Maroko - AL-MAHREB AL-ASQUA
Maroko - AL-MAHREB AL-ASQUA
Maroko, nazywane przez Arabów al-Mahreb al-Asqua - „najdalej położoną krainą zachodzącego słońca", najbardziej wysunięta na zachód część muzułmańskiego świata, jest dla nas - co oczywiste - najbliższą i dzięki potędze wypchanych portfeli turystów, jedną z łatwiej dostępnych krain, zasługujących już chyba na miano „egzotycznej". Nie dość, że stanowi doskonały punkt do rozpoczęcia dłuższej wędrówki po Afryce, al-Mahreb al-Asqua sama w sobie jest miejscem ze wszech miar godnym zainteresowania, o czym świadczą choćby statystyki: Maroko rokrocznie odwiedza monstrualna liczba dwóch milionów obcokrajowców... Ten otwarty - głównie ze względów ekonomicznych - na turystów kraj daje możliwość posmakowania odmienności, ba, nawet istnego melanżu kulturowego. Autochtoni - Berberzy, mimo trwającej od VII wieku n.e. ekspansji Arabów zdołali zachować swój język i kulturę; co ciekawe dopiero współczesnym mocarstwom kolonialnym udało się polityczne i militarne podporządkowanie niektórych górskich klanów... Znaczący odsetek populacji to pozostali po epoce kolonialnej przybysze z Europy, głównie Hiszpanie i Francuzi, oraz Żydzi, w znacznej części potomkowie uciekinierów z andaluzyjskiej Hiszpanii z czasów reconquisty.
Pomysł na wyjazd powstał dość spontanicznie. Jedynym problemem było zorganizowanie wizy, na co skutecznym rozwiązaniem okazało się podłączenie pod ekipę z Wydziału Geologii. Jednocześnie odpadł kłopot z przejazdem. Wprawdzie zamiast planowanych dwóch w autokarze spędziliśmy prawie trzy doby, niemniej subtelny gust kierowców w doborze serwowanych nam na wideo niemieckojęzycznych (hmmm..., właściwie dialogów było tam niewiele) filmów pozwolił jakoś przetrwać.
Haszyszowe płuca Europy
Wycieczkę zaczynamy od leżących w północno-wschodnim Maroku gór Rif (Ar-Rif), z najwyższym szczytem Dżabal Tidighin, wznoszącym się na wysokość 2456 m n.p.m. Jest to świetne miejsce na treking lub rower; podejrzewam tylko że w sezonie wiosenno-letnim trzeba wykazać się dużą tolerancją na wysokie temperatury. W trakcie naszego pobytu (luty) śnieg leżał wyłącznie w niektórych, mniej wyeksponowanych na słońce partiach gór, a temperatura w ciągu dnia oscylowała powyżej 25oC. Niemniej w nocy puchowy śpiwór pozwalał na odrobinę - termicznego - komfortu, ponadto miejscowi namiętnie straszyli obfitymi opadami śniegu sprzed kilku tygodni. Może zresztą chodziło o to, że śpiąc pod chmurką nie przysparzamy zysku właścicielom hoteli...
Na początek Szefszawan, jedno z najpiękniejszych i najspokojniejszych miast Maroka. Ciche, położone na stokach Dżebel al-Quala'a (1616 m) miasteczko, z niesamowitą, utrzymaną w błękitnym kolorze medyną, idealne wręcz przeciwieństwo wielkich miast cesarskich, takich jak choćby Fez czy Meknes, a jednocześnie doskonały punkt wypadowy do krótkiego trekingu po górach Rif.
Co ciekawe, w rejonie tym oficjalnie dozwolona jest uprawa marihuany; jest to zresztą (obok turystyki) jedno z głównych źródeł utrzymania mieszkającego tu berberyjskiego ludu Rifenów. Rzeczywiście, wciskający natrętnie grudę haszyszu wielkości cegły autochton jest tu zjawiskiem powszechnym, jednak w porównaniu ze sprzedawcami dywanów handlarze narkotyków robili wrażenie nieśmiałych introwertyków.
Niestety początek naszej kilkudniowej włóczęgi po okolicznych górach był dość przykry. O ile jeszcze samo opuszczenie Szefszawanu wiązało się z koniecznością przebycia olbrzymiego, płonącego śmietniska, pełnego zresztą wylegujących się w kłębach dymu ludzi, rozbawionych dzieci i pasących się kóz (przy okazji powstało pytanie o składniki zupki, którą raczyliśmy się kilka godzin wcześniej na placu przed kaz-bą); w pierwszej mijanej berberyjskiej wiosce jeden z miejscowych uznał, że bez jego opieki nie dotrzemy daleko. Koncepcję swoją wprowadził w życie z iście oślim - bez urazy dla osiołków, nazywanych tu pieszczotliwie berber taxi - uporem, popartym na dokładkę dużą dawką agresji. Dopiero po kilku godzinach z trudem udało nam się pozbyć wrzeszczącego, wymachującego pojemnikiem z gazem i rzucającego kamieniami przewodnika.
Ale widoki warte były tych kilku chwil grozy. Nawet wioska naszego dręczyciela z bezpiecznej odległości wyglądała sympatycznie - ot, białe domki wśród tarasowatych pól. Wrodzone wygodnictwo i niechęć do tachania worów sprawiły, że rozbiliśmy namiot pod pierwszą skałą i zabraliśmy się za układanie przystawek w porośniętym gdzieniegdzie mchem bardzo przyjemnym (mmm..., to tarcie) wapieniu. Pozostało tylko żałować, że właściwie tylko z lenistwa nie zabraliśmy liny i odrobiny szpeju, gdyż psychy starczyło tylko na jednego kilkunastometrowego żywca...
Autobus w dwóch odsłonach
Jak się okazuje przewodniki pisują nie tylko przewrażliwieni na punkcie czystych toalet Amerykanie. Ignorując polecane przez ww. wydawnictwa państwowe linie CTM postawiliśmy na zdecydowanie tańszych prywatnych przewoźników, co nie byłoby może niczym szczególnym dla kogokolwiek, kto doświadczył już rodzimych PKSów, gdyby nie klimaty rodem z „Midnight Train". Wyobraźcie sobie taką scenę:
Odsłona pierwsza - grupka westmenów (jak słodko, że w niektórych częściach świata można się tak tytułować...) w zatłoczonym autobusie; na wideo lecą arabskie telenowele, dookoła typowy fetorek, ktoś dyskretnie wymiotuje pod siedzenie; za oknem słoneczko, porośnięte lasem góry, jednym słowem - sympatyczny dzień.
Odsłona druga - zapada zmierzch, większość pasażerów zdążyła już wysiąść, do naszych westmenów podchodzi jeden z pomocników kierowcy i łamaną angielszczyzną obwieszcza rzecz z pozoru oczywistą, a mianowicie iż „dzień się już skończył, jest noc, a noc - to nie dzień". Hmmm..., iście orientalna kwiecistość stylu, poparta jednak niezaprzeczalną logiką.
W tym momencie kierowca gasi wszystkie światła; pozostali pasażerowie w pośpiechu przenoszą się na przód autobusu; z tyłu zostaje tylko grupka nieco zdezorientowanych westmenów i kilka pozawijanych w chusty kobiet, o nieproporcjonalnie małych główkach i olbrzymiej reszcie. W autobusie panuje kompletna cisza, za oknami ciemność; nagle rozlega się furkot rozrywanej taśmy klejącej. Przeraźliwie głośny... Kobiety nagle odzyskują właściwe proporcje - okazuje się, że wszystkie były obłożone grudami haszyszu zawiniętymi w kilkuwarstwowe ubrania. Niby nic, a efekt piorunujący...
Cesarskie miasta
Skomplikowana historia Maroka poniekąd odzwierciedla się w zabytkach. Znajdziemy tu zarówno pozostałości po Imperium Rzymskim, berberyjskie twierdze, olbrzymie rezydencje sułtanów jak i liczne przykłady architektury kolonialnej. Szczególnym przypadkiem są miasta takie jak np.: Fez czy Meknes, ze średniowiecznymi medynami, imponującymi pałacami, fortyfikacjami i meczetami pozostałymi głównie po kolejnych władających Marokiem dynastiach, obudowane powstałymi w epoce kolonialnej villes nouvelles i jak najbardziej współczesnymi blokowiskami (w Casablance ponadto dzielnicą slumsów).
W każdym z cesarskich miast odnajdziemy przynajmniej kilka niepowtarzalnych miejsc. I tak w Rabacie znajduje się niedokończony meczet Hasana; w zamierzeniu największy meczet świata, dziś pozostał po min jedynie fragment minaretu (tzw. wieża Hasana) i plac pełen surrealistycznie wyglądających szarych kolumn, nieopodal usytuowane jest misternie zdobione mauzoleum Mohameda V. Największe z miast Maroka - Casablanka, to z jednej strony świat szklanych wieżowców, z drugiej - olbrzymich slumsów i starych, zatłoczonych medyn. W tym pełnym kontrastów, przejawów zarówno bogactwa i nowoczesności, jak i biedy miejscu znajduje się wzniesiony ogromnym kosztem meczet Hasana II. Jest to druga co do wielkości - po Mekce - budowla sakralna świata, z najwyższym, 210-metrowym minaretem, zdolna pomieścić ponad 100 tysięcy wiernych; podobno w samej głównej sali, przeznaczonej dla, bagatela, dwudziestu pięciu tysięcy ludzi bez trudu zmieściłaby się Bazylika Św. Piotra lub katedra Notre-Dame.
Będąc w Meknes, oprócz zwiedzenia wzniesionego przez znanego z okrucieństwa i (lub) sukcesów w polityce sułtana Mulaj Ismaila, rozległego kompleksu pałacowego, warto wybrać się na jednodniową wycieczkę do Moulay Idriss i Volubilis. Moulay Idriss to urocze, wtulone w zbocza łagodnych, zielonych gór miasteczko, nota bene stanowiące punkt tradycyjnych pielgrzymek ze względu na grób czczonego przez Marokańczyków założyciela pierwszej w kraju dynastii, prawnuka Proroka - Moulay Idrissa,. Natomiast położony w pobliżu Volubilis to największy i najlepiej zachowany w Maroku zespół rzymskich ruin, pełen - niezależnie od kolumnad, łuków triumfalnych, mozaik itp. - swojsko, choć nieco abstrakcyjnie wyglądających bocianów, które bez kompleksów budują gniazda na wierzchołkach antycznych kolumn niczym na rodzimych stodołach... Cóż, wreszcie wyjaśniła się tajemnica mitycznych „Ciepłych Krajów"...
Odwiedzając cesarskie miasta nie warto liczyć na odrobinę spokoju. Duża część mieszkańców medyn żyje z turystów i będzie uparcie dążyć do wydarcia przynajmniej kilku dirhamów z portfela przybysza. Mimo podejmowanych przez państwo prób ograniczenia działalności nielegalnych przewodników np. w Fezie i tak nie sposób opędzić się od często małoletnich „opiekunów", którzy po prostu cierpliwie idą wraz ze swym mimowolnym podopiecznym i po pewnym czasie żądają zapłaty. W końcu stracili kupę bezcennego czasu łażąc za nami i coś im się za to należy. I tyle... Z drugiej strony w plątaninie ponad dziewięciu tysięcy uliczek starej medyny w Fezie ich pomoc może co nieco ułatwić życie. Odrębną kategorię stanowią wszelakiej maści naganiacze, pracujący dla hotelarzy, sprzedawców dywanów i pamiątek, szczególnie niezmiennie oryginalniej „the berber art"... Zresztą przedstawmy hipotetyczną sytuację poglądową.
Hipotetyczna sytuacja poglądowa
Wyobraźmy sobie, że wąską uliczką Medyny idzie typowy westmen. Rozbiegany wzrok, wypychający kieszenie przewodnik Lonely Planet lub Pascala, czasem kompas (ba, dobrze, że nie GPS). Obraz nędzy i rozpaczy. W spontanicznym odruchu przechodzący obok chłopczyk ciągnie nieszczęśnika za koszulkę i w sposób jasny i przejrzysty wyrafinowaną mieszanką angielsko/francusko/arabsko/berberyjsko języczną, dla pełnego zrozumienia wspomaganą czasem zwrotami z języka niemieckiego i włoskiego, próbuje rozwiać wszystkie wątpliwości natury topograficznej trapiące naszego westmena. Oczywiście napotyka mur podejrzliwości i zobojętnienia. Cóż począć, nie przestając mówić delikatnie pilotuje delikwenta w odpowiednim kierunku. Westmen, widząc plączące mu się pod nogami dziecko powoli zdobywa się na jakąś reakcję. Zaczyna od ignorowania, potrząsania głową, oczywiście zapominając, że w różnych kulturach gest ten bywa interpretowany w rozmaity sposób, demonstruje swój opasły i bez wątpienia kompetentny przewodnik, wreszcie decyduje się na kontakt werbalny. Naturalnie, jak na etnocentryka przystało, próbuje po angielsku. Kiedy nie odnosi to żadnego widocznego rezultatu krzywiąc się niemiłosiernie (w jego mniemaniu wpływa to na wymowę) zdobywa się na parę słów po francusku. I nic. Zdesperowany sięga do kieszeni i w swoim Pascalu odnajduje podręczny słownik z kilkoma zwrotami po arabsku. La, szukran (nie, dziękuję) obwieszcza triumfalnie, a tymczasem dziecię wytrwale holuje go dalej. W momencie, gdy nasz westmen zaczyna wydobywać z siebie co bardziej kwieciste sformułowania rodem z bogatego zasobu rodzimych wulgaryzmów malec staje, z uśmiechem pokazując mu unikalny ornament na kracie okiennej, nieodmiennie w kształcie dłoni Fatimy. „This is good hope" obwieszcza i nadstawia rączkę po kilka dirhamów na bon-bony. Paskudny materializm turysty, nawet naszego hipotetycznego westmena spod znaku demoludów pęka ostatecznie na widok kilku nieco bardziej wyrośniętych opiekunów swego przewodnika stojących opodal. Pokornie wyciąga portfel, sponsoruje cukierki i zmyka... pod skrzydła kolejnego pałającego chęcią pomocy autochtona.
W stronę Marrakeszu
W drodze do stanowiącego najlogiczniejszy punkt wypadowy w góry Wysokiego Atlasu Marrakeszu odwiedziliśmy leżące w Średnim Atlasie Cascades d'Ouzoud. Jest to malowniczo położony, blisko stumetrowy wodospad, naprawdę wart wysiłku jaki trzeba włożyć, by się doń dostać. Dodatkową atrakcją są okoliczne skały i kamienie, warto tylko omijać te powstałe z rzecznych osadów. Łącząc wspinanie z turystyką można poeksplorować, niestety strasznie kruche, ściany zaczynającego się u stóp wodospadu wąwozu - znajdują się tu niegdyś zamieszkane przez ludzi jaskinie.
Faktycznie dojazd - choć uatrakcyjniony widokiem na masyw drugiego co do wysokości szczytu Maroka - Dżebel M'Goun (4071 m) jest dość skomplikowany, w związku z czym w międzyczasie musieliśmy zdecydować się na nocleg na dworcu w Beni Mellal, co było - delikatnie mówiąc - przeżyciem z gatunku tych bardziej nieciekawych. Fenomen marokańskich dworców autobusowych polega przede wszystkim na tym, że idealnie obrazują tę bardziej krzykliwą część arabskiej natury - niezależnie od pory dnia czy nocy wypełniają taki dworzec biegający we wszystkich kierunkach i wywrzaskujący nazwy docelowych stacji pomocnicy kierowcy, bagażowi, pracujący dla konkurujących ze sobą kas biletowych(!) naganiacze, podekscytowane dzieci oraz wszelakiej maści naciągacze... Za to istną oazą spokoju są drzemiący pod ścianami bezdomni.
Dżebel Toubkal
Nie da się ukryć, że wycieczka na najwyższy szczyt Północnej Afryki - Dżebel Toubkal (4167 m) nie jest szczególnie ambitnym przedsięwzięciem; zwłaszcza latem liczba zdobywców tej góry idzie w setki. Pewnym utrudnieniem - oczywiście zimą - są opady śniegu i zalodzenie stoków. Wprawdzie nastromienie nie przekracza trzydziestu stopni, ale poruszanie się bez raków, choć możliwe, jest mozolne i - ze względu na ekspozycję - niebezpieczne. Warto zadbać o dokładniejszą mapę lub podczepić się pod jakąś większą grupę, gdyż samego szczytu z doliny po prostu nie widać. Niestety podczas naszego pobytu nie trafiła się żadna taka ekipa, zaś obsługa schroniska Toubkal (3207 m), skonsternowana widokiem rozbitego na pobliskim polu śnieżnym namiotu, jakoś nie garnęła się do udzielenia informacji, więc kiedy po dziesięciu godzinach podejścia (licząc od ostatniej wioski) wywlekliśmy się na najwyższy naszym zdaniem szczyt, ujrzeliśmy piękną panoramę Wysokiego Atlasu z zasłoniętym dotychczas skalnym grzbietem... Dżebel Toubkal. Cóż, ładny widok, tylko w tej sytuacji niezbyt budujący...
Niezłą dawkę adrenaliny zapewniło nam zajście do namiotu: obydwaj klęliśmy własne lenistwo, wędrówka bez raków sprowadzała się do długich skoków pomiędzy kamieniami. Do tego zaszło słońce, i spadająca temperatura błyskawicznie uzmysłowiła nam właściwie oczywistą prawdę - Afryka Afryką, ale czterotysięczne góry pozostają czterotysięcznymi górami... W sumie odmrożenie paluszków, czego byłem już bardzo, bardzo bliski, na wakacjach w - było nie było - Afryce to chyba lekka żenada...
Dojazd
Oczywiście najwygodniejszą opcją jest samolot - o ile uda się kupić bilet w ramach którejś z promocji nie będzie to opcja szczególnie droższa od pozostałych: powrotny bilet na trasę Warszawa - Casablanca można znaleźć nawet za 1500 zł (normalna cena wynosi od 2500 zł w górę). Z kolei sposobem najtańszym jest autobus (w obydwie strony ok. 1000-1100 zł), przy czym podróż, jak mieliśmy okazję się przekonać, może zająć trzy doby. Możliwa jest ponadto podróż pociągiem, Maroko obejmuje jedna ze stref Inter Rail, niemniej z pewnością nie jest to tanie rozwiązanie, ponadto marokańskie koleje (ONCF), chociaż podobno najnowocześniejsze w Afryce, nie umożliwiają dostania się do wszystkich interesujących rejonów, więc i tak nie da się uniknąć transportu autobusowego.
Samochód jest rozwiązaniem bez wątpienia korzystnym czasowo i cenowo, tylko kierowca musi posiadać bardzo silne nerwy - brawura i nonszalancja, z jaką Marokańczycy traktują przepisy jest imponująca. Tak przy okazji rzutuje to na los pieszych: przechodząc przez ulicę w którymkolwiek z miast nie sposób nie wykazać się sprinterskimi predyspozycjami.
Kiedy jechać
Proponowałbym poza sezonem - gwarantuje to mniejszy tłum turystów, a co za tym idzie mniej problemów z organizacją noclegów i przejazdów; ponadto niższe ceny. Poza tym kontrast pomiędzy zimą marokańską a polską jest tak przyjemny, że z pewnością warto go doświadczyć.
Formalności
Przy wjeździe do Maroka należy wykazać się posiadaniem wizy, którą za ok. 50 zł wydaje znajdująca się w Warszawie ambasada. Pewnym mankamentem jest fakt, że do wyrobienia turystycznej wizy powinno się okazać pisemne zaproszenie lub odpowiedni, potwierdzający rezerwację, rachunek z biura podróży...
Przewodniki
W księgarniach dostępne są bardzo dobre publikacje Lonely Planet i Pascala.
W sieci
Warto zajrzeć na strony wymienionych powyżej wydawnictw: www. pascal. pl i www. lonelyplanet. com. au, zwłaszcza na drugiej z nich, w „travellers' report", znajdziemy sporo konkretnych informacji. Z bardziej górskiego punktu widzenia godna polecenia jest strona: www.planetmountain.com - trochę wiadomości o górach i przede wszystkim rejonach wspinaczkowych: wąwozach rzek Dades i Todry.
Dźwięki
Dźwięki
Z każdego wyjazdu pozostają wspomnienia. Zamglone okruchami pamięci i wyraziste niczym mroźny poranek w górach. Czasem same wpadają nam do głowy, czasem są przywoływane impulsami nadlatującymi nie wiadomo skąd. Migotają nam dziesiątki, setki, tysiące obrazów, w różnej kombinacji, konfiguracji, mozaice, w rzeczywistej kolejności i achronologicznie, prawdziwe i po części wyimaginowane. Nasz mózg rejestruje obrazy przemieszczające się z góry na dół, z prawa na lewo. I odtwarza.
Ale mamy też przedmioty. Zdjęcia w opasłych albumach i przeźrocza rzucane na coraz to inne bielone ściany. Pamiątki przywiezione z wojaży i przyprawy nabyte na egzotycznych bazarach. Bilety będące namacalnym dowodem tego, że tam byliśmy. Mozolnie tworzone pamiętniki, dzienniki stanowiące o naszych ówczesnych uczuciach, emocjach, o stanie naszej duszy. I dźwięki. Kołatające się gdzieś w naszym wnętrzu i te nagrane na małym przenośnym magnetofonie. Dostępne dla innych i te intymne, skrywane wyłącznie dla siebie.
Włączony przypadkiem dyktafon. Wolno stawiane kroki gdzieś na niebotycznych andyjskich wysokościach i odgłosy zgrzytającego żwiru, śniegu i lodu, przerywane przyspieszonym oddechem.
Wizyta w muzycznym sklepie w La Paz. Wirujące w powietrzu nuty wydobywane przez miejscowego rzemieślnika-muzyka z queny - indiańskiego fletu. Płynąca z wnętrza najpiękniejsza muzyka świata. Najbliższa sercu, najcudowniejsza.
Odgłosy metropolii, małych miasteczek, wiosek. Dźwięki targowisk, ulicznych sprzedawców, grajków, krzątających się dzieci.
Język przyrody. Szum wiatru, krople deszczu, grzmoty burzy. Falujące drzewa, łopoczące liście. Świergoczące ptaki, cicho sunące owady. Uderzający o kamienie wartki nurt rzeki, strumyk spływający wśród tajemniczych inkaskich ruin, fale Jeziora Titicaca łagodnie dotykające piaszczysto-trawiastego brzegu Wyspy Słońca.
Wędrówka po stromych uliczkach boliwijskiej stolicy. Pojawiająca się gdzieś daleko muzyka. I znikająca. Jakby była złudzeniem. Zachęcająca do pójścia jej śladem, do odkrycia jej źródła, do poznania. Jednocześnie myląca słuchacza, zastawiająca na niego pułapki. Ale już kiełkująca we wnętrzu, zmuszająca do poszukiwania i znalezienia. Nie pozwalająca na zejście z wybranej drogi. Zajęcia dla dzieci w szkole muzycznej. Wspólna gra na zampońas (fletniach Pana). Dziecięca, szczera, czysta, wzruszająca, radosna.
Głosy uczestników wyjazdu. Wywiady, monologi, dialogi. Dowcipne i poważne, radosne i pełne zadumy. Nagrane na ulicy, w samochodzie, na górskim trakcie, w hoteliku, w namiocie.
Te dźwięki stanowią olbrzymią skarbnicę wspomnień. Fakty powoli zacierają się w naszej pamięci, łączą się i rozdzielają, przemieszczają się w czasie i przestrzeni. Nie zarejestrowane powoli ulegają zapomnieniu. Gdzieś pojawiają się ich strzępki, coraz mniejsze i drobniejsze. Aż znikają. Pamięć ludzka posiada jednak nieodgadnioną zdolność do rejestrowania przeróżnych wydarzeń, ważnych i błahostek. Tych, które chcemy wyryć w sercu, i o których pragniemy zapomnieć.
Dźwięki pozostaną, nawet gdy pamięć będzie zawodzić. Taśma magnetofonowa pozwoli przywołać je z oddali, zebrać w całość, uporządkować. Poczuć ciepło, dreszcz emocji, atmosferę. Wzruszyć się, uśmiechnąć, uronić łzę. I wrócić.
sierpień-październik 2000
NA ORAWIE WĄŻ BRZMI W TRAWIE
NA ORAWIE WĄŻ BRZMI W TRAWIE
Szanowna Redakcja poprosiła mnie o napisanie kolejnego artykułu o naszej Bazie Namiotowej Madejowe Łoże w Podwilku, na Orawie. Czynię to z przyjemnością, chociaż już słyszę zewsząd stękania: A po co komu ta baza? Jaki jest sens prowadzenia bazy namiotowej w miejscu rzadko odwiedzanym przez tzw. prawdziwych turystów; w miejscu leżącym z dala od uczęszczanych szlaków, w dodatku w miejscu - co tu kryć - wirtualnie górzystym...? Czy jest sens utrzymywać Bazę, skoro nie przynosi ona Klubowi żadnych korzyści materialnych, a zainteresowanie Klubowiczów tymże obiektem jest bardzo skromne? Czy nie lepiej byłoby zainwestować w jakąś chałupę, która mogłaby skupiać uwagę członków Klubu poza letnim sezonem (wszak w lipcu i w sierpniu, kiedy Baza jest czynna, ludzie rozpierzchają się po wszystkich możliwych kontynentach i nie w głowie im Orawa)?
Otóż faktem jest, że Baza już od co najmniej pięciu lat żyje własnym życiem, z dala od Klubu, zarówno od strony personalnej, jak i finansowej. Istnieje dzięki garstce zapaleńców, którzy w wąskim gronie obsługują ją przez cały sezon. Funkcjonuje dzięki licznej grupie stałych bywalców, którzy nie wyobrażają sobie życia bez spędzenia choćby kilku dni w tym magicznym miejscu. A turyści? Faktycznie bywają tu rzadko. Na niebieskim szlaku wiodącym z Policy na Stare Wierchy nawet w szczycie sezonu trudno spotkać kogokolwiek, a jest to przecież jedyny tranzytowy szlak turystyczny w bezpośrednim sąsiedztwie Podwilka. Przyjmuję też z pokorą zarzut, że Baza momentami przypomina przedszkole, albowiem w istocie zdarza się, że ilość przebywających tu dzieci przewyższa liczbę osób dorosłych. Z drugiej jednak strony nie przypominam sobie sytuacji, w której jakiś zabłąkany turysta narzekałby na brak właściwej takim miejscom atmosfery czy też na nadmiar hałasu pochodzącego z nieletnich strun głosowych. Możliwe zresztą, że wynika to właśnie z faktu tak niskiej frekwencji. Prawdziwi turyści są przez rezydentów wypatrywani z utęsknieniem - a gdy już się pojawią, stają się niebywałą atrakcją i traktowani są jak, nie przymierzając, śmierdzące jajko. Zwykle opuszczają Bazę ukontentowani i z zamiarem powtórnych odwiedzin. Uwaga: zawsze chwalą usytuowanie bazy - jedynego obiektu o tym charakterze położonego między Gorcami a Babią Górą i Policą.
Baza w środowisku turystycznym
jest już znana i ceniona. Należy do Unii Baz i informacja o niej jest dostępna we wszystkich beskidzkich bazach namiotowych. Regularnie bywają u nas obozy i przejścia przewodnickie, między innymi z SKPB Łódź, Katowice oraz SKPG Gliwice. Z całym szacunkiem dla Zarządu Klubu, którego działalność oceniam - zwłaszcza w ostatnich latach - bardzo wysoko, sądzę, że w wymienionych środowiskach słowa „Studencki Klub Górski" kojarzą się przede wszystkim z miejscem na Orawie, gdzie można się w lecie zatrzymać. Nieskromnie uważam, że Baza, będąca mocno wysuniętą placówką firmowaną przez SKG, jest dobrą wizytówką naszego Klubu.
Nie zmienia to faktu, że prowadzenie Bazy na dotychczasowych warunkach nie jest już możliwe. Miłościwie nam panujący Wąż Ogłoblin ps. Wiesław coraz bardziej stanowczo grozi dymisją. Bez zaangażowania młodych ludzi ściśle związanych z Klubem, Baza albo stanie się półprywatnym ranczem określonego klanu, albo prędzej czy później upadnie. Jedno i drugie nie leży w moim interesie. Liczę na to, że Zarząd Klubu uzna inwestowanie w Bazę za celowe. Ufam, że znajdzie się taki „frajer", który zajmie się Podwilkiem nie dlatego, że będzie musiał, tylko dlatego, że będzie chciał. I że dopóki istnieje w Beskidach, tfu, przepraszam za wyrażenie, „turystyka kwalifikowana", Madejowe Łoże zawsze będzie do dyspozycji włóczykijów.
Ojej, strasznie się patetycznie zrobiło...
Może zatem teraz trochę informacji dla osób, które w Podwilku jeszcze nie były, a chciałyby go odwiedzić. Otóż standard świadczonych usług jest uzależniony od pogody. Jeżeli nie pada - jest bardzo wysoki. Jeżeli pada, czyli praktycznie zawsze, na jego istotne obniżenie wpływa kondycja namiotów typu NS - ale na mięczaków czekają luksusowe i nieprzeciekające Marabuty. Do dyspozycji jest obszerna wiata z kuchnią turystyczną, która działa lepiej niż wygląda (kuchnia, a nie wiata). Jest prysznic z gorącą wodą (!), a dla twardzieli - spiętrzony potoczek, w którym przy odrobinie wysiłku można czasem przepłynąć ze trzy metry, nie obijając się kolanami o dno. Jest pełnowymiarowe boisko do badmintona; mistrzostwa Bazy rozgrywane bywają pod czujnym okiem profesjonalisty - stałego bywalca. Jest plac zabaw z piaskownicą i huśtawkami, okupowany przez bazowiczów w wieku od 0 do 70 lat. Są grzyby, jagody i maliny (ale tylko na zasadzie samoobsługi). Są możliwości ciekawych wycieczek: w pasmo Policy, w Działy Orawskie (Pająków Wierch, Wielki Dział...), na Babią Górę (w jeden dzień pieszo tam i z powrotem trasa dość forsowna) oraz na słynne orawskie torfowiska. Dla miłośników zabytków - kościół w Orawce - jeden z najpiękniejszych na polskim Podtatrzu, skansen w Zubrzycy i wiele innych. Zapraszam! Pierwsza okazja - to rozbijanie Bazy 30 czerwca - pomoc mile widziana.
A może jakieś anegdotki bazowe?
Marta jest nieustępliwa. No dobrze, niech będzie. To zdarzenie spotkało mnie osobiście. Trzeba Wam wiedzieć, że koło Bazy przebiega gruntowa droga wiodąca z orawskiego Podwilka w las, a dalej przez grzbiet Beskidu „do Polski", do Sidziny. Do Podwilka jest z Bazy równe półtora kilometra, do Sidziny - co najmniej sześć. I otóż tą drogą, w pewien ciepły wieczór, od strony Sidziny zbliża się ku mnie z wolna postać, dla której szerokość drogi, wynosząca ze cztery metry, jest dalece niewystarczająca. Facet o sponiewieranym wyglądzie zatrzymuje się na mój widok i pyta znękanym głosem:
Panie... a do Sidziny... to tędy?
- W zasadzie tak - odpowiadam - ale w przeciwną stronę raczej...
- Uuuu... - facet podrapał się z troską w czerep. Nagle ujrzał w dali zabudowania. A ta wieś... o tam... to co? - spytał z nadzieją w głosie.
- Podwilk - odpowiadam zgodnie z prawdą. Facet syknął boleśnie i zastanowił się chwilę. - Aaa, tyz moze być... - machnął w końcu ręką i zrezygnowany powędrował dalej...
Na zakończenie cytat sezonu 2000. Pcheła (były Prezes SKG!) do swojej dwuletniej, wychowanej w cywilizowanej Holandii córki, skamieniałej z podziwu na widok ogniska:
- To jest taka mikrofala, tylko nie robi pik, pik...
Jubileusz
Jubileusz
Jak zapewne wiecie, w tym roku obchodzimy dwudziestą piątą rocznicę powstania Studenckiego Klubu Górskiego. A spotkań z okazji tego święta planujemy kilka. Dziś mamy pierwsze z nich. Pisząc ten tekst, miałem nadzieję, że zjawi się dużo osób z czasów "przedpotopowych", o których tylko słyszeliśmy legendy, anegdoty, którzy przemknęli się gdzieś na kartach niedawno wydobytej z czeluści kroniki klubowej, których bardzo chętnie byśmy poznali, mimo dystansu pokoleniowego między nami, nie będącego chyba wielką przeszkodą we wzajemnych kontaktach ludzi połączonych miłością do gór. A czy tak się stanie zobaczymy dzisiejszego popołudnia. Jestem przekonany, że uda się.
We wrześniu lub październiku planujemy rajd 25-lecia, prawdopodobnie z noclegiem w "bacówie" na mitycznym Jasieniu. W grudniu zaś odbędzie się cykl slajdowisk prezentujących największe klubowe wyprawy, w styczniu zaś zamierzamy zorganizować jubileuszową wystawę zdjęć.
Mamy jeszcze kilka pomysłów, np. kalendarz klubowy, ale pieniążków mało, a i możliwości organizacyjne są mimo wszystko ograniczone. Z tego też powodu, w imieniu Zarządu, chciałbym zwrócić się do wszystkich klubowiczów i sympatyków o pomoc w organizacji obchodów naszego ćwierćwiecza. Gdybyście mieli jakieś pomysły, możliwość taniego druku, kolorowego ksero, itp. prosimy o kontakt. Wielkie dzięki.
Aha, jeszcze jedno. Wiem, że kilka osób ma żal, że nie są informowani o bieżących wydarzeniach w Klubie. Lista adresowa posiadana przez nas nie jest zbyt obszerna, po części zdezaktualizowana. Podajcie swoje dokładne namiary, adresy, telefony, e-maile. I powiadomcie o tym innych klubowiczów.
KAPownik
KAPownik
I -VI 2001
STYCZEŃ
1 - Nowy Rok bardziej wygodna część klubowiczów spędziła u Magdy Puzio na działce. Nadejście Nowego Tysiąclecia uczestnicy przeżyli w nieświadomości (brakowało dokładnego pomiaru czasu). Ekstremalna grupa klubowiczów pod wodzą niezawodnego leadera Marcina Sz. szturmowała słowackie Niżne Tatry. Oni również przywitali nadejście nowej ery w nieświadomości (tej błogiej, sennej). Tak więc: WYGODNICTWO - EKSTREMALIZM 1:1
10 - Meksyk na slajdach w ekspresowym tempie zaprezentował Tomek Kasprzak
13-14 - trzecia kursówka pod kierownictwem Pawła Staniszewskiego wraz z delegacją Zarządu odwiedziła klubową bazę namiotową w orawskim Podwilku
17 - przepiękne impresje z Iranu podarowali nam Katarzyna i Andrzej Mazurkiewiczowie
20 - pożegnaliśmy uroczyście naszą współpracowniczkę Monikę N. wyjeżdżającą na 9 miesięcy do Krainy Żabojadów (ciekawe skąd ten okres czasu?!)
LUTY
2-8 - przejście zimowe pod wodzą Maćka i Miśka zakończyło żywot po 5 dniach. Tylko do dziś nie wiadomo czy z powodu braków kondycyjnych kadry czy też uczestników
11-18 - drugi termin przejścia zimowego od początku do końca przeżyło 4 uczestników, w tym 2 kursantki (gratulacje)
MARZEC
14 - z kolejnej podróży do Indii przeźrocza pokazali Kasia i Maciek Nałęczowie
28 - zakończył sukcesem swoje długie i bezkompromisowe zmagania z pocztą Fazi vel Magister. Super serdeczne gratulacje od Redakcji
KWIECIEŃ
1 - wycieczkę integracyjną do Kampinosu poprowadził osobiście Prezes. Po tym krótkim wyjeździe uznał, iż większość klubowiczów potraktowała ten wiosenny spacer jako prima aprilis i zaczął się poważnie zastanawiać nad kolejnymi działaniami mającymi bardziej związać ze sobą klubowiczów, kursantów i sympatyków.
4 - wrażenia i przepiękne zdjęcia z Australii i Nowej Zelandii przedstawiła Pierwsza-W-Historii-Zagraniczna-Korespondentka-Biuletynu Ewa Jurkowlaniec
7-8 - Rajd Przebierańców odwiedził Halę Krupową w Paśmie Policy w Beskidzie Żywieckim
11 - zimowe ferie w Górach Barguzińskich - to kolejny temat slajdowiska zorganizowanego przez Klub
11 - klubowe Jajeczko zapoczątkowało Nową Świecką Tradycję (podziękowania dla Radka Skowrońskiego za kartki wielkanocne)
22-25 - kol. Wirtualna Redaktorka zbierała w Tatrach materiały do artykułu na temat: "Jakie błędy popełniamy w górach i jak można ich uniknąć"
26-6.05 - rumuński Retezat odwiedzili Gosia z Księciem, Tomek Płóciennik z Danką oraz Krzyś Micek
27- 6.05 - przejście wiosenne w Beskidzie Niskim i Bieszczadach. Egzamin praktyczny zaliczyło 9 osób. Kadra instruktorska zmieniła się w połowie wyjazdu (ciekawe dlaczego?). Od początku do końca przetrwało 5 osób (oj, słabowitą mamy młodzież)
28-6.05 - kawałek polskich Bieszczadów, ich słowacką część, a także Wyhorlat odwiedzili Marek z Prezesem (zobaczył wreszcie jakieś Morskie Oko) oraz 2 Sarny. W naszych Beskidach Wschodnich można było spotkać Ciotkę z Fazim, Alę z Wiktorem, podobno również Roberta Sambierskiego
MAJ
9 - Chiny w obiektywie Marka Włodarczyka
16 - ostatni egzamin kursowy
16 - Boliwia według Andrzeja Kowalika
25-26 - Klub na targach wyższych uczelni na Politechnice reprezentował Uniwersytet Warszawski jako modelowa i przodująca organizacja studencka
CZERWIEC
2 - w Warszawie pobrali się Agnieszka Orłowska i Piotr Cieszkowski
2 - Witamy na tradycyjnej wiosennej imprezie na działce u Magdy Puzio połączonej z początkiem obchodów 25-lecia Klubu