwiedziliśmy świątynię Baala, z której rozciągał się widok na bajkową oazę z palmami. Spotkany stary Arab zaproponował, że za niewielką sumę zawiezie nas swoim czterdziestodziewięcioletnim Mercedesem na szczyt pobliskiej góry, na której wznosił się malowniczo arabski zamek. Stary Mercedes dziarsko piął się niesłychanie stromą drogą, a we wnętrzu razem z nami podskakiwały i kołysały się kolorowe frędzelki, maskotki, dywaniki, szklaneczki. Pan miał w środku nawet... mały telewizor.
Wjechaliśmy na górę tuż przed zachodem słońca. Ze szczytu roztaczał się wspaniały widok na rzymskie ruiny, oazę, współczesną Palmyrę, a przede wszystkim na pustynię, którą przecinały liczne grzbiety zupełnie nagich, skalistych i beżowych gór.
Mimo zapewnień kierowcy, że znajdzie nam tani hotel, poprosiliśmy, żeby odwiózł nas z powrotem do ruin leżących za miastem. Poczekaliśmy aż się ściemni i starą rzymską ulicą wyznaczoną przez kolumnady weszliśmy w głąb ruin. Tam po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy przytulną świątynię Jowisza z zachowanymi metrowej wysokości murami oraz całkiem równą posadzką, na której rozłożyliśmy karimaty i śpiwory. Przed północą położyliśmy się spać w budowli liczącej sobie prawie 2 tysiące lat, z widokiem na bajecznie rozgwieżdżone niebo, przy akompaniamencie niezwykle porywistego wiatru, który zerwał się wieczorem oraz śpiewu muezina dochodzącego z miasta.
Damaszek
Rano poszwendaliśmy się po ruinach, wieżach grobowych i przed południem wyjechaliśmy autobusem do stolicy Syrii - Damaszku, jednego z czterech świętych miast islamu. Damasceńskie Stare Miasto nie ma sobie równych. Jest prawdziwym labiryntem bardzo starych uliczek z domami, meczetami i medresami, w których cały czas toczy się normalne życie. Gdzieniegdzie pojawiają się mury, tympanony, kolumny budowli rzymskich, praktycznie wykorzystanych jako podpory czy ściany późniejszych gmachów. Do tego niezwykle ruchliwy i tłoczny bazar oraz najważniejsza po Kopule na Skale świątynia muzułmanów - Meczet Umajjadów. Bardzo przyjemna była też wizyta u golarza.
Będąc w Syrii dojrzała w nas decyzja, aby przedłużyć trasę na Bliskim Wschodzie o Jordanię. Pociągała nas przede wszystkim magia Petry. Wizę jordańską bez problemu wyrobiliśmy w Damaszku, gorzej było z syryjską, gdyż mieliśmy wizę tylko jednokrotnego wjazdu, a Syryjczycy nie wystawiają wiz nigdzie indziej niż w kraju zamieszkania turysty. Zaryzykowaliśmy jednak, mając niewielką nadzieję, że "zwielokrotnimy" naszą wizę na granicy.
Po dwóch i pół dniach spędzonych w Damaszku pojechaliśmy busem na południe. Na przejściu granicznym szeroko uśmiechnięty celnik, nie rozumiejąc naszych pytań o wizę wbił tylko pieczątkę wyjazdu, dodając przy tym obowiązkowe "Welcome to Syria". Po chwili byliśmy w Jordanii, nie mając pewności czy będziemy mogli wrócić przez Syrię (alternatywą był samolot z Ammanu, bądź prom z... Izraela). Martwienie zostawiliśmy sobie na później. Złapaliśmy nowy środek lokomocji - Taxi Service, czyli taksówki wieloosobowe, które ruszają, gdy zapełnią się wszystkie miejsca, i po jakichś dwóch godzinach byliśmy w stolicy Jordanii.
Amman
Położona na wielu wzgórzach jordańska metropolia jest bardzo różnorodna - wyżej znajdują się wspaniałe hotele, biurowce, szerokie arterie i parki, w dolinach zaś wąskie i zatłoczone ulice ze straganami, w których handluje się rybami koralowymi, szawarmą i falafelem. Także i tu było widać, że Jordania jest krajem bogatszym niż Syria i o niebo... czystszym.
Akaba
Następnego dnia rano pojechaliśmy mikrobusem na samo południe kraju - do Akaby, położonej nad Morzem Czerwonym.
Droga Królewska wiła się przez góry i pustynię. Mijaliśmy grupki Berberów, prowadzących wielbłądy oraz stada kóz. Przed Akabą pojawiły się niesamowite góry, tak jakby ktoś lał z góry zmieszany z wodą piasek o pomarańczowej barwie, a ten spływając po zboczach zaraz zastygał. Tego samego typu góry są na pobliskim półwyspie Synaj. Gdy wysiedliśmy w Akabie uderzyła na ściana gorąca. Do tego, w przeciwieństwie do klimatu na pustyni, było bardzo parne powietrze. Poszliśmy do pobliskiego hotelu, najtańszego w całym mieście. Nie bez przyczyny. W środku do złudzenia przypominał opuszczoną, zrujnowaną fabrykę. Po korytarzu kręciło się tylko dwóch pijanych osobników z obsługi. Byliśmy jedynymi gośćmi, ale jak się potem okazało mieliśmy do towarzystwa całe chmary kompanionów.
Pod wodą
Zostawiliśmy plecaki w pokoju, który miał nawet balkon z widokiem na całą Akabę (tuż pod oknami było natomiast małe wysypisko śmieci) i poszliśmy poszukać wypożyczalni sprzętu nurkowego. Jordańskie wybrzeże posiada jedne z najpiękniejszych raf koralowych na świecie, a wszystko co najpiękniejsze kryje się oczywiście tuż pod powierzchnią wody. Bez problemu odszukaliśmy centrum płetwonurkowe. Wypożyczyliśmy "lekkie uzbrojenie" (fajka, płetwy, maska) i wraz z Mohamedem pojechaliśmy na plażę za Akabą, tuż koło granicy z Arabią Saudyjską. Było to oryginalne miejsce ze względu na widok na obszary znajdujące się w granicach aż czterech różnych państw. Z plaży jordańskiej widzieliśmy góry po saudyjskiej stronie, naprzeciw - po drugiej stronie Zatoki Akaba - piętrzyły się góry na egipskim półwyspie Synaj, w samym rogu Zatoki znajdowało się izraelskie miasto Eljat i oczywiście spoglądaliśmy na terytorium Jordanii.
Gdy dopłynąłem do rafy koralowej, znalazłem się w innym świecie. To była prawdziwa orgia kolorów, kształtów, no i ryby, które nic sobie nie robiły z mojej obecności. W morzu pływało mnóstwo gatunków o zupełnie fantastycznych ubarwieniach, tak jakby dziecku dać najbardziej jaskrawe flamastry i pozwolić mu puścić wodze fantazji. Były także olbrzymie ławice srebrnych rybek, poruszające się idealnie zsynchronizowanymi ruchami. Największe wrażenie wywarł na mnie jednak olbrzymi żółw morski błąkający się w niebieskiej otchłani.
Zachwyceni postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień. Wieczór obfitował w inną atrakcję - naszym hotelem władały karaluchy i to najprzeróżniejszej maści oraz wielkości. Po prostu raj dla entomologów. Ale nie dla nas. Miarka się przebrała, gdy jeden z karaluchów (a może spragniona miłości karaluszyca?) chciał zdobyć kolegę, urządzając sobie trekking po jego nodze. Wynieśliśmy karimaty na balkon, pozatykaliśmy wszystkie szpary kocami i tak zabarykadowani spokojnie przespaliśmy do rana.
Petra
Następnego dnia znów było nurkowanie (w innym miejscu), a pod wieczór pojechaliśmy do Petry. Ruiny, które zwiedzaliśmy przez cały następny dzień, to olbrzymie miasto położone na przestrzeni kilkunastu kilometrów w wąwozach, jarach, na szczytach górskich, w małych równinach. Prawie w ogóle nie było roślinności. Wspaniałe, monumentalne fasady wykute w skałach, choć mogą przypominać świątynie, w zdecydowanej większości są po prostu grobowcami (sami Nebatejczycy mieszkali w... namiotach). Najsłynniejszym i najpiękniejszym jest tzw. Skarbiec (znany choćby z trzeciej części przygód Indiany Jonesa).
Skały z zewnątrz miały barwę pomarańczową i różową, natomiast głębiej (co było widać w komorach gronowych i miejscach z odłupanymi kawałkami skał) kłębiły się dosłownie wszystkie kolory od krwistej czerwieni, fioletu, żółci, po granatowy, błękitny a nawet zielony.
Obejrzenie tych cudowności kosztowało nas aż 120 zł (w Syrii wstęp do każdego zabytku kosztuje 30 zł, natomiast posiadacze ISIC-a płacą... 1,5zł!!).
Powrót do domu
Następnego dnia wróciliśmy do Ammanu. Czekając na wizę syryjską pojechaliśmy nad Morze Martwe. Wbrew przewodnikowi i zapewnieniom ambasady polskiej w Damaszku okazało się, że można uzyskać ją w Ammanie. Niesamowite wrażenie wywarł na mnie zjazd z gór w dolinę Jordanu - najgłębszą depresję na Ziemi. A potem była już tylko kąpiel, czy też leżakowanie na małych falach przeraźliwie słonego jeziora.
Następnego dnia wróciliśmy do Damaszku. Nocnym, komfortowym pociągiem produkcji radzieckiej (400 km w pierwszej klasie z lotniczymi fotelami i klimatyzacją kosztuje tylko 9 zł) dojechaliśmy do Aleppo. Gdy przekroczyliśmy granicę syryjsko-turecką, poczuliśmy się jakbyśmy byli już w Europie. Spoceni, zmęczeni, czekając w Antakyi na nocny autobus do Stambułu poszliśmy do hamamu. Kąpiel i masaż przywróciły nas do życia. Jeszcze tylko jeden wspólny dzień w Stambule i po trzech tygodniach rozstaliśmy się. Asia i Adam odlecieli do zimnych krajów, a ja wracałem do Polski przez następne cztery dni szesnastoma pociągami.
Powyższa opowieść stanowi kontynuację artykułu opublikowanego w Biuletynie nr 17.
W perskiej gościnie
Wspomnienia z Iranu
Wakacje mieliśmy spędzić w Mongolii, w drugiej wersji - w Tuwie, autonomicznej republice rosyjskiej, aż w końcu, gdy lato było już bardzo blisko, postanowiliśmy pojechać do Islamskiej Republiki Iranu. Ku zgrozie rodziny oraz niektórych znajomych dostaliśmy turystyczną wizę irańską, kupiliśmy bilety lotnicze do Stambułu i drugiego sierpnia ubiegłego roku wyruszyliśmy na podbój Bliskiego Wschodu.
* * *
W pierwszej części naszej wyprawy, o której można było przeczytać w poprzednim Biuletynie, wędrowaliśmy po suchych i jałowych stokach gór Elburs. Zdobyliśmy ich najwyższy szczyt - dymiący wulkan Demawend (5671 m n.p.m.). Poznaliśmy wielu miłych i serdecznych Irańczyków mieszkających u jego podnóża. Wspomnienia z tej części wyjazdu są ciągle żywe w naszych sercach.
Nasza wyprawa do Iranu nie skończyła się jednak na trekkingu. Po wypadzie w góry chcieliśmy zwiedzić najpiękniejsze miasta tego kraju. Nasz plan był bardzo napięty, szczególnie że mieliśmy do dyspozycji tylko kilka dni, aby zobaczyć jak najwięcej.
Teheran
Zaraz po przyjeździe do Teheranu, a jeszcze przed eskapadą w góry, kupiliśmy bilety lotnicze do Szirazu. Po powrocie z Demawendu, mając jeszcze jeden dzień wolny, postanowiliśmy zwiedzić stolicę Islamskiej Rewolucji. Teheran okazał się koszmarnym molochem - z tysiącami starych, rozpadających się samochodów (paykeny), z kurzem i pyłem oraz odorem spalin, z niską, ciągle remontowaną zabudową i milionami ludzi biegającymi po ulicach nie wiadomo dokąd. Był to obrazek, którego jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Największym niebezpieczeństwem, jakie na nas czyhało w tym ogólnym bałaganie, były przejścia dla pieszych. Wszystkie próby przedostania się na drugą stronę jezdni, czy na świetle zielonym czy bez świateł, kończyły się ucieczką spod pędzącego i trąbiącego na nas auta. Po pewnym czasie każde przejście przez ulicę wiązało się z wielkim stresem i obawą o własne życie.
Dzień w Teheranie spędziliśmy na zwiedzaniu Golestanu - kompleksu pałacowego szacha oraz bazaru i okolicznych parków. Upał i wszechobecny zgiełk wykończyły nas całkowicie. Wieczór, który mieliśmy spędzić w towarzystwie naszego irańskiego znajomego był wielką niewiadomą i oczekiwaliśmy go w zniecierpliwieniu. Reza przyjechał pod nasz hotel o umówionej godzinie. Martini, jako największy z nas, zajął jak zwykle wygodne miejsce obok kierowcy, zaś ja, Marcin, Fazi i Darek tłoczyliśmy się na tylnym siedzeniu. Jechaliśmy mocno zużytym paykenem, do północnej części miasta. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, aby zatankować dwadzieścia litrów benzyny, za którą zapłaciliśmy około dolara. Po prawie godzinie dotarliśmy na wzgórze. Mogliśmy z niego zobaczyć całe miasto. Teheran wydawał się nie mieć końca. Wśród setek małych niskich domów gdzieniegdzie wystawały pojedyncze wieżowce. Późnym popołudnie dojechaliśmy do dzielnicy Darband. Ledwo udało nam się znaleźć miejsce parkingowe. Zadziwieni zobaczyliśmy, że po zachodzie słońca ta dzielnica żyje własnym życiem. Wzdłuż wąskiej uliczki wijącej się od parkingu do góry, wśród skał, znajdowało się pełno restauracyjek i czajchan, gdzie można było coś zjeść, napić się herbaty i zapalić fajkę wodną. Zasiedliśmy w górnej części Darbandu w jednej z nich. Siedzieliśmy na wygodnej tachcie, czyli czymś podobnym do dużego łóżka umieszczonego na wysokich nogach. Jedliśmy pyszne kebaby, piliśmy jogurt i herbatę. Obok płynął strumyk, a górskie świeże powietrze pozwalało swobodnie oddychać. W okolicznych czajchanach wszystkie miejsca były zajęte. Przychodzili tu całymi rodzinami mieszkańcy Teheranu. Można też było zobaczyć zakochanych na randce. Były to dla nas niespotykane widoki.
Następnego dnia o świcie pojechaliśmy taksówką na lotnisko. Było jeszcze bardzo wcześnie, jednak na ulicy panował już spory ruch. Nasz taksówkarz gnał z niesamowitą prędkością nie zważając na inne pojazdy. Nagle na rondzie, ku naszej zgrozie, skręcił w lewo pod prąd. Sprawnie wymijając nadjeżdżające z naprzeciwka samochody, skręcił w najbliższą uliczkę i pojechał dalej. Jeszcze długo nie mogliśmy opanować osłupienia. Jak się później okazało, czekało nas jeszcze wiele niespodzianek w podróżowaniu z irańskimi kierowcami.
Persepolis
Przelot minął nam w bardzo miłej atmosferze. Byliśmy jedynymi turystami w samolocie, więc wszyscy z zaciekawieniem nam się przyglądali. Stewardesy, które przynosiły napoje były oczywiście w czadorach... Po przylocie do Szirazu, zaraz z lotniska udaliśmy się taksówką do starożytnej stolicy Persji - Persepolis. Kierowca zaproponował, że na nas zaczeka, a my wielce zaciekawieni ruszyliśmy na podbój pradawnego miasta.
Persepolis, staroperska Parsa, zostało założone przez Dariusza I w 518 roku p.n.e. Było stolicą władców imperium Achemenidów: Dariusza I, Kserksesa I, Kserksesa II, Artakserksesa I, Artakserksesa II i Artakserksesa III. Miasto pełniło funkcje rezydencjonalne i sakralne. Pałac został zbudowany jako miejsce, gdzie miały odbywać się obchody święta Nouroz, czyli perskiego nowego roku, przypadającego na dzień równonocy wiosennej.
Do głównej bramy miasta prowadzą monumentalne, podwójne schody, zbudowane z pojedynczych, dość wąskich bloków skalnych. Gdy pokonaliśmy liczące sobie ponad dwa i pół tysiąca lat stopnie, naszym oczom ukazała się olbrzymia Brama Kserksesa. Zbudowana w V wieku p.n.e. nazywana była Bramą Wszystkich Ludów. To tędy ludy z całego imperium raz do roku znosiły daniny i dary dla swego władcy. Wszystkie te kosztowności, tkaniny, a także zwierzęta i sprzęt codziennego użytku były gromadzone w mieście. Przekraczając bramę Kserksesa minęliśmy umieszczone na szczytach kamiennych bloków posągi dwóch uskrzydlonych byków. To kamienni strażnicy, którzy swym kształtem i wielkością mieli odstraszać potencjalnych wrogów. Jednak nie na długo... W 330 roku p.n.e. Persepolis zostało zdobyte, zrabowane i zniszczone przez Aleksandra Wielkiego. Była to ponoć zemsta za zniszczenie Aten, około 150 lat wcześniej. Aleksander Wielki opróżnił wszystkie skarbce, a ich zawartość wywiózł na trzydziestu tysiącach wielbłądów i piętnastu tysiącach mułów. Tak olbrzymie było bogactwo ówczesnego Persepolis. Po upadku miasto nigdy nie odrodziło się. Legło w piaskach pustyni na wiele wieków.
Powoli wkraczaliśmy do wnętrza miasta. Dookoła było cicho i pusto, a z nieba lał się żar południowego słońca. Spacerowaliśmy wśród pięknie rzeźbionych bloków skalnych. Na każdym z nich widniał zupełnie inny obraz. Na jednym znajdowała się postać Dariusza I siedzącego na tronie i przyjmującego posłańców z daninami. Podwładni z dwudziestu ośmiu krain, w pokłonach składali hołd swemu panującemu. Podziwialiśmy z zachwytem wszystkie detale. Każda z przedstawionych postaci niosła coś w darze, np. złoty kielich, wazon, inne kosztowności i precjoza, kozę lub drób. Przechadzaliśmy się dalej wśród kamiennych rzeźb. Cisza i otaczające miasto pustkowie nadawało tajemniczości i mistycyzmu temu miejscu. Weszliśmy do zniszczonej sali, w której pozostały tylko resztki ze stu dziewięciometrowych kolumn. Była to niegdyś sala tronowa Artakserksesa.
Dotarliśmy też do jednego z najwspanialszych miejsc w Persepolis - Wielkiej Apadany, czyli do sali audiencyjnej. Prowadzą do niej osobne schody bogato zdobione reliefami przedstawiającymi motywy figuralne, roślinne i zwierzęce. Pomieszczenie to miało powierzchnię blisko tysiąca metrów kwadratowych, a dach wspierało kiedyś 36 dwudziestometrowych kolumn. To tutaj, w czasach starożytnych, w największej sali kolumnowej, pełnej przepychu i bogactwa, władcy Persepolis przyjmowali poddanych z darami i daninami.
Na końcu naszej wędrówki dotarliśmy na obrzeża Persepolis, gdzie znajdują się dwa grobowce wielkich Achemenidów - Artakserksesa II i Artakserksesa III. Z tego miejsca rozpościerał się wspaniały widok na całe starożytne miasto w większości otoczone górami. Widać było potęgę i moc ówczesnych władców, którzy wznieśli tak majestatyczne budowle.
Sziraz
Wróciliśmy do Szirazu i po dość długim grymaszeniu zakwaterowaliśmy się w jednym z hoteli. Pan w recepcji o dziwo nie protestował, że będę mieszkać w pokoju z czterema chłopakami. Po małym posiłku w pobliskim fast foodzie ruszyliśmy w miasto. Sziraz był jednym z ważniejszych ośrodków miejskich dawnej Persji. Obecnie również odgrywa istotną rolę, ale jako miejsce, w którym kwitnie kultura, sztuka oraz kształci się przyszła inteligencja irańska. W mieście znajduje się wiele uniwersytetów i szkół wyższych. Sziraz kojarzy się także z parkami, skwerami, kwiatami, słowikami i poezją. Znajduje się tu jedno z ważniejszych świętych miejsc szyitów - mauzoleum Króla Lampy. Postanowiliśmy zobaczyć to słynne miejsce.
Na dziedziniec budowli prowadzi zdobione bogato mozaiką wejście. Widząc zmierzające tam tłumy pielgrzymów, postanowiliśmy od razu zobaczyć, co kryje się za tą bramą. Nim jeszcze zdążyliśmy wprowadzić w czym nasze myśli, zatrzymał nas mężczyzna i wskazując na mnie (jedyną kobietę w grupie) kazał iść do wypożyczalni czadorów. W miejscu, gdzie wydawali te płachty utrudniające życie, kłębił się tłum kobiet. Na migi wytłumaczyłam, że też chcę taką czarną szmatkę. Dostałam czarny czador w białe, eleganckie kwiaty. Stojące obok dziewczyny pomogły mi go założyć i już "przyzwoicie" ubrana mogłam rozpocząć zwiedzanie.
Mauzoleum Shahe Cheragh wybudowane zostało w XIV wieku, w miejscu grobu Sayyeda Mir Ahmada, który zmarł lub został zamordowany w Szirazie w 835 roku. Od chwili wybudowania mauzoleum do czasów współczesnych Sziraz jest bardzo ważnym miejscem pielgrzymek szyitów. Do wnętrza prowadzą dwa wejścia: jedno dla mężczyzn, drugie dla kobiet. Musiałam pokonać lęk i samotnie przekroczyć próg tej cudownej budowli. Wnętrze, które ujrzałam po swojej "damskiej" stronie, zapierało dech w piersiach. Ściany i sufit mieniły się tysiącem kolorów, gdyż cała ich powierzchnia wyłożona była milionami małych lusterek. Klimatu dodawało zielone oświetlenie, które odbijając się i dając setki refleksów tworzyło niesamowity i niepowtarzalny klimat. We wszystkich pomieszczeniach modliły się szyitki. Kobiety klęczały, siedziały w kucki lub pochylały się w stronę grobu. Tłoczyły się także wokół ozdobionego srebrem sarkofagu, by dotknąć choć fragmentu świętego miejsca. Co ciekawe, druga część grobu znajdowała się po "męskiej stronie" mauzoleum, gdzie modlili się i wypoczywali panowie. Wszystkie kobiety patrzyły się na mnie bardzo przyjaźnie, uśmiechały się, ale żadna nie nawiązała rozmowy. Samotnie przechodząc z sali do sali po miękkich i bogato zdobionych dywanach, podziwiałam mieniące się kolorami ściany i sufit, które przytłaczały przepychem.
Wieczór spędziliśmy w ogrodzie Hafeza. Można tu było napić się herbaty, zapalić fajkę wodną oraz porozmawiać z mieszkańcami miasta.
Bam
Następnego dnia rano ruszyliśmy z powrotem do Kermanu. Droga dłużyła się niemiłosiernie, szczególnie, że prażące słońce zrobiło z naszego autobusu rozgrzaną, duszną puszkę. Zaraz po przyjeździe skierowaliśmy nasze kroki na bazar. W jednej z czaj-chan odpoczęliśmy po trudach podróży, pijąc pyszną herbatę. Dolatujące zapachy z kuchni nie pozwoliły nam na tym poprzestać. Mimo wczesnej pory uraczyliśmy się tradycyjnym obiadem z ryżem, kebabem, zimnym kefirem i irańskim pieczywem. Po sytym jedzeniu postanowiliśmy ruszyć na zakupy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że o tej porze Irańczycy mają przerwę na obiad i odpoczynek. Spacerowaliśmy więc podziwiając ciekawą zabudowę bazarów.
Kermański bazar sięga swoją historią początków XIV wieku. Miasto znajdowało się na trasie Jedwabnego Szlaku, więc zatrzymywały się tutaj karawany i kwitł handel wymienny towarami płynącymi ze wschodu na zachód i zachodu na wschód. Po kilku godzinach doczekaliśmy się wreszcie otwarcia kramów. Jak się okazało można tu było kupić wszystko, poczynając od współczesnych sprzętów domowego użytku, poprzez ubrania, do pamiątek, wyrobów ze złota i miedzi. Zakupiliśmy przyprawy: imbir, kurkumę, szafran i gałkę muszkatołową, trochę miedzianych naczyń i piękne wyroby z tkanin. Czas naglił, trzeba było jechać do Jezdu.
Jezd
Do miasta dotarliśmy w środku nocy. Taksówką dojechaliśmy do hoteliku w centrum miasta. Po krótkiej drzemce, trzeba było wstawać i ruszać na podbój starego miasta. Stara dzielnica Jezdu to pradawne miasto założone w XI wieku. Obecnie uznawane jest ono za jedno z najstarszych miast na świecie zachowane w tak doskonałym stanie. Dlatego też zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Gdy zaczęliśmy przechadzać się duktami tego "muzeum", szybko przekonaliśmy się, że stare domy są nadal zamieszkałe, a gdy upał i skwar nie dokuczają, ulice i place tętnią życiem.
Miasto zbudowane jest z gliny. W palącym słońcu, w którym przyszło nam chodzić, mieniło się odcieniami żółtego i pomarańczowego koloru. Dominowały charakterystyczne dla tego obszaru wieże wiatrowe. Zarówno w przeszłości, jak i dzisiaj, pełniły funkcje wentylatorów, dzięki którym w mieszkaniach, na bazarach i w większości korytarzy jest świeże, chłodniejsze powietrze. Wysokie ściany budynków, przykryte dachami korytarze i przejścia, dawały cień i ulgę od palącego słońca. Mogliśmy tam przystanąć i chwilkę odetchnąć. Spacerując dalej ulicami i korytarzami starego miasta mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w labiryncie, na szczęście nie było tu ślepych uliczek. Zauważyliśmy, że wejścia do domów są bardzo charakterystyczne i wcześniej nie spotykane. Były to drewniane drzwi z dwiema kołatkami, jak się później dowiedzieliśmy, z męską i damską. Każda z nich była tak zrobiona, że wydawała inny dźwięk. Kobiety używały jednej, a mężczyźni drugiej kołatki, tak, aby gospodyni domu wiedziała, kto idzie i czy musi zasłonić twarz przed mężczyzną. Idąc dalej po starych brukowanych uliczkach widzieliśmy kilka kobiet w czarnych czadorach, przemykających się w cieniu ścian. Wszystkie unikały naszego wzroku i zasłaniały szczelniej twarz przed obiektywem aparatu.
Na obrzeżach starej dzielnicy ujrzeliśmy strzeliste minarety dominującego nad miastem Meczetu Piątkowego zbudowanego w 1325 roku. Iwan, czyli fasada głównego wejścia, imponuje niespotykaną wysokością, wynoszącą aż 104 metry. Portal posiada ceramiczną okładzinę w unikalne i finezyjne wzory. Stojąc przy wejściu człowiek czuje się bardzo mały. Wnętrze meczetu jest ozdobione jaspisem i ceramiką. Wszędzie panuje niepodzielnie kolor niebieskozielonej mozaiki.
Wróciliśmy do centrum, aby zobaczyć zabytek, z którego słynie Jezd - Amir Chakhmaq. Jest to jedna z charakterystycznych i niezwykłych budowli w Iranie. Posiada trzypoziomową fasadę, z symetrycznie położonymi wieżami. Mogliśmy ją podziwiać o różnych porach dnia, gdyż widać ją było z okna naszego pokoju hotelowego. Budowla najpiękniej wygląda nocą, gdy cała jest delikatnie podświetlona i odbija się w pobliskim basenie. Jeszcze przed zachodem słońca postanowiliśmy pojechać na obrzeża miasta, aby zobaczyć świątynię zaratusztriańską i tajemnicze wieże milczenia. Z Jezdem ściśle wiąże się religia zaratusztriańska, która liczy sobie już ponad 2500 lat i obok hinduizmu i judaizmu jest jedną z najstarszych żywych religii świata. Do tej pory mieszkają w mieście jej wyznawcy. Gdy dotarliśmy na miejsce, słońce swymi zachodzącymi promieniami oświetlało resztki świątynnej. zabudowy i dwa wzgórza, na których w dawnych czasach składano ciała zmarłych. Zaratusztrianie nie mogli zanieczyszczać zwłokami ziemi i ognia, dlatego wiatr, palące słońce i dzikie zwierzęta rozprawiały się z ciałem zmarłego. Wdrapaliśmy się na jedną z wież i podziwialiśmy zachodzące wieczorne widoki.
Isfahan
Ostatnim miastem, które zobaczyliśmy w Iranie był Isfahan. Po przybyciu do niego i zakwaterowaniu w eleganckim hoteliku, ruszyliśmy na podbój miasta. Na pierwszy cel wybraliśmy największy w Iranie, bo liczący sobie 30 tysięcy metrów kwadratowych Meczet Piątkowy. Płacąc słono za wejście weszliśmy do wnętrza budowli pochodzącej z XI wieku. Podziwialiśmy gigantyczny dziedziniec oraz cztery olbrzymie iwany wieńczące wejścia do wewnętrznych sal. Meczet ten nie jest zdobiony mozaiką ani glazurowanymi płytkami. Ściany pokryte są kaligraficznymi inskrypcjami oraz dekoracyjnymi motywami roślinnymi i geometrycznymi wyrzeźbionymi w glinie.
Opuściliśmy gigantyczną budowlę i udaliśmy się w kierunku Placu Imama Chomeiniego - najatrakcyjniejszego miejsca w Isfahanie. Przechodząc przez bazar, na którym znajdowały się kramy, łaźnie i czajchany, dotarliśmy na mający kształt prostokąta o wymiarach 512 na 160 metrów plac, który powstał w 1612 roku. To tu zatrzymywały się karawany przybywające do miasta, aby wypocząć lub wymienić towary. Tutaj też odbywała się gra w polo, którą pasjonował się władca. Również tutaj odbywały się egzekucje skazańców oraz parady wojskowe. Plac otoczony jest ze wszystkich stron regularną i jednolitą dwupiętrową zabudową, nadającą mu dostojny wygląd. Obecnie mieści się w nich około 180 sklepików. Wzdłuż placu wznosi się wiele majestatycznych budowli najpiękniejszych w świecie islamskim i najpiękniejszych, jakie dotąd widzieliśmy w Iranie. Z jednej strony placu znajduje się pochodząca z początku XVII wieku brama Ali Kapu, wiodąca do pałacu, w którym mieszkał w przeszłości szach. Naprzeciw Ali Kapu wznosi się wybudowany w 1602 roku królewski meczet Loft Allaha. Portal tego meczetu wykładany jest ceramicznymi płytkami w niebieskiej tonacji. Kopuła przykrywająca meczet lśni niczym złota kula. Główną budowlą przy placu jest wielki meczet Imama, zbudowany w latach 1612 - 1616.
Z bijącym sercem powędrowaliśmy w jego kierunku. Wejście do wnętrza zdobi ogromny portal o szerokości 35 metrów, obłożony niebieską mozaiką oraz dwa smukłe minarety o wysokości 45 metrów każdy. Na wewnętrznym dziedzińcu meczetu, w basenie wypełnionym wodą, odbijały się cztery potężne, niebiesko-złote iwany. Dziedziniec otoczony jest dwoma piętrami arkad, wykończonymi niebieskozieloną ceramiką, która lśniła w popołudniowym słońcu. Kopuła wznosząca się na wysokość 30 metrów nad główną salą modlitewną błyszczała niczym turkusowa kula na tle niebieskiego nieba. Na zewnątrz zwieńczona jest ona iglicą z pozłacanego brązu w formie półksiężyca. To wszystko zapierało dech w piersiach. Weszliśmy do sali modlitw, która oświetlana była przez promienie słońca wpadające małymi oknami. Jej wnętrze wyłożone jest błękitnymi płytkami ceramicznymi, kontrastującymi z żółtozłotą rozetą w szczycie kopuły. Stając dokładnie pod nią i wymawiając jakieś słowo, słyszeliśmy jak echo powtarzało je kilka razy. Mimo przepychu, nigdzie nie czuliśmy się przytłoczeni bogactwem. Wszędzie widzieliśmy mozaiki i malowidła przedstawiające kwietne bukiety, łodygi, wiązanki i wstęgi, pąki i pełne kwiaty, wazy, z których wychodziły gałązki. Żal było wychodzić z tak magicznego miejsca.
Zafascynowani pięknem i efektownością meczetu Imama powędrowaliśmy na inną stronę Placu Chomeiniego, by zobaczyć meczet Loft Allaha. Meczet ten nie posiada żadnego minaretu. Nie posiada on także dziedzińca, co jest ewenementem w Iranie. Przekroczyliśmy próg budowli zwieńczony pięknym portalem i przechodząc ciemnym korytarzem wykładanym ceramiką doszliśmy do wnętrza o cudownych zdobieniach. Kwadratowa sala jest całkowicie wyłożona niebieskimi płytkami. Przykrywa ją kopuła z przepiękną złotą rozetą, posiadającą misterną sieć ornamentów. Na ceglanym tle występują motywy roślinne na przemian z inskrypcjami. Usiedliśmy na podłodze i podziwialiśmy cudowne wnętrze. W kopule znajdują się okna z ozdobnymi kratownicami, przez które wpada światło i w zależności od pory dnia oświetla salę modlitewną. Rano jej wnętrze jest żółtozłote, popołudniu - pomarańczowe, a wieczorem - lekko różowe. Spędziliśmy tu ponad godzinę, odpoczywając od żaru panującego na zewnątrz i sycąc nasze oczy tym fenomenalnym widokiem.
Po spenetrowaniu sklepików otaczających Plac Chomeiniego i posileniu się kebabem w restauracji, udaliśmy się nad rzekę Zajandę, przepływającą przez Isfahan. Nim tam dotarliśmy, częściowo na piechotę, a częściowo taksówką, zrobiło się zupełnie ciemno. Nad rzeką spacerowało mnóstwo ludzi. Idąc wzdłuż rzeki dotarliśmy do zbudowanego na początku XVII wieku mostu Trzydziestu Trzech Łuków. Most o długości 300 metrów był pięknie podświetlony. Jego odbicie mieniło się w płynącej korytem wodzie. Na środku mostu znajduje się jezdnia dla wozów konnych i karawan, natomiast po bokach są specjalne kryte chodniki dla pieszych. Arkady nad chodnikiem dawały zbawienny cień dla wędrowców podczas niemiłosiernych upałów. Przeszliśmy na drugą stronę rzeki, a wracając wstąpiliśmy do czajchany mieszczącej się po środku mostu. Delektując się chłodną bryzą rzeki.
Po odpoczynku poszliśmy w dół rzeki, aby zobaczyć kolejny cudownie podświetlony most. Chawdżu to most-zapora wzniesiony około 1650 roku. Jego zadaniem było zapewnienie miastu wystarczającej ilość wody podczas suchych okresów. Dodatkowo stał się kolejną przeprawą przez rzekę, z krytą ścieżką dla pieszych i połączył brzegi miasta. Na tym moście również znajdowała się czajchana. Nie omieszkaliśmy usiąść na chwilę, aby zapalić fajkę wodną i znów napić się herbaty.
Po krótkim postoju postanowiliśmy jeszcze raz pojechać na Plac Imama Chomeiniego. Spodziewaliśmy się, że przepiękne budowle przy placu będą podświetlone. Nie pomyliliśmy się. Plac wyglądał bajecznie. Meczety i pałac Ali Kapu mieniły się w blasku lamp. Dodatkowo splendoru dodawały im odbicia w wodach basenów znajdujących się na placu. Był to istny raj dla naszych zmęczonych oczu, ale też i dla aparatów... Isfahan to cudowne miasto, które pozostawiło w naszych umysłach niezatarte wrażenie.
* * *
W ten sposób nasza podróż po Iranie dobiegła końca. Ze smutkiem opuszczaliśmy ten kraj i żałowaliśmy, że wszystko musieliśmy zwiedzać w tak zawrotnym tempie. Zabytki, piękne ogrody, bazary oraz napotkani po drodze ludzie na zawsze pozostaną w naszej pamięci.
Wskrzeszenie Sekcji Wysokogórskiej
Relacja z zimowego obozu SKG w Tatrach
Jeśli przejrzeć Biuletyny i Kronikę SKG, to roi się tam od opisów wspaniałych podróży. Ludzi związanych z Klubem zawsze ciągnęło daleko i wysoko. Wojaże "daleko" to kwestia fantazji, odwagi i organizacji, aby wejść "wysoko" potrzebne jest, choćby elementarne, obycie ze sprzętem wspinaczkowym. Przez długi czas Klub mógł się pochwalić prowadzeniem szkoleń w górach o charakterze alpejskim. Sekcja Wysokogórska zamarła niestety około 1996 roku (trudno dziś dociec konkretnej daty).
Reaktywacja
Po sześcioletniej przerwie wskrzeszenia Sekcji podjął się Paweł Winiszewski. Rozpoczęły się spotkania na sztucznej ściance i nauka węzełków. Wreszcie doszło do długo oczekiwanego wyjazdu zimowego. 14 lutego 2003 roku wsiedliśmy w pociąg do Zakopanego. Między 15 a 23 lutego br. spędziliśmy dziewięć wspaniałych dni w Tatrach. W sobotę wnieśliśmy zapasy na dziewięć dni na Halę Gąsienicową. Sam kurs rozpoczął się w niedzielę. Naszą bazą stała się Betlejemka - Centralny Ośrodek Szkolenia Polskiego Związku Alpinizmu, a instruktorem Andrzej Kłos. Pomagała mu dwójka naszych klubowych taterników: Krzysiek Borkowski i Paweł Winiszewski. Kursantów była piątka: Asia, Kasia, Gosia, Mirka i autor.
Plan dnia
Betlejemka to jedyne miejsce w swoim rodzaju. Centralne miejsce w tym ognisku domowym zajmuje komin, przy którym suszy się dosłownie wszystko: ręczniki, ubrania, liny, szpej... Pętle założone na belkach stropowych, spięte karabinkiem, to dobre stanowisko zarówno dla śrub lodowych, jak i majtek. Mogą wisieć razem. Komu to przeszkadza?
Atmosfera Betlejemki to pochodna osobowości przebywających tam ludzi. Wiele ich dzieli, ale jeszcze więcej łączy - to ludzie gór. Wieczorny, wesoły nastrój odprężenia różnił się od porannego. O piątej, szóstej rano, jeszcze przy świetle czołówek, w ciszy, by nie zbudzić śpiących, wyczuć można było koncentrację. Śniadanie, przygotowanie do drogi, ostatnie sprawdzenie sprzętu.
Nas poranne napięcie dotyczyło w mniejszym stopniu. Wychodziliśmy o ósmej, czasem o dziewiątej, więc nie musieliśmy się spieszyć. Nasze "zadania" były też prostsze. Wracaliśmy z reguły przed trzecią. O piątej lub szóstej, po obiedzie, słuchaliśmy wykładów. Po wykładzie biegliśmy na grzańca do Murowańca (oraz na szarlotkę i naleśniki).
Praktyka
Pierwszy dzień kursu (niedziela) rozpoczęliśmy od nauki hamowania czekanem. Śmiechu było co nie miara, gdyż stoki zalegała półmetrowa warstwa puchu. Przy odpowiednim nastromieniu śnieg sięgał do szyi, a torowanie wymagało krecich umiejętności. W tych warunkach tor zjazdowy musieliśmy specjalnie przygotować. Oprócz hamowania trenowaliśmy wyłapywanie ślizgu partnera asekurując z kubka i półwyblinki. Następnie podeszliśmy nad Zmarzły Staw (wcześniej byliśmy u stóp Granatów), gdzie uczyliśmy się chodzić w rakach po lodzie i trawkach. Wspinaliśmy się też "na żywca" po dwumetrowym, pionowym lodospadziku.
Trzeci dzień (wtorek) w całości poświęciliśmy wspinaczce w lodzie. Wspinaliśmy się nad Zmarzłym Stawem. Nasza lodowa ścianka miała około pięciu metrów wysokości. Zaczynała się prawie pionowo, kończyła się połogo. Zbudowana była ze skały i błękitnawego lodu wodnistego. Pokonywaliśmy ja asekurowani "na wędkę". Odpadnięcie kończyło się dwumetrowym wahadłem. A wszystko to w pogodzie iście tatrzańskiej, w śniegu, w wietrze i we mgle.
W piątek trenowaliśmy wychodzenie ze szczeliny lodowcowej. Imitował ją "kamieniołom" obok stacji meteorologicznej. Ratowaliśmy się przy pomocy gardy zawiązanej na dwóch karabinkach współdziałającej z blokerem. Dzień wcześniej, w Betlejemce, trenowaliśmy inną metodę - prusikowanie. Tego samego dnia uczyliśmy się oceniać zagrożenie lawinowe. Robiliśmy przekrój poprzeczny pokrywy śnieżnej oraz próbę norweską. Zbudowaliśmy także jamę śnieżną, w której dwie osoby nocowały.
Teoria
Istotną część szkolenia stanowiła teoria. Najważniejszy wykład dotyczył przemian śniegu i lawin. Rzecz to fundamentalna. Udając się w góry wysokie trzeba umieć samemu ocenić zagrożenie lawinowe. Liczba podana w schronisku na żółto-czarnej szachownicy nie musi być reprezentatywna dla całej doliny. Stoki różnią się przecież kształtem, nasłonecznieniem, wystawieniem na działanie wiatru, nachyleniem, rodzajem podłoża. Lokalne zagrożenie lawinowe (dany stok lub żleb) może być większe lub mniejsze niż podają ratownicy. Inne wykłady dotyczyły sprzętu alpinistycznego, biwaków w górach, niebezpieczeństw górskich, strategii wyjazdów i historii turystyki.
Wycieczki
Uzupełnieniem ćwiczeń było praktyczne zastosowanie nabytych umiejętności. W poniedziałek, w słońcu i błękicie, weszliśmy na Żółtą Turnię (przez Żółtą Przełęcz). W czwartek, już w mniej łaskawą pogodę, osiągnęliśmy Przełęcz Pańszczycką. W sobotę udaliśmy się na Mały Kościelec (weszliśmy przez Karb od strony "Pojezierza", zjechaliśmy do Czarnego Stawu). W niedzielę (to już była ostatnia wycieczka) weszliśmy żlebem na Zawrat i zeszliśmy do Doliny Pięciu Stawów. Doliną Roztoki i busem dostaliśmy się do Zakopanego.
Wycieczki porządkowały treść wykładów. Mieliśmy okazję zaobserwować jak zmieniają się warunki śniegowe w zależności od formacji terenu, nasłonecznienia, wystawienia na działanie wiatru i wysokości. Poznawaliśmy różne rodzaje śniegu (gips, deski, szreń, szreń wgłębna) i formy jakie mu może nadać wiatr (grzyby, nawisy).
Przyszłość
Finałem kursu ma być wyjazd w Alpy (koniec sierpnia - wrzesień). Wedle wstępnych rozmów pojedziemy w Wysokie Taury lub Alpy Walijskie. Są apetyty na Mont Blanc i Matterhorn, ale wszystko zależeć będzie od umiejętności i sprawności kursantów. Wyjazdy przygotowawcze i spotkania na sztucznej ściance zweryfikują nasze umiejętności. A w październiku rozpocznie się następny kurs. Podczas wyjazdu Krzysiek robił zdjęcia dokumentalne. Dzięki niemu będziemy mogli przywitać przyszłych kursantów slajdowiskiem pokazującym obóz zimowy. To są plany tylko na najbliższy czas, a przecież Sekcja dopiero się odrodziła...
Głos się jeży
Myśli przejściowe spisane przez waletkę
Grupa o prowadzącym:
- Nie pokazujcie jemu mapy, bo się załamie!
Kursant:
- Nie mogę się śmiać, bo zajady mi się robią.
Kursant I:
- K...! Kto mi kopnął kubek z kisielem?
Kursant II:
- Przepraszam, lekko dotknąłem. Możesz kopnąć mój!
Kursant I:
- Zaczekajcie! Grzesiek musi zmienić podwozie, bo jest mokro.
Grupa:
- A co, ma płetwy?
Instruktor:
- Zawsze się zastanawiam, co myśli kursant, gdy tak stoi w krzalu!
Kursant oferuje swoją pomoc koledze w regulacji plecaka. W odpowiedzi słyszy:
- Nie, bo mi się banany pogniotą!
Kursant I:
- Wbrew pozorom jest różnica między kijkami: lewym i prawym.
Kursant II:
- Tak jak między skarpetkami!
Otoczenie: sklep, szkoła podstawowa, w oddali kościół i plebania.
Kursant ogląda swoje krocze:
-O, k...! Są dwa!
(mowa oczywiście o kleszczach)
Prowadzący do grupy:
- Myślę, że wiem, dokąd idę, ale nie wiem, gdzie dojdę!
Kursant, otworzywszy drzwi kapliczki:
- Tu nic nie ma: krzyż i obrazek z Matką Boską!
Po chwili:
- O! Ktoś zostawił neseser!
Grupa:
- To nie neseser, to brewiarz!
Kursant opowiada o rozmnażaniu wegetatywnym* świerka:
- Dziwne, że świerk na tym terenie tak się rozmnaża.
Grupa:
- Tak?
Kursant:
- A ty byś wolał ucięcie ręki czy czegoś innego?
Kursant opowiada o Akcji "Wisła":
- Wysiedlono około 14 tys. ludzi, zwierząt nie będę wymieniał...
Prowadzący do grupy przed barem "Solinka" w Dołżycy:
- Nie możecie wejść do środka, bo stworzycie nową formę chaosu!
Wieczorową porą, prowadzący z oddali woła w stronę grupy:
- Chodźcie tutaj!
Kursant:
- To, co? Mamy chodzić na odgłos?
Prowadzący:
- Mam mapę, ale nie wiem czy jej wierzyć!
Po godzinnej drzemce, przebudzony kursant:
- Tyle hałasu w tym lesie, że wyspać się nie można! Ptaki wrzeszczą...
Kursant I widząc z oddali odjeżdżający autobus:
- Ja wiedziałem, że tak będzie!
Kursant II:
- Ale on pojechał w przeciwnym kierunku!
Kursant I:
- Nieważne!
Instruktor przed zrobieniem tzw. piłkarskiego zdjęcia:
- Mam battery packa**, więc mi nie stanie!
(mowa oczywiście o zamiarze umieszczenia aparatu fotograficznego na słupku)
Myśl:
- Wiadrodoba dzieli się na burakogodziny.
Wyrażenie:
- Kukułczy burak (czyli przejęcie prowadzenia w trakcie buraczenia).
Przekleństwo:
- Burak nać!
Określenia na instruktorów:
- Autorytety, osobistości, sępy, krasnale.
* rozmnażanie wegetatywne - sposób rozmnażania bezpłciowego; może odbywać się przez podział, pączkowanie, fragmentację, wytwarzanie rozmnóżek, urwistków, rozłogów-bulw, kłączy, cebul i innych
** Battery pack - dodatkowy zasobnik na baterie (np. paluszki) umieszczony pod aparatem fotograficznym