Kadar, czyli jak przestałem się bać i pokochałem licznik Geigera
Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się, że po powrocie z Tatr, Bieszczadów lub innych gór myślałeś o tym jak by to było fajnie, gdyby ktoś zburzył wszystkie schroniska, powysadzał drogi i mosty, pozasypywał szlaki? Może widziałeś siebie z wielkim karabinem maszynowym w dłoniach, oczyszczającego górskie ścieżki z niedzielnych, ceprowatych, z twarzami (mordami!) debili, w sandałach, w szpilkach, z chebakami zamiast plecaków, w nieestetycznej bieliźnie, z brzucha-mi, z radiomagnetofonami, ze Śląska, z Wybrzeża, z Mińska (sorry Misiu), ................................ (tu miejsce na wpisanie twoich ulubionych epitetów) turystów. (Jeśli przypadkiem jesteś wegetarianinem i brzydzi cię widok krwawej posoki użyźniającej Bieszczadzkie połoniny, zawsze możesz sobie wyobrażać, że to Szaman trzyma ten karabin.)
Jeśli kiedykolwiek zdarzyło ci się... Nie, wcale nie musisz pędzić do Dziadka (lub jakiegoś jego kumpla po fachu), po prostu jedź w KADAR.
Wyobraź sobie góry podobne do Tatr, tylko trochę wyższe i znacznie rozleglejsze. Trzytysięczne szczyty z małymi lodowczykami, a w dole przepastne doliny w których panoszy się prawie dziewicza tajga (tu mała zagadka: dlaczego wyrażenia "prawie dziewicza" można użyć z rzeczownikiem "tajga", a z "kursantką" to brzmi już jakoś dziwnie?). Krystalicznie czyste jeziora, które tylko czekają, żebyś zechciał rozbić w ich pobliżu namiot. Ryby w rzekach, grzyby i jagody w lesie, kupa latającego ścierwa w powietrzu - tak, to obraz raju. A na dodatek raju bez strażników (czytaj filanców) i zakazanych drzew.
A teraz trochę szczegółów:
Dojazd: nic prostszego - 6 dni płackartą i dojeżdżasz do Czary, uroczego miasteczka na BAM-ie. To w miarę typowa osada na tej linii. Trochę bloków, które wyglądają jak gdyby zbudowano je od razu stare, obok drewniane rudery jak z latynoskich slamsów, a wokoło masa pordzewiałych rusztowań, silosów i dźwigów, doły na fundamenty, spychacze i opustoszałe hale. Przed blokami ludzie próbują uprawiać ziemniaki, a krowy znaleźć coś do jedzenia. Na takim tle dość egzotycznie wyglądają nowoczesne budynki dworca kolejowego i hotelu. Z Czary w góry to już rzut beretem. Pół dnia (droga dla cieniasów) lub trzy dni (nasza, bagienna wersja).
No tak, docierasz do celu i co tu robić dalej? Możesz po prostu chodzić wzdłuż dolin napawając się pięknem dzikiej przyrody i lecząc wielkomiejskiego kaca. Zaczynasz na dole gdzie rzeki są szerokie, lasy gęste, a komary upierdliwe. Potem mozolnie pniesz się do góry, gdzie muszki zastępują komary, a las przechodzi w kosodrzewinę. Dalej to już piętro hal i niesamowicie pięknych jezior a także obszar, gdzie współczynnik "ilość ugryzień na sekundę" wreszcie robi się mniejszy od jedynki. Kiedy znudzi ci się siedzenie nad wodą bierzesz dupę w troki idziesz jeszcze trochę do góry, przechodzisz przez przełęcz i powtarzasz cały cykl tym razem w drugą stronę. Jeśli jesteś jednym z tych ambitnych twardzieli z przypałem w dolnych kończynach, zawsze możesz spróbować wejść na jakąś górę. Dla każdego coś miłego i nawet miłośnicy lodu znajdą tu małe lodowce pocięte czasami całkiem nie banalnymi szczelinami.
Kiedy już dorobisz się pęcherzy na stopach od tego wyczynu, zawsze możesz wpaść do jedynej w okolicy Turbazy. Całkiem możliwe, że spotkasz tam jakiś turystów. Co jest o tyle ważne, że nikt nie "pastroi bani" tak dobrze jak mieszkańcy byłego kraju rad. A jak powszechnie wiadomo po dobrej bani (określenie "dobra bania" dla tego co nas spotkało jest epitetem, właściwszym było by "magiczne zjawisko - symfonia na gorące powietrze, parę, pot i rózgi") i secie świat od razu staje się piękniejszy.
Odpocząłeś? No to ruszamy dalej. Wory możemy zostawić w turbazie i zrobić sobie wycieczkę do kopalni uranu. Zostało z niej bardzo niewiele, podobnie jak i z obozu w którym "mieszkali" "pracownicy". Dość odpychające miejsce. Same skały, w lecie upał, w zimie 50-cio stopniowe mrozy. Więźniowie "mieszkali" w dołach wykładanych deskami. Przez 4 lata działalności obozu i kopalni podobno zginęło ich tu 10 tysięcy.
A gdy już jesteśmy przy temacie uranu, to należy nadmienić, że dobrze zorientowane miejscowe wiewiórki (burundki) twierdzą, że warto nosić ze sobą licznik geigera i sprawdzać na czym siadamy i gdzie rozbijamy namioty, aby potem nie stwierdzić ze zdziwieniem, że po ciemku nasza ręka świeci jaśniej od wskazówki w naszym kompasie. Mogłaby świecić dużo jaśniej, gdyby doszło do planowanego w okolicy uruchomienia wydobycia miedzi przy pomocy bomby atomowej (to taki kraj, tu wszystko robi się z rozmachem). Do dziś podobno można znaleźć sztolnię w której miano podłożyć ładunek i resztki urządzeń do zdalnego sterowania detonacją.
Co jeszcze możesz znaleźć w Kadarze? Możesz znaleźć tubylca (słownie jednego, jeżeli nie liczyć dobytku tzn. strzelby, psa, reniferów, żony i dwóch synów). Na twoim jednak miejscu nie liczyłbym na to, że uda ci się kupić od niego coś do jedzenia. Nie licz także, że prezent w postaci paczki papierosów (jednej z tych eleganckich kartonowych paczek kupionych specjalnie na podarki, o które podczas całej podróży dbałeś bardziej niż o własne jaja - panie mi wybaczą) zrobi na nim jakieś wrażenie. Wyjmie jednego, zaciągnie się dwa razy. Jego dotychczas nieruchomą, przypominającą cierpiącego na mongolizm sfinksa twarz wykrzywi grymas. Powie - słaby, rosyjskie lepsze - po czym wyjmie jakiegoś biełamorca i wtedy wreszcie zrozumiesz, dlaczego w ogóle nie gryzą go komary.
Czas już wracać. Ale przedtem napij się herbaty z ogniska, rozłóż sobie karimatę i śpiwór wprost na ziemi i popatrz na gwiazdy. Nie to, żeby nocne niebo było tam ładniejsze niż u nas, ale być może zobaczysz tam coś czego zwykle nie zauważasz obozując w polskich górach, gdzie w każdym miejscu słychać szczekanie psów z pobliskiej wsi, lub zrozumiesz coś, czego dotychczas nie rozumiałeś, twardo walcząc z matką naturą podczas zdobywania kolejnego dziesięciotysięcznika w zimie z zawiązanymi oczami i od tyłu.
Życząc wam tego (oczywiście dziesięciotysięcznika), kończę i idę na piwo.
P.S. Skład wyprawy: Tupta, Karolina, Staszek, Warino, Gałązek i ja.W góry te i tamte, czyli... bułgarski bigos
Trzeba przyznać, że z wychodzącymi w Biuletynie wspomnieniami z gór wysokich (liny, szczeliny, wpadanie, wspinanie), moje wyjazdy w osławioną "kapustę" nie wytrzymują konkurencji. Nie zamierzam też porównywać przyjemności pływania w górskim jeziorku z walką o życie w falach adrenaliny. Ponieważ jednak nasza letnia kapuściana podróż była dobrze okraszona różnymi przygodami, a miłośników kapusty w Klubie naszym szacownym nie brakuje, zdecydowałem, że machnę słów parę o górach, w które SKG zazwyczaj nie wędruje, ale gdzie - jak legendy głoszą - jakaś delegacja kapuściarzy dotarła. Jednym słowem: Riła - zachodnie pasmo Rodopów, Bułgaria.
Pomysł zrodził się banalnie, ale brzmiał ekscytująco, międzywojewódzka wyprawa Warszawa - Gdańsk, dziesiątki osób, tony sprzętu, tragarze, wielbłądy... Pojechaliśmy we czwórkę.
Dużo rozważań finansowych prowadzi do chaosu. W ciągłych dyskusjach i wywiadach terenowych biegł sobie cichutko czas, aż w wigilię wyjazdu ze zdziwieniem skonstatowaliśmy, że nie wiemy, jak się w tę Riłę dostaniemy.
GODZINA W
Od rana mętlik: na wszelki wypadek załatwiam wizy tranzytowe przez Serbię. W domu przykra konkluzja: zostawiłem w ambasadzie całą naszą gotówkę i dokumenty! Cicho klnę. Pędem wracam w Ujazdowskie. Uff, plecak chyba wyrwie mi łopatki, żarcia mam na 30 dni! Cieć spogląda na mnie z bałkańskim spokojem: "Po 13-tej zamknięte". Klnę. Telefon do konsula. Wyjaśnienia. Wreszcie mam nasze papiery. Na Wschodni nie zdążę. Głośno klnę. Wpadam na Centralny o godzinie odjazdu pociągu. Ma dziesięć minut spóźnienia... Piętnaście. Ech, gdyby ktoś płacił za przeklinanie, tego dnia miałłbym ładną sumkę.
Nareszcie! Ekspres wtacza się na peron. Ciekawe, czy reszta w ogóle wsiadła? Szybkie "Cześć!". Ulga.
- Bo widzisz, Szaman - zagajam - jeśli ten pociąg spóźni się po drodze do Krakowa jeszcze z 15 minut, nie ma szans, żeby złapać autobus do Budapesztu.
- No - Szaman też tak to widzi.
- Może zrezygnujemy? Tylko miejscówki na pociąg przepadną - zasępiam się.
- Spoko. Nie kupiliśmy - rozczula mnie Szaman.
No to jazda! Wory wylatują fontanną z otwartych drzwi wprost pod nogi zdegustowanego kanara. Stoimy już na peronie i w trójkę nerwowo krzyczymy na Zdziśka, któremu udało się znaleźć jedno siedzące miejsce gdzieś w środku wagonu.
- Nie zdąży - denerwuje się Ela.
- Spoko. Wysiądzie na następnej stacji - uspokaja Szaman.
- Przecież to w Krakowie! - nie wytrzymuję.
Pociąg rusza. Zdzisiek wysiada. Koniec wyjazdu. Na dzisiaj.
PODRÓŻ
Jak zwykle: sen, celnik, dzień, celnik.
W Budapeszcie zwijamy się (jak) w ukropie (40 stopni w cieniu). Szaman migiem znalazł firmę autobusową prowadzącą połączenia z Sofią, a przez parę godzin, które zostały do odjazdu zdołaliśmy zarezerwować gdzieś na peryferiach Youth Hostel na termin powrotny i zwiedzić galopem część miasta.
Na granicy węgiersko-serbskiej, w nocy, tłum trampów. Plecaczki, gitara, czasem walizka. Przekraczają granicę... w stronę Serbii! Była jakaś akcja pokojowych organizacji zachodnioeuropejskich. Idą manifestować pokojowo do Belgradu.
Bliżej naszego autokaru korek samochodów wypchanych letnim dobytkiem i całymi rodzinami. Posypiając czekają cierpliwie na swoją kolej. Za to co i raz z boku podjeżdża stary żiguli lub łada. W środku siedzi kierowca prawie zawsze taki sam: smagły, ubrany w skórę i z gębą jak z kiczowatego kryminału. Wciska się po chamsku w kolejkę albo zostawia samochód dalej, rozmawia chwilę z celnikami, a po jakimś czasie przejeżdża szybko granicę. Wygląda to jak gdyby gromada killerów z węgierskich Wołominów dostała cynk od kumpli z Serbii
Gdy się budzę następna granica. Okazuje się, że żeby wjechać do Bułgarii trzeba mieć zameldowanie. Wpisujemy na karcie: Warna, pensjonat "Cziornoje Morje". Niech mają!
Godzina 3.50. Wreszcie ruszamy. Wreszcie Bułgaria. Znów sen. Gdy się budzę przejeżdżamy między rdzawymi, porośniętymi suchą trawą wzgórzami. Gdzieś na nasypie mignął czołg, kilka pancernych wagonów. Jednak trochę się boją!
RILSKI MONASTYR
Siedzę sobie pod jedynym w okolicy drzewem dającym nieco cienia w rozedrganym powietrzu. Dookoła rozległe, podrilskie wzniesienia.
Etap Sofia - aktualne miejsce, przebyliśmy pilnie wypatrując krzyżówki, na której (wg. rozmownych Bułgarów z autobusu) najlepiej czekać na "coś" w góry. Po czasie = 4 siku, podjeżdża stary autobus, taki, jakie kiedyś miały pętlę na Placu Zamkowym. Zabieramy się w stronę Riły - miasteczka. Powoli uświadamiam sobie trochę większe niż w Tatrach odległości.
Wjeżdżamy pomiędzy wąskie uliczki, zabudowane jedno (góra dwu) piętrowymi budyneczkami. Na oknach drewniane okiennice. Niżej werandy całe oplecione winnymi krzewami. Czasem winogrona zwieszają się z ogrodzeń zapraszając do zerwania. Na przestronnym placu wysiadka i miła niespodzianka: lodowaty Sprite. Trzeba szybko pić, bo po paru minutach nabiera temperatury letniej zupy.
Po kilku kolejkach czas wreszcie zdobyć gotówkę. Wyjmuję gaz, Szaman dolary, idziemy znaleźć jakiegoś cwaniaka.
- Może ten - proponuję. Gość z miejsca zrozumiał nasz "rosyjski".
- Banka tam - pokazał.
- Kie licho?! - spoglądnęliśmy ze zdziwieniem na niepozorny budyneczek. Okazał się być rzeczywiście bankiem i to całym od środka w marmurze i szkle. Wymiana 20-tu baksów zajęła trochę czasu - trzeba było zaliczyć aż cztery okienka.
Kolejnym autobusem zmierzamy długą, krętą doliną do Rilskiego Monastyru.
Zabytek - pierwsza klasa. Każdemu kto lubi odlot w przeszłość, polecam gorąco. Wchodzisz, Czytelniku przez olbrzymie dębowe odrzwia, głęboką bramę i przepełnia Cię drżący prawosławnymi śpiewami (to popi z cerkwi) obrazek z XIII w. Prawosławna sztuka, średniowieczne mury, drewniane wykończenia. Pobożni popi i... tłumy turystów. Żyją i śpią w pełnej harmonii (choć oddzielnie, Świntuchu!), bowiem od paru lat monastyr jest zarówno monastyrem jak i hotelem.
DROGA
Dzień następny przynosi oczywistą odmianę - zaczynamy dreptać. Droga najpierw asfaltowa, potem bita, skończyła się - jak w Beskidzie Niskim - nagle i definitywnie. Stanęliśmy na dnie v-kształtnej doliny, której środkiem grzmiał potok. Spośród olbrzymich głazów sterczały splątane krzole, jak się później okazało miejscami przykro gęste.
Było zbyt późno, żeby wracać, a z mapy wynikało, że parę kilosów wyżej powinno być szerokie wypłaszczenie.
Na zmianę z Szamanem maczetą wyrąbujemy wśród chaszczy wąski korytarzyk i po głazach, czasem wielkości Stara, wolno wszarpujemy się w górę. Uwierzyłem, że noszenie maczety to nie zawsze bajer. Bez niej po prostu nie przeszlibyśmy tędy!
Zapada zmierzch. Przed nami przykry, bardzo stromy piarg. Wczołguję się na zamykające go od góry skałki. Mam wszystko gdzieś.
- Szaman, robimy tu nocleg! - wrzeszczę. Wdrapuję się do miejsca gdzie stoi reszta, a tu... droga! Zmęczeni uśmiechamy się z satysfakcją. Godzinę później w zagajniku nad potoczkiem pachnie (?) SKG.
MERITUM
Wejście na grań zajęło nam aż trzy dni, ale: "po pierwsze primo" - byliśmy porządnie zmęczeni, "po drugie primo" - weszliśmy w krajobraz jakby stworzony tylko do tego by poleniuchować, po trzecie - w Rile można rozbić się prawie wszędzie! Toteż na skrawkach gazety tajnie i jednogłośnie zdecydowaliśmy, że dalej nie idziemy. Był i musujący Eselschmich (14%) i zupa ze świeżych grzybków i porwałem w strzępy tropik ciągnąc chrust na ognisko (á propos, pierwszy raz w życiu widziałem tak ogromniastego grzyba - miał ok. 2m. obwodu. Nieprawdopodobne? Mam jego zdjęcie, Niedowiarku!) [tak, tak, Radio Erewań też to potwierdza - przyp. red.].
Wyżarłszy w promieniu rzutu beretem borowiki spakowaliśmy wory po trzech - jako się rzekło - dniach, aby pod wieczór zapałać entuzjazmem do gór, bądź co bądź, trochę wysokich. Pałanie odbyło się na pierwszej zdobytej przez nas przełęczy, czego efektem są 3 identyczne zdjęcia Koziego Wrchu (2567 m n.p.m.).
Pierwsza noc na ok. 2000 metrów okazała się rewelacyjna. Wreszcie żadnych Bułgarów, rankiem słońce skrobie po tropiku, a dokoła, Bracie, tylko delikatne poszumy wiatru i widoki na kamieniste góry. Trawa tak miękka i delikatna jak... no, wszyscy wiedzą co.
Zasłyszana przed wyjazdem opinia: "Et, takie tam... jak boiska. Można w piłę na wierzchu pograć" okazuje się trafna. Rzeczywiście wchodzimy na góry rozległe, z łagodnymi kulminacjami, okraszone co najwyżej pokruszonymi czapami z kamieni. Jedyne pasmo o tatrzańskim charakterze tworzy grupa Malowicy (2730 n.p.m.), długości ok. 15 kilometrów, gdzie są ładne ściany i załoić coś, bez wstydu, można.
Szybko biegnie sobie czas, jak to ma w zwyczaju, a my przemierzamy długie grzbiety, śpimy nad wciśniętymi w góry jeziorkami (z tymi osiołkami, Adasiu M., to przesada, faktycznie srają do jeziorek - ale nie do każdego!), czasem pływamy w lodowatej wodzie, słowem sielanka!
Parę chwil niepewności przeżyliśmy dopiero przy końcu wędrówki, o czym niżej.
Ostatni dzień w górach, opuściliśmy chłodne hale, górskie wyniesienia znikają w konarach drzew. Elegancki nocleg na polanie. Rano Nasza Jedyna Kobieta zanurzyła się w drugi brzeg lasu w celach rzeczoznawczych. I to mogło stać się przyczyną dość nieoczekiwanego końca jej podróży w ogóle. Zrywa nas ryk dochodzący z krzaków. Chwytam co popadnie, Szaman pędzi z maczetą. Widzimy jak w stronę przykucniętej Eli, zachłystując się chrapilwym szczekiem, galopuje olbrzymi owczarek (podhalański?). Dopada ją, prawie, bo o ułamek sekundy szybszy jest Szaman. Maczeta ze świstem tnie powietrze i... bydlę zatrzymuje się ze dwadzieścia kroków przed nimi. No cóż, Elu, dzisiaj sikania nie będzie! Wracamy razem do spakowanych worów. Zbiegamy szybko po stoku na drogę - prosto w stado owiec! Natychmiast walą na nas dwa olbrzymie brytany. To już nie przelewki, bo z tyłu nadciąga charcząc wściekle nasz znajomy. Grunt to żołnierskie ćwiczenie! Zbijamy się wkoło, kobiety i dzieci (Zdzisiek) do środka... Pierwszy szturm... Zadaję morderczy sztych kijem. Bestia uskakuje, przewracam się... Boże! to tak wygląda koniec?! Kątem oka widzę, że Szaman odpiera atak maczetą... Nagle powietrze przecina przeraźliwy gwizd i bydlaki odskakują od nas warcząc groźnie. Zza zakrętu podbiega starszy pasterz i długim kijem odgania swoje pieski.
- One nic nie zrobią!
Nie dam głowy, ale to chyba powiedział...
POWRÓT
Docieramy do Jakorudy. Tu wsiądziemy w wąskotorówkę - pierwszy etap powrotny. Dla tej wąskotorówki zresztą zdecydowaliśmy się na przejście w poprzek całej Riły. Według mapy bowiem kolejka jeździ w pętelki!
Okazuje się to prawdą: na podciętych, prawie pionowych zboczach kolejka wyczynia ekscytujące esy-floresy z pętelkami włącznie wjeżdżając pod i na przełęcze. Robię nawet zdjęcie najwyższej stacji kolejowej na Bałkanach (1267 n.p.m.). Jeszcze tylko jedna brama skalna a potem łagodne wzgórza aż do Sofii i het, dalej - do domu.
Jak Indianie ze szczepu Eskagów sprowadzili do swej wioski Mikołaja
Autor: Aneta Świksz
Aktorzy: Autorka, Marcin Drozdowicz, Paweł Jesiotr, Karolina Kania, Anna Kleczek, Monika Mirkowska, przymusowy aktor Plasti oraz aktorzy z sali (podstawieni krzykacze typu Fazi)
Dekoracje i scenografia: Agnieszka Fijałkowska
Reżyseria i nadzór: Smok i Szaman
Listy do redakcji
Kierując się troską i niepokojem o Wasze zdrowie i życie oraz los przyszłych pokoleń śpieszę ostrzec przed pomysłami niejakiego T.P. (imię i nazwisko dobrze znane Redakcji). Otórz w okolicach 20 lutego znalazłem się zupełnie przypadkiem na grani Tatr Zachodnich. Po noclegu spędzonym w dynamicznie zmieniających się warunkach, (...), nad ranem, po wykopaniu się z namiotu i wykopaniu onegoż, podjęliśmy decyzję wycofu. Po wejściu na grań okazało się, że nóżki swobodnie łopoczą na wietrze, natomiast T. P. lubieżnie spogląda w kierunku piętrzącego się przed nami stoku Starorobociańskiego Szczytu skrywającego się co chwila w tumanach zwiewanego śniegu. Kurczowo trzymając się kijów narciarskich wbitych po rękojeść w śnieg, przez najbliższe pół godziny prowadziliśmy ożywioną dyskusję na temat kierunku wycofu. Momentami ze względu na szalejącą wichurę musieliśmy prowadzić dyskusję za pomocą rąk, co narażało nas na dodatkowe niebezpieczeństwo. Przed niechybnie czekającą nas próbą uprawiania zakazanego w Tatrach paraglaidingu extremalnego (przy użyciu rozpiętej kurtki i spodni przeciwwietrznych) uratowała nas moja zdecydowana postawa (nazwana przez rzeczonego T. P. zwykłym dupodajstwem). Ostrzegam wszystkich klubowiczów i nie tylko: wyjeżdżając z owym indywiduum w góry decyzję o stopniu ryzyka podejmujesz na dworcu w Warszawie a potem to już tylko walka i "ciężkie jest to życie". Do zobaczenia w górach, na grani oczywiście.
Zatroskany stary klubowicz
Tak, tak, kolego L. Słusznie prawicie, żeście już starzy. Lepiej zwyczjnie przyznajcie się, że daliście dupy.
KAPownik
23.11.1994 r. - w klubie odbyło się slajdowisko "Mandżuria".
NOWY ZARZĄD
07.12.1994 r. - miało miejsce Walne Zebranie SKG, na którym ustępujący zarząd pochwalił się swoimi niewątpliwymi osiągnięciami. Udzielono mu absolutorium. Po wielu dyskusjach wybrano nowy zarząd i nowego prezesa, którym z braku lepszego kandydata okazał się stary prezes - Paweł "Plasti" Dewiszek.
NOWE WŁADZE KLUBU:
Prezes: Paweł "Plasti" Dewiszek (życiorys zamieściliśmy w Biuletynie nr 1 z grudnia 1993 roku)
Zarząd:
Staszek Białynicki
Katarzyna Cal
Monika Kacprzak
Artur Kalinowski
Maciej Kabelek Kucharski
Agnieszka Otwinowska
mgr Katarzyna "Smok" Tomczak
Wybrano też nową Komisję Rewizyjną w składzie:
Witold B. Kowalski (przewodniczący)
Tomasz Hubski
Dorota P. Pindelska
WIGILIA KLUBOWA
21.12.1994 r. - odbyła się tradycyjna już Wigilia Klubowa. Przybyło bardzo dużo osób, ponad 60 albo i więcej. Uroczystość przygotowywali kursanci. Był też Dziadek ze swoim Zorrem, które ćwiczyło wspinaczki po klubowych schodach. Czyżby Dziadkowi pod bokiem rosła konkurencja przewodnicka? Szaman występował w mundurze wojskowym (na początku). Oznajmił, że, niestety, musi zastąpić Prezesa. Z sali padły głosy, że jest to próba wprowadzenia stanu wojennego, a Plasti został internowany. Następnie potencjalny zamachowiec przedstawił program dnia ("proszę prezenty dobrowolnie oddać"). Gdy wszyscy się już połamali (opłatkiem), nasz klubowy Pinochet oznajmił. że można szamać. Techniki jedzenia pierogów były różne: część jadła ekologicznie palcami, część zaś używała sztucznych ułatwień (nadziewanie pierogów na sztuczne ognie). Pito Nałęczowiankę. Po konsumpcji przyszedł czas na odchamienie czyli tzw. część kulturalną: tragikomedię w 5 aktach czyli teatr cieni. Junta wojskowa wraz z obecnym już Prezesem zażądała bezwzględnej ciszy. Weszła Indianka z plemienia Eskagów i zapaliła lampę zamiast czołówki, którą miała na głowie... Recenzja w numerze. Przedstawienie zostało przyjęte gorącymi owacjami i żądaniem bisu. Wszystkim bardzo się podobało. Potem zaś Prezes osobiście dawał grzecznym i niegrzecznym dzieciom prezenty.
SZAMAŃSKI SYLWESTER
27.12.1994 r./01.01.1995 r. kursanci dreptali po Beskidzie Sądeckim: od Jaworek po Runek, gdzie zastała ich noc sylwestrowa. Prowadził Szaman.
SYLWESTER DENOMINACYJNY
31.12.1994 r./01.01.1995 r. - klubowicze powitali denominację na balandze u Majora i Kasi. Szampan lał się strumieniami, zaś wybuchające petardy omal nie naraziły T.L. na utratę słuchu. Prezes ambitnie denominował. Nowy Rok został też powitany przez część klubowiczów i sympatyków (tak klubu, jak i klubowiczów) w Ponicach i w Tatrach.
SLAJDY Z MANDŻURII...
07.01.1995 r. (sobota) - w Muzeum Niepodległości odbyło się kolejne slajdowisko mandżurskie. Prowadzili Kasia Cal i Rysiek Buczyński.
... I Z GÓR
11.01.1995 r. - w klubie zostały pokazane slajdy z wyprawy w Karakorum w 1994 roku.
NOWE PARAPETY
14.01.1995 r. - Agnieszka Otwinowska urządziła parapetówę. Zagęszczenie gości przekraczało chwilami 1 gościa/1m2.
KARNAWAŁ TRWAŁ
22.01.1995 r. - też Agnieszka, ale Fijałkowska urządziła kolejną zabawę. Zagęszczenie gości było dużo mniejsze, głównie ze względu na dużo większą salę.
ZIMOWE WARUNKI
04-13.02 i 11-19.02.1995 r. - dwa kursowe obozy zimowe wędrowały po Gorcach i Beskidzie Sądeckim. Redakcja uważa, że niewątpliwym sukcesem tegorocznych szkoleń jest brak (przynajmniej do tej pory) jakichkolwiek odmrożeń u kogokolwiek. Może dlatego, że temperatura rzadko spadała poniżej 0oC...
CO TU ROBIĄ NARCIARZE?
10-19.02.1995 r. - spora grupka narciarzy pod przewodnictwem Smoka usiłowała jeździć na resztkach śniegu. Wiadomo, Mała Fatra - mało śniegu. Jak oznajmił nasz informator Artur K.: "Kwatery były prywatne, pociągi słowackie, piwo też". Ofiar w ludziach i sprzęcie podobno nie było.
... A BAWILI SIĘ DO SAMEGO RANA
24.02.1995 r. - w ostatni piątek karnawału w Konstancinie u Rudawki świętowaliśmy nieco spóźnione osiemnastolecie SKG. Ludzi było mnóstwo. Tańczono, plotkowano, dyskutowano, oglądano fotografie... Był także quiz, torty, zbiorowe zdjęcia strażackie, petardy i wybuchające napoje gazowane. Były też śpiewy, była Nirvana, było pogo...
KNIAŹ JAREMA W AŁTAJU
08.03.1995 r. - Piotrek Piegat z Jaremy długo pokazywał nam slajdy z letniej wyprawy w Ałtaj.
JANOS KADAR W KLUBIE
15.03.1995 r. - obejrzeliśmy slajdy z letniej klubowej wyprawy w Kadar. Relacja w numerze.