Drodzy Klubowicze!

Co to się dzieje na mieście!? Wielokilometrowe kolejki przed kioskami "Ruchu". Przewoźne punkty sprzedaży prasy wywrócone i zdemolowane. Zgromadzony przed EMPIK-ami tłum skanduje "Bip!, Bip!, Bip!..." Czyżby słynna gwiazda disco polo - Balbina Ilona Pyzdra rozebrała się dla "Playboya"? Może jakaś nowa afera w Biurze Intryg Publicznych? A może Bertold Ivanowić Popescu strzelił bramkę? Nie, to na rynek wszedł nowy, jubileuszowy, dziesiąty już numer Biuletynu Informacyjno-Plotkarskiego SKG (dostępny tylko u zaufanych pośredników).

A w środku? O zgrozo! Nikt nie przypina sobie medali, nie dzieli okazałych tortów, nie wypija z tej okazji tradycyjnej lampki szampana. Nie drukujemy okolicznościowych przemówień, pozdrowień od organów prasowych bratnich klubów, deklaracji ideologicznych na nowe tysiąclecie. Powód tego haniebnego zaniedbania może być tylko jeden. Niedawno zmienił się redakcja i jej obecny skład nie przeżywa głęboko tej ważnej rocznicy. Bliższe nam są wydarzenia ostatniego sylwestra, wyczyn w Bieszczadach, problemy waletów i instruktorów.

Jak widać, obracamy się wokół spraw krajowych i kursowych. Jedynie duży wywiad na stronie 8 wykracza poza te ramy i próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy z górskiej pasji można uczynić sposób na życie.

Drodzy Klubowicze! Słońce coraz wyżej, dni coraz dłuższe, na uczelniach sesja... Wszystko to nieomylnie wskazuje, że nadchodzą WAKACJE!!! Pakujcie zatem walizki, zabierajcie magnetofony, bierzcie leżaki i parasole przeciwsłoneczne i ruszajcie w góry. A po powrocie podzielcie się z nami wrażeniami na łamach waszego skromnego "Biuletynu", o co uprzejmie prosi

Redakcja

Zbigniew Ciastek


Poeci i Wierszokleci


Trudno spotkać Mikołaja
gdyż po świecie wciąż wędruje
Trudno odkryć jego ścieżki
bo nóg swoich nie żałuje


Na ikonach w małej cerkwi
mitrę ma i długą brodę
A on chciałby ruszyć w góry
na wędrówkę na swobodę

Ludzie wszędzie nań czekają
jego wierni Rusnakowie
Aby prosić o poradę
i usłyszeć co odpowie

Często smutny siedzi cicho
obraz ma w ikonostasie
I nie słyszy głosu wody
Nie szumi mu lasem jesień

Mikołaj Morzycki-Markowski


Wędrówki po sarmacji europejskiej
(z piknikiem po tamtej stronie)


Kiedy schodziliśmy z gór, nagle nastała jesień. Ogarnęła nas całych i lekko kołysząc naszymi duszami - uśpiła. Mając pełne oczy opadających kolorów, odzywaliśmy się z rzadka, niechętnie, nie patrząc na się. Cisza. Na poły martwe liście, lekko zanurzające się w miękkiej murawie pod naszymi stopami. Cisza, ptaki milczą lub ich nie ma. Idziemy, czas dla nas przestaje istnieć, ale dla świata, który nas otacza, płynie coraz szybciej. Teraz nasze obute stopy, nikną krok po kroku w liściach wszechobecnej skarlałej brzozy. Sycimy nasze oczy, teraz nagle siwe i jak starcy spoglądamy na świat.
Jeśli oddalisz się od grupy, a jesteś na przełęczy, to ogarnia Cię cisza. Nie jest to taka zwykła cisza, ale zdumiewający, absolutny brak dźwięków. Jeżeli usiądziesz na przygodnym kamieniu i uspokoisz oddech, zrozumiesz nagle, co to jest samotność, tutaj dwieście kilometrów od najbliższej osady ludzkiej. Z utęsknieniem oczekiwać będziesz przybycia przyjaciół. Kiedy jednak już się zjawią i gwarem swych rozmów napełnią Twe uszy, będziesz chciał przez krótką chwilę od nich uciec i przez chwilę krótką jak mgnienie, znowu być sam. Zdarza się, że dzień w dzień, przez kilkanaście godzin, brodzisz po kostki w wodzie. Jeśli nie masz gumofilców to i buty z goreteksu okazują się być sandałami. Nie przejmuj się tym. Woda w butach zagrzeje się, a chłód coraz krótszych odpoczynków rozgrzeje dalszy marsz po rozmiękłej od wiecznych (przynajmniej od czasów Herodota) deszczy tundrze. Pamiętaj, że nocą zdarzy się nocleg na miękkiej ziemi i, jeśli da Bóg, nie będzie wtedy padało. Dostaniesz swoją sutą wieczerzę, którą spożyjesz z oznakami czci i modlitwą w duszy, grzejąc się i susząc przy jasno świecącym ognisku. Kiedy już bezmyślnie (?) patrząc w żar, pijesz herbatę, jesteś szczęśliwy. Czasami noc jest na tyle pogodna, że leniwie rozważasz możliwość udania się na spoczynek. Kiedy już to uczynisz, czeka na Cię śpiwór, który wkrótce rozgrzejesz swoim własnym ciałem. śpisz.

Gdy śnisz w rękawiczkach i polarze, budzisz się powoli i trwając w namiocie dzięki uczynnym towarzyszom wędrówki, poznajesz perspektywy "pogodowe" na nieprzyzwoicie dawno powstały dzień. Bywają jednak chwile, że nad ranem chłód daje Ci dobrze w kość. Nie przejmuj się tym. Pomyśl, że pozycja jaką przybrałeś w śpiworze, wróciła Cię niemal cudem do czasów, kiedy to Twoja Matka była całym Twoim światem. Bądź zdrów i śnij dalej.


Wszystko zaczęło się na dworcu kolejowym Warszawa śródmieście (peron pierwszy) o godzinie dziesiątej minut trzy, z chwilą wkroczenia naszej silnej grupy (pod wezwaniem) do pociągu relacji Warszawa Zachodnia - Terespol. Celem wyprawy, było zdobycie dwóch najwyższych szczytów Uralu: Narodnej 1895 m. i Manaragi 1865 m. (Ural Północny). Jeśli chodzi o ten drugi szczyt, to oficjalna wersja jest jasna i nie podlegająca dyskusji - został zdobyty i nieprawdą jest, że prowadzący z przyczyn obiektywnych, braku haków i lin, załamał się i rycząc z żalu w zasnute chmurami niebo, obficie uświęcające nasze blade lica srebrnymi kroplami, poddał tyły i skierował grupę do bazy. Nota bene z czasem jego szlachetne oblicze wypogodziło się i dał nam popis niezwykłej fantazji kulinarnej opowiadając, czego to on nie zje po powrocie do domu... Bardzo wówczas cierpiałem.
Nie będę zanudzał ewentualnych czytelników opisem znanego powszechnie sposobu na podróże z lekkim mieszkiem (chodzi o portfel). W skrócie: Warszawa - Terespol, tam wsiadamy do pociągu do Brześcia, na miejscu kupujemy bilety na jaki chcemy pociąg, kursujący w granicach słynnego ZBiRa. Wszystko to po cenach jak dla tzw. ruskich, a nie głupich inostranców. Żeby było taniej, do Moskwy kupiliśmy obszcije i jak zwykle ja najwięcej cierpiałem. Cała grupa sprytnie ulokowała się na górnych pryczach, a ja sierota zostawiony zostałem na pastwę tłumu na dole. Wszystkim wydawało się, że śpiąc na dole zajmuje trzy miejsca co z teoretycznego punktu widzenia było słuszne. Skąd ci ubodzy ludzie mieli wiedzieć, że są to miejsca tych spryciarzy śpiących na górze. Chciałem się dobrze wyspać, Bóg mi świadkiem, niestety tak się nie stało. Tylu przekleństw ile usłyszałem nad swoją głową w ciągu tej całej nocy, czas mi już nigdy nie zabierze. Jeśli miały by się wszystkie spełnić... Twardo udawałem, że śpię i w co trudno uwierzyć, nie doszło do linczu mojej skromnej osoby. Rano kiedy ośmieliłem się otworzyć zaczerwienione od braku snu oczy, w przedziale na szczęście prawie nikogo już nie było. Dźwignąwszy się na barłogu, z otępieniem wsłuchiwałem się w ciche i spokojne pochrapywanie osób, mających w ciągu najbliższych czterech tygodni, tworzyć razem ze mną jedną grupę. I te ich odprężone i wypoczęte twarze, powleczone słodką maską snu... Ech!

Podróż z Moskwy do Inty odbywaliśmy, rzecz oczywista, pociągiem. Trzeba jednak wiedzieć, że mówiąc pociąg, mam na myśli prawdziwego potwora toczącego się po szynach, a nie te nasze polskie (i zachodnioeuropejskie) kolejki dla cacanych ludzików. Wchodząc do rosyjskiego wagonu, w Twoje nozdrza uderza ten specyficzny i wielokrotnie opisywany zapach. Czcigodny czytelniku, spróbuj wyobrazić sobie (zamknij oczy) doskonałą w proporcjach zapachową mieszankę: potu, przetrawionego spirytusu, skarpet, parującej herbaty, jaj na twardo, mięsiw, gorących pierogów, rozpadających się butów, skwaśniałych ze wilgoci skórzanych kurtek i kożuchów. Wydawać by się mogło, że wszystko to powinno po prostu śmierdzieć, jest jednak wprost przeciwnie - zapach jest ujmujący i niesie ze sobą poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Kontakty w pociągu zawiązuje się bardzo szybko. Jako cudzoziemcy byliśmy szczególną atrakcją. Wypytywano nas, skąd jesteśmy, co robimy, żałowano nas, że zginiemy bez wieści i ratunku w tajdze. Wiele osób chwaliło się, że było w Warszawie. Niektórzy wspominali, że zostali tam okradzieni przez "swoich".

W wagonie jest samowar ze słynnym "kipiatokiem" czyli wrzątkiem. Pod "kotłem" pali się prawdziwym drewnem (!), co ma niby nadawać wodzie niepowtarzalny smak i zapach. Herbata rzeczywiście jawiła mi się wyborną i potrafiłem w ciągu dnia wypić do sześciu litrów tego szlachetnego trunku. Tubylcy z zasady krzepili się piwem i soczkami. Ciekaw jestem jak wygląda ta sprawa zimą. [Piją spirytus - przyp. redakcji] W czasie podróży doszło do perturbacji lingwistycznych. Wiktor nazywany również przez niektórych "świętym" zamykając uchylone okno, powiedział że robi to "ponieważ Pani jest chora" - chodziło mu o powaloną reumatyczną niemocą starszą kobietę ze Wschodniej Ukrainy. Nasza zrusyfikowana towarzyszka podróży, jak okazało się po niewczasie, zrozumiała, że nazwał ją "krową" (rus.- karowa). Była bardzo poruszona i mamrotała cicho "jak człowiek trochę zaniemógł to nie wolno od razu nazywać go krową". Wiktor przeciwdziałał błyskawicznie - zaczął wypytywać z osobna Panie np. - Czy jesteś chora Basiu/Alu/Aniu? Ukrainka po chwili rozpogodziła się, ale do naszego prowadzącego już do końca podróży odnosiła się bardzo nieufnie. Z podsłuchanej przeze mnie rozmowy zrozumiałem, że uważa Go za bardzo źle wychowanego młodzieńca, który swoje koleżanki nazywa krowami.


Inta - stacja kolejowa znajduje się dwadzieścia kilometrów od miasta! Od razu zainteresowała się nami milicja do której licznych zaleceń w rezultacie się nie dostosowaliśmy. Przed budynkiem stacji kolejowej natknęliśmy się na grupę turystów z Uchty oczekujących na pojazd mający zawieść ich do podnóża Uralu (ok. 100 km). Zaproponowali nam partycypowanie w kosztach, a tym samym dalszą wspólną podróż. Ich i nasze kierownictwo (jednoosobowe) udało się na negocjacje z właścicielem (kierowcą?) ciężarówki. W tym czasie przeprowadziłem bardzo ciekawą rozmowę z jednym z ich grupy.
- A Wy kto - padło pytanie - Litowcy (Litwini) czy Mołdawianie?
- Polacy - z dumą w głosie odpowiedziałem
- Ale Słowianie - padło uroczyste stwierdzenie.
Istotnie w Rosji niezwykle mocny jest panslawizm, a marzy się im coś na kształt UE, złożonej wyłącznie z państw słowiańskich.
Po dwóch godzinach wypełnionych zażartą walką z maszkarami (meszkami) i popijaniem kwasu chlebowego, wrócił do grupy Wiktor. Był bardzo zadowolony z siebie i mocno wesół. Nie wiedzieć czemu, przypomniało mi się stare słowiańskie powiedzenie - jak nie wypijesz, to nie pojedziesz. Nic dziwnego zatem, że wszystko było już załatwione. Zapakowaliśmy się więc pod plandekę na ciężarówkę i ruszyliśmy w ponadstukilometrową drogę. Podróż po drodze (oczywiście ziemnej i przypominającej jedyny trakt prowadzący na front) trwała cały dzień. Urozmaicona była cogodzinnymi postojami na strzemiennego (kierowca twierdził, że jak maszyna też musi się smarować) i godzinnymi remontami silnika. Tak długa podróż zbliża ludzi emocjonalnie. Przypadkowo zabrani "na stopa" dwaj mężczyźni bardzo się zainteresowali Paniami z naszej grupy (prosili o całusy, czy nawet adresy w Warszawie..., krygowali się, że nie są ogoleni... i w ogóle...). Jadąc przez liczne strumienie, rzeki (wpław oczywiście), to w górę wolno, to w dół z szaleńczą prędkością, obijaliśmy się ciągle o siebie i podziwialiśmy piękno otaczającego nas, dzikiego świata. Pod wieczór kiedy ostatecznie ciężarówka się popsuła, od kierowcy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy już na miejscu (mapa mówiła coś innego). Rozbiliśmy obóz nad rzeką (rybna - w ciągu godziny straciłem sześć blach!), znajomi turyści poczęstowali nas surową, soloną rybą. Niewątpliwą atrakcją wieczoru były odwiedziny Wiktora (zrusyfikowanego Ukraińca). Z trudem trzymał pion, ale samochód ciężarowy prowadził z niemałą fantazją (kawaleryjską rzec można). Zaimponował mi, zjeżdżając po nachylonej pod kątem co najmniej 36 stopni skarpie! Zjawił się więc u naszego ogniska i zaczął domagać się wódki. Nie chciał wierzyć, że nie posiadamy tego szlachetnego napoju (ja też w lodowate wieczory i ranki nie posiadałem się ze zdumienia, że można nie zabrać ze sobą tak podstawowej rzeczy). Ponieważ towarzyszące nam Panie były niewątpliwie gładkie (jak Rosja długa i szeroka wszędzie robiły na mężczyznach ogromne wrażenie), Wiktor absolutnie nie chciał odejść bez całusa (w zasadzie chodzi o tego Ukraińca). Nasz prowadzący okazał się jednak bardzo zasadniczy w tych sprawach (hegemon) i nie pozwolił skłaniającym się ku spełnieniu tej prośby Paniom na takie zachowanie. Podał się (bezpodstawnie) nawet za małżonka jednej z nich!


Rano (koło południa) ruszyliśmy w drogę. Jeszcze przed wieczorem mieliśmy wejść w góry URAL. Na razie jednak, w mżawce, ślizgając się po rozmiękłej drodze wędrowaliśmy przez TAJGĘ grając w Master Minda. Po drodze dopadli nas strażnicy tzw. Parku Narodowego i musieliśmy zapłacić frycowe 100 rubli za: trójkę dzieci poniżej szesnastu lat i dwóch dorosłych, czas przebywania w parku - trzy dni (wiedzieli doskonale, że będziemy trzy tygodnie). Jeździli ciężarówką - cysterną i następnego dnia, gdy spotkaliśmy ich po raz ostatni, przewieźli nas przez szeroko rozlaną rzekę. Na takiej też cysternie, już w drodze powrotnej przejechaliśmy trzydzieści kilometrów razem z tuzinem dziatwy z pobliskiego klubu górskiego (mieszkają nie dalej niż trzysta kilometrów od gór co na rosyjskie warunki jest jak u nas trzydzieści). Byliśmy dobrze (?) powiązania linami, a emocji w podróży oprócz znacznych prędkości rozwijanych przez pojazd, dostarczała nam nużąca z czasem kanonada ze strzelby myśliwskiej, w wykonaniu kierowcy (odstraszał wilki?, niedźwiedzie?). Porzucając te reminiscencje, wróćmy jednak do naszej grupy stojącej u wrót Uralu. Nie wiele więcej jestem w stanie opowiedzieć. Drugi nocleg spędziliśmy w opuszczonej chacie poszukiwaczy złota. Rano oglądając ją dobrze wygrzaną w słońcu, stworzoną z potężnych pni drzew, wiedzieliśmy, że podróż po tej krainie będzie dla nas wyjątkowa. Biorąc głęboki oddech opuszczaliśmy na długo świat uważany przez nas dotąd za realny i wkraczaliśmy w krainę, której oczy nasze objąąć nie umiały, lecz "co w oku się nie zmieści, to się w duszy rozszeleści".
Nic więcej nie potrafię dodać. Natrafiliśmy na poszukiwaczy złota. Przez trzy dni trwał piknik po azjatyckiej stronie, skąd podjęliśmy trud zdobycia Narodnej. Deszcz padał, słońce świeciło, wiatr wiał, śnieg sypał, mróz mroził, ale czas nie płynął. Cała reszta to po prostu czysta metafizyka. Bądźcie zdrowi.


Bohaterami wyprawy, (nie da się ukryć pięcioosobowej) byli :

Wiktor Gregorowicz - szef (tzw. człowiek z mapą). Serce nie człowiek. Miły, uprzejmy, świetny prowadzący grupę, dusza towarzystwa, niezwykle inteligentny i przedsiębiorczy. Niezastąpiony logista, organizator i negocjator. [Ładnie to tak się podlizywać? - przyp. redakcji] Znający świetnie florę i faunę (podłym oszczerstwem są opowieści, że ulegał licznym zatruciom grzybami i pierogami z mięsem) Słowem właściwy człowiek na właściwym miejscu..., no i mój kuzyn.

Joanna Kleczek zwana w niektórych kręgach Anią. Według mojej oceny jedna z szarych eminencji wyprawy.

Aleksandra Grzywacz niesłusznie nazywana Alą - miała ogromny wpływ na prowadzącego.

Barbara - razem z dwoma wspomnianymi wyżej Paniami współtworzyła swoistą trójcę. Triumwirat ten wyraźnie dominował nad prezesem i jego skromnym pomocnikiem.

I ja - sierota, nieustannie łajany, przepędzany z miejsca na miejsce, dźwigający kilogramy słoniny i cebuli (ulubiony obiad Pań - kilogram solonej słoniny z cebulą).

Tomasz Górski


W dolinie Aosty

Ze stolicy, po wylewnym pożegnaniu zgotowanym nam przez kolegę Zygę, wyruszyliśmy coachem w poniedziałek. Wrócić mieliśmy w sobotę tygodnia następnego. Zatrzymując się po drodze w Mestre, Bresci, Veronie i Mediolanie, docieramy po prawie dobie podróży do stolicy włoskiego automobilizmu - Turynu. Ponieważ przyjeżdżamy tutaj blisko trzy i pół godziny wcześniej, to w położonej około 100 kilometrów na północ Aoście, do której dostajemy się pociągiem, udaje nam się złapać ostatni tego dnia autobus, którym po krętych, fantastycznych, alpejskich drogach dojeżdżamy pod pierwszy nasz cel - Gran Paradiso (4061 m n.p.m.).

Na olbrzymim campingu, zamieszkałym głównie przez włosko-niemiecko-holenderską ciżbę, całkiem przez przypadek rozbijamy nasz Namiot Wielkiego Wezyra (Lafuma, model "Camp 3") nieopodal obozowiska przybyszów z dalekiego Lechistanu, z grodu Kraka. Następnego dnia zjawia się jeszcze dwóch napalonych łojantów ze "Ślunska" i w ten sposób zgrabnie tworzymy jedenastoosobową polską przeciwwagę dla kilkusetosobowej całej reszty pomieszkującej na obozowisku.

Plan działania naszej trzyosobowej podgrupy był następujący: najpierw wycieczka aklimatyzacyjna, po czym, w ciągu dwóch dni (nocleg w namiocie przy schronisku Vittorio Emmanuele) wejście na szczyt. Niestety jeden z uczestników (autor - przyp. aut.) doznaje kontuzji, która uniemożliwia mu chwilowo dalszą działalność górską, co wobec posiadania jednego namiotu i drogiego schroniska zmusza Rafała i Adama do wejścia na szczyt i zejścia w ciągu jednego dnia, co też skwapliwie w pięknym czasie dwunastu godzin czynią. Różnica w pionie wynosi ponad 2000 metrów i do tego brak odpowiedniej aklimatyzacji. Po zejściu setnie zmęczone chłopaki mogą "porządnie" całe dwie godziny odpocząć i w międzyczasie umyć się, spakować i po prostu obeżreć się do nieprzytomności jednym gorącym kubkiem na twarz! Powód tak wyrafinowanego i długiego odpoczynku? Za chwilę mamy ostatni tego dnia autobus do Aosty, a tu czas nagli i gotówki też nie za dużo (camping kosztuje sporo). Tego samego dnia docieramy do campingu w Aoście, gdzie niestety ze względu na późną porę i zamkniętą recepcję rozbijamy się nielegalnie. Rano, kiedy opuszczamy camping, recepcja "ku naszemu osłupieniu" w dalszym ciągu jest zamknięta. Tak więc "wielce rozczarowani" opuszczamy ów przybytek nie zapłaciwszy nawet przysłowiowego złamanego centa.

Po śniadaniu na świeżym powietrzu, spożytym w śródmiejskim parku, jedziemy koleją, a następnie autobusem w górę doliny Gressoney. Po jedniodniowym postoju spowodowanym badziewiarską pogodą wyruszamy w pełnej lampie do góry, do schroniska Quintino Sella. Najpierw wygodnie wyciągiem, a następnie żmudnym kamienistym podejściem. Wśród mijanych turystów, my z naszymi sporymi worami stanowimy swoisty Tercet Egzotyczny, który jednakże wzbudza szacunek, nie ironię. Na górę docieramy już w jakże rozkosznie pięknej zimnej mgle. Miodzio! Przy schronisku stoją już trzy, ładne,... puste namioty. Okazało się, że są to nowe wyroby jednej z turystycznych, włoskich firm, która je testowała i kto miał ochotę, mógł się w nich, również w firmowym śpiworze przekimać. Z okazji niezwłocznie korzysta Adam, co w sposób diametralny zmienia nasze warunki lokalowe. Jednej nocy w pozostałych dwóch namiotach nocowali również italiańskije turisty, co sądząc po odgłosach, jakie nas dochodziły, musiało na nich wywrzeć niezapomniane i bezbrzeżnie dojmujące wrażenie, o którym zapewne będą snuli opowieści swoim przyszłym wnukom.

A przed nami te większe cele: Castor (4226 m n.p.m.) i Liskamm (4527 m n.p.m.). Na Castora wchodzimy we trójkę. Po raz pierwszy widzimy w porannym świetle wzniosłe otoczenie Zermatt: Matterhorn, Dent Blanche, Ober Gabelhorn, Zinalrothorn, Weisschorn, Dom. Zapiera dech z wrażenia i ogół gawiedzi, nie wiedząc, co począć ze sobą, stoi z rozdziawionymi gębami. Następnego dnia, z powodu awarii raków Rafała na Liskamm Zachodni (4479 m n.p.m.) wchodzimy we dwójkę z Adamem. Jak słusznie ktoś zauważył, jest to piękna droga oferująca na grani dużą ilość "powietrza".

Po kilku dniach pobytu na górze schodzimy z powrotem w doliny. Góry są piękne, ale po dniach wyczerpującego wysiłku i lodowatej wodzie w przyschroniskowej umywalni myśl o porządnym prysznicu może być równie piękna. Poza tym kubki smakowe krzyczą w rozpaczy o choć trochę czegoś innego niż piure lub ryż z sosikiem albo inne równie wykwintne danie. Również klasyczna wakacyjna pogoda w postaci temperatur w dzień niewiele powyżej zera i w nocy poniżej zera oraz permanentne przebywanie w chmurach, kiedy to kawałek błękitu, ukazujący się kilka razy dziennie na czas nie dłuższy niż pięć minut, oznaczał znaczne przejaśnienie, nie zachęcają do dłuższego przebywania na tej wysokości (około 3500 m n.p.m.). Rączo bieżymy więc na dół, gdzie... chwilowo padamy na ryje ze zmęczenia. Jednak wieczorem schłodzone w potoku piwko sprawia, że życie zaczyna nabierać innego, o ile bardziej pozytywnego wymiaru.

W końcu nadchodzi czas powrotu w domowe pielesze. Dojeżdżamy pociągiem do Turynu gdzie mamy jeszcze ponad trzy godziny na wałęsanie się po mieście. Swoją droga ciekawa sprawa. W ciągu tego czasu schodząc niemały kawałek śródmieścia udało mi się znaleźć w bocznej, podejrzanej uliczce jedną, małą, zaplutą pizzerię z wiszącą ceratą w drzwiach wejściowych i niezbyt czystymi szybami. Tak wiec ja i Adam wybieramy opcję dania głównego w postaci Big Maca na dworcu kolejowym. Ach ta tradycyjna, włoska kuchnia!


* * *
W autokarze, który wiezie nas do domu nachodzą mnie ambiwalentne myśli. Z jednej strony to już chyba dosyć tych gór. W przyszłym roku może jakiś spływ jedną z pięknych mazurskich rzeczek. Z drugiej jednak strony - może by tak tym razem na Mont Blanc lub inny równie atrakcyjny pipant.

Jarosław Smulski


Poranne czuwanie - godzina piąta; za oknem przesuwają się rozmazane plamy - ciepłe, pomarańczowo-żółtawe. Wschód słońca nad stepem; szaro-bajkowe zarośla spowite mgłą. Podzieliliśmy się na warty (strzeżonego Pan Bóg strzeże), losowanie - pierwsza warta Wojtek, druga, najgorsza - Grzesiek, trzecia moja (od godziny 430 do czasu bliżej nieokreślonego.

To wyjątek z dziennika podróży wyprawy, która zrodziła się w głowie Grześka Malewicza, ale jako swoista mutacja ruszyła dwa tygodnie po jego wyjeździe. Trzyosobowa, wypróbowana obsada - Grzesiek Sieczak, Wojtek Kowalewski i ja. Wyjechaliśmy w słoneczną niedzielę (26.07.1998 r.) z Warszawy, aby koło godziny ósmej następnego dnia rozsiąść się pod pomnikiem Gorkiego w Moskwie.
Pociąg do Akmoły (zwanej także Astaną), od lipca nowej stolicy Kazachstanu, wyjeżdża z Dworca Kazańskiego o godzinie 2135. Po dniu spędzonym na walce o bilety i zwiedzaniu centrum Moskwy (więcej w tak krótkim czasie się nie da), należy nam się odpoczynek.

Pociąg przypomina jakiś mały obóz zagłady, gdzie formą tortury jest ciepło, duchota i nuda. Od wewnątrz to wrażenie jeszcze się wzmaga przez tłok, brak prywatności, no i te prycze. Idąc do samowarka (wspaniałe urządzenie), trzeba minąć galerię bezwładnych nóg i stóp śpiących. Śpiączka jest zresztą najpopularniejszą chorobą trapiącą wagon-blok nr 6.
Za oknem - te same lasy, pola słoneczników, rachityczne zboże, drewniane wsie i miasta widma; można uwierzyć, że poruszamy się po ogromnym okręgu i jest to nasze dziesiąte a może dwudzieste okrążenie.

Po 58 godzinach jazdy: Akmoła. Miasto jakby żywcem przeniesione z jakiegoś afrykańskiego państwa, w którym wpływy przejął Kraj Rad. Po pustych, szerokich ulicach mocny, pustynny wiatr niesie tumany kurzu i piasku. Przed nami następne 28 godzin podróży pociągiem (nie robi to już na nas wrażenia).

Początkowo było tylko miejsce na nasze bagaże, później dało się także usiąść, a w Karagandzie mamy dostać leżanki. Za 28 godzin będziemy w Ałma-Acie.

Ponieważ przyjechaliśmy późnym wieczorem i to na dodatek w piątek, nie mieliśmy szans zarejestrować się w OVIR-rze. W sobotę wyskoczyliśmy w góry, doskonale widoczne z miasta.

Euforia, jesteśmy na przełęczy (3163 m n.p.m.). Widoki niesamowite - tak można opisać mój brak słów. Jest prześliczna pogoda, można się uczyć rozpoznawać chmury, pachnie dziką cebulą (to jeśli chodzi o inne zmysły) i słychać gdzieś wysoko szum wiatru.

Po powrocie do Ałma-Aty, udanej rejestracji i zdobyciu map (firma kartograficzna prowadzona przez Polaka), planujemy główną część wyprawy. Chcemy górami przejść z Ałm-Aty nad jezioro Issyk-kul. Wiemy już bowiem, że potrzebujemy wiz, aby wkroczyć do Kirgizji.

Siedzimy w namiocie na grzbiecie, który schodzi do miejsca połączenia potoku Kiol Ałmaty z duża górską rzeką Czong-Kemin (około 3100 m. n.p.m.). Dopadła nas burza, gradobicie i takie tam jeszcze inne numery. Wszystko jest mokre, na szczęście już się wypogodziło, nie pada. Grześka nie ma - ubrał się w mokre rzeczy i przechadza się, aby wyschły - oryginalny sposób.

W ciągu pięciu dni przeszliśmy potężne grzbiety poboczne Tien-szanu - Zailijskij Ałatau i Kungej Ałatau. Po to tylko, aby zobaczyć jezioro Issyk-kul, które bez wątpienia należy do cudów świata. Przywitało nas ono wręcz nieziemskim widokiem. Z mgły wyłoniło się jezioro, na które patrzyliśmy z wysoka, ale które zlewało się z niebem.
Za nami zostały dni spędzone w scenerii cyrków lodowcowych, olbrzymich lodowców, stromych turni i moren dennych zasłanych rumoszem. Dni spędzone na takich przeżyciach:

Powtórka z wczorajszego dnia - znowu ulewa. Jesteśmy w dolinie Czong-Kemin, przy jednym z bezimiennych dopływów. Jest to lodowcowy potok, jak na razie nie do sforsowania. Moja próba skończyła się tym, że w najgłębszym miejscu porwał mnie nurt i popłynąłem sobie w rozpaczliwym stylu jakieś 15 metrów. Wynik - w rozpoczynającej się ulewie wypełzłem na brzeg kompletnie przemoczony, poobijany i podrapany (siła takiego, wydawałoby się niepozornego potoku jest wręcz niesamowita).

Po powrocie do Biszkeku (trzy godziny w "Wołdze"), odpoczynek, szaszłykowo-szampańske uczty i wreszcie wyjazd do Moskwy - 72 godziny w pudełku. Wracamy przez pustynię Kyzył-Kum, przejeżdżamy przez teren Bajkonuru, mijamy okolicę jeziora Aralskiego (niestety cofnęło się tak daleko, że jest niewidoczne). Zbliżamy się do domu...

Już w Europie... Przejechaliśmy przez mosty na rzece Ural, za nami Orenburg. Nie wiem dlaczego, ale powoli czujemy się jak w domu. Może dlatego, że za oknem jest już las a nie step.

18 sierpnia przekraczamy granicę polsko-białoruską.

Udało się. Udało się bez przeszkód przekroczyć granicę, na której, jako na jedynej, stawiają pieczątki. Udało się - oby nie zapeszyć - udało się nam szczęśliwie przebyć tę wyprawę, bez wątpienia najciekawszą, egzotyczną i w sumie po prostu szczęśliwą.