Samotnie przez Rumunię
Samotnie przez Rumunię
Pomysł wyjazdu do Rumunii narodził się po kilku rozmowach ze znajomymi, którzy odwiedzili już ten kraj. Podobno jest tam ładnie, tanio i sympatycznie. Tak więc przede mną było zaplanowanie trasy i ewentualnie znalezienie towarzystwa na wyjazd.
Z tym pierwszym poszło łatwo - dojazd przez Ukrainę (trasę już znam), parę dni na Bukowinie (monastyry, Polacy), potem w góry (Alpy Rodniańskie - bo blisko, wysoko i ładnie). Powrót zaplanowałem urozmaicony: przez Węgry (Hortobagyi i jedna z moich „gór" marzeń czyli Kekes, bo kto jedzie na Węgry w góry?!) i Słowację.
Ze znalezieniem towarzyszy podróży nie wypaliło. Wiadomo wrzesień. Albo już nie ma pieniędzy po wakacjach, albo „kampania wrześniowa" lub szkoła. Niektórych cel podróży odstraszył „przecież tam jest trudno, dziko, niebezpiecznie". Dużo w tym było mojej winy, gdyż nie szukałem zbyt intensywnie i starałem się przedstawiać rzetelnie atrakcje i niedogodności wyjazdu.
Skończyło się na tym, że na dworcu Zachodnim znalazłem się sam czekając na autobus do Iwano-Frankiwska. Już na początku trzeba było się wykazać operatywnością, aby bagaż znalazł się w bagażniku, a nie na kolanach. Czekało mnie jeszcze dziesięć godzin nocnej jazdy. Okazało się, że jestem w autobusie jedynym Polakiem, reszta to Ukraińcy wracający z pracy lub handlu w Polsce.
Jeszcze przed granicą
obudził nas opryskliwy młodzian, który pobrał opłatę klimatyczną gminy Lubycza Królewska (1 zł). Za chwilę granica. Po kilkunastu minutach czekania i pewnej nerwowości wśród pasażerów (będą kontrolować dokładnie paszporty czy też nie) szybka odprawa na polskiej granicy. Po stronie ukraińskiej też poszło dość sprawnie, tylko pojawia się problem mojej „strachowki". Jest to obowiązkowe ubezpieczenie cudzoziemców, które nic nie daje a kosztuje 15 hrywniw albo 6 $. Nie pomogło tłumaczenie, że ja tranzytem, że mam już polskie ubezpieczenie (ok. 20 zł na dwa tygodnie). W sumie przejście granicy zajęło około godziny, ale mogło trwać pewnie i ze cztery.
Około piątej (szóstej czasu miejscowego) byłem w Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie). Najbliższy autobus do Czerniowców był za dwie i pół godziny. Kiedyś przed dworcem był mały bazar, gdzie można było wszystko kupić i wymienić pieniądze. Teraz w związku z remontem gmachu dworca (jest prześliczny) sprzątnięto także wszystkie budy z placu dworcowego. W związku z tym zmuszony byłem wymienić dolary po bandyckim kursie u taksówkarza (norma to 5 hrywniw za 1 $). Uchował się tylko jeden bar z hot-dogami (2 hr), piwem (2 hr) i wódką (tę można kupić wszędzie) w parku naprzeciwko dworca. Ponieważ byłem sam nie poszedłem do miasta, chociaż warto.
Odpowiednio wcześnie ustawiłem się w grupce ludzi oczekujących na autobus do Czerniowców, dzięki czemu miałem nawet miejsce siedzące, co nie jest takie łatwe. Autobus (10 hr) jechał pięć godzin w upale. Mimo potwornego ścisku w środku panowała spokojna niemalże sielska atmosfera. O trzynastej byłem w Czerniowcach. Przejechaliśmy przez całe miasto, więc mogłem zauważyć, że jest ono całkiem ładne, lecz mocno zaniedbane. Okazało się, że autobus do Suczawy mam za godzinę. Kupiwszy bilet (12 hr) poszedłem coś zjeść do jednego z kilku barów znajdujących się w okolicy dworca autobusowego. W standardzie dawnego GS-u za obiad z piwem zapłaciłem 8 hrywniw.
Kiedy przyszedłem na stanowisko zobaczyłem, iż „mój" autobus w połowie objętości zajęty jest przez bagaże, a resztę wypełnia masa ludzka. Już zwątpiłem w możliwość dostania się do środka, kiedy wypatrzył mnie kierowca. Wraz z pomocnicą (konduktorką?) uznał, że jako jedyny cudzoziemiec jakoś się upchnę. Tak więc mój plecak wylądował za siedzeniem kierowcy, ja wziąwszy, za namową konduktorki, na kolana jakąś panią w średnim wieku nawet siedziałem.
Po drodze do granicy jeszcze zatrzymaliśmy się u znajomego kierowcy, bo ten miał coś ważnego do załatwienia. W międzyczasie dowiedziałem się jak mam się zachowywać na granicy. Na przejściu granicznym w Porubnym przed nami stały w kolejce trzy podobnie wyładowane autokary. Jednym kazali wyładowywać wszystko do kontroli, innym nie. Na nas trafiła kontrola. Ja wedle instrukcji kierowcy miałem stać z boku i nie pokazywać pieniędzy, chyba że na wyraźne żądanie celników.
W tym czasie nastąpiła szybka składka, by celnicy nie czepiali się zbytnio. Oczywiście przy wyjeździe z Ukrainy pogranicznik zapytał mnie czy posiadam „strachowkę". Na granicy rumuńskiej odbyła się dokładnie ta sama procedura, czyli wypakowywanie wszystkiego i szybka zrzutka na celników. Po czterech i pół godzinach odpraw ruszyliśmy do Suczawy. Niestety po kilkunastu kilometrach zatrzymała nas kontrola policyjna. Kolejna zrzutka, która wzbudziła już niezadowolenie wśród pasażerów. Koronnym argumentem kierowcy było to, że „innostraniec" nie musi a daje (5000 lei). Tym sposobem dotarliśmy do Suczawy dziewiątej wieczorem.
Wysiadłem z autobusu, a tu ciemno
Współtowarzysze podróży w pośpiechu pakowali towar w samochody i znikali. Dookoła mówili w zupełnie obcym mi języku. Trochę się podłamałem. Pocieszył mnie kierowca wymieniając mi część dolarów na leje. Miałem chociaż czym płacić. Pertraktacje z taksówkarzem w takich warunkach z góry były skazane na porażkę. Za wyjściową cenę (30 000 lei) pojechałem do hotelu Socim znajdującego się na północnym krańcu miasta, nieopodal głównego dworca kolejowego. Hotel był rzeczywiście tani (55 000 lei) i nawet dość przytulny. Tu po raz pierwszy zetknąłem się z pewną rumuńską specyfiką. W tanich hotelach i restauracjach czy barach jest tanio, miło i sympatycznie, dopóki nie wejdzie się do łazienki. Trzeba dużo samozaparcia, gdyż zazwyczaj smród jest trudny do zniesienia, ściany odrapane, a o ciepłej wodzie można tylko pomarzyć. Na szczęście w recepcji był rozkład jazdy pociągów, więc następnego dnia przed ósmą pomaszerowałem na dworzec. Przed odjazdem pociągu do Putnej (16 000 lei) zdążyłem jeszcze zjeść śniadanie. Żywność jest równie dobra jak w Polsce, tyle, że tańsza.
Pociąg piętrus jechał dwie godziny przez pagórkowaty krajobraz doliny Suczawy. W dolinie pomiędzy dwoma grzbietami Obcina Mare leży słynąca z XV-wiecznego obronnego monastyru Putna. Już na peronie czekali na turystów miejscowi oferując noclegi po 10 $. Pijąc kawę (3500 lei) w barze spotkałem dwóch Czechów podróżujących po Rumunii pociągami, z mapą wielkości pudełka od zapałek i artykułem z gazety zachwalającym uroki Rumunii. Wracając do kawy, trzeba przyznać, że nawet w najpodlejszym barze robią ją lepszą niż w renomowanych polskich kawiarniach. Przy całkiem niezłym rumuńskim piwie (5500 lei) postanowiliśmy część podróży odbyć wspólnie.
Monastyr Putna
Około 1,5 km od stacji znajduje się Monastyr Putna. Z daleka wyglądał jak twierdza. Potężne grube mury z dwoma wieżami miały odstraszać potencjalnych najeźdźców, głównie Polaków i Węgrów. W XV-wiecznej bardzo bogatej, lecz niewielkiej Mołdawii nie wolno było stawiać zamków obronnych. Takie były narzucone przez sąsiadów warunki pokoju. Hospodarowie mołdawscy byli lennikami na przemian Polaków, Węgrów czy Złotej Ordy. Najsłynniejszy z hospodarów - Stefan Wielki budował więc obronne klasztory prawosławne - monastyry. Największe i najbardziej znane z nich to: Suczawica, Putna, Woronec, Moldowica, Humor i Arbore.
Już przed wejściem widać, że miejsce jest nastawione na turystów. Jest parking, WC (5000 lei), sklepik z pamiątkami i, co rzadkie, z mapami. Przy parkingu jedna z kilku rzeczy, która zauroczyła w Rumunii nie tylko mnie - studnia. Nie taka zwyczajna, tylko z cembrowiną i wiaderkiem na łańcuchu. Ta miała jeszcze okrągły daszek drewniany łamany z małą „cebulą" na szczycie i krzyżem prawosławnym. Z boku do wyciągania wiadra służy drewniane koło podobne do tych jakie jeszcze niedawno nosiły furmanki. Takich studni w Rumunii spotkałem dużo. W bramie młody diak sprzedawał bilety (12 000 lei).
Wewnątrz monastyr również wyglądał jak twierdza. Otoczony żółto-szarymi murami, na środku dziedzińca stała cerkiew koloru takiego jak i reszta murów. Zwieńczona spadzistym dachem z jedną wieżą zdradza wpływy i bizantyjskie i miejscowe, ludowe. Po obejrzeniu cerkwi ze wspaniałym ikonostasem i leżących obok murów świątyni dzwonów, zaczęliśmy rozglądać się po wzorowo utrzymanym dziedzińcu poprzecinanym kamiennymi alejkami z mnóstwem różnorodnych kwiatów. Do murów okalających monastyr przyklejone są oficyny, w których mieszkają mnisi i znajduje się muzeum. Ściany oficyn cechuje ogromna różnorodność małych form architektonicznych wykonanych zarówno z kamienia jak i cegły czy drewna. Muzeum (5000 lei) pokazuje pamiątki z najświetniejszego okresu państwa mołdawskiego. Warto je zwiedzić chociażby po to by zapoznać się z historią terenu, który chcemy zwiedzić. Zwiedzanie całego monastyru zajęło nam ok. dwóch godzin. W Putnej znajduje się też pustelnia Danila, której jednak nie chciało nam się szukać między innymi dlatego, że miejscowi twierdzili, iż nie ma tam nic ciekawego.
Wspólnie z Czechami postanowiliśmy udać się do monastyru w Suczawicy. Z Putnej do Suczawicy jest wyznakowany szlak niebieskimi krzyżami na białym tle. Znaki są jednak tak rzadko i w tak dziwnych miejscach, że trzeba bardziej polegać mapie i własnej orientacji w terenie. Droga zajmuje około pięciu godzin i jest dość nieciekawa. Najpierw kilka kilometrów zwykłej szutrówki, potem krótkie (ok. 30-45 minutowe) podejście na przełęcz i po kilkuset metrach lasu znowu klika kilometrów drogą przez wieś.
Monastyr leży w centrum Suczawicy. Tu też znajdują się dwa sklepy i przystanek autobusowy, z którego można dojechać między innymi do Radowców, Solcy czy Kimpolungu Mołdawskiego. Okazało się po zakupach, że nie mam już lei. Czesi poszli zwiedzać monastyr, zaś ja próbowałem bezskutecznie wymienić dolary w sklepach. Ponieważ było około szóstej popołudniu, musiałem się spieszyć z obejrzeniem monastyru. W bramie funkcjonuje dobrze zaopatrzony kiosk, gdzie oprócz biletów wstępu i różnorakich pamiątek można kupić nawet mapy. W Rumunii aktualne mapy to duża rzadkość.
Monastyr w Suczawicy
Monastyr w Suczawicy jest podobny do tego w Putnej. Potężne mury czworokątem otaczają stojącą w centrum dziedzińca cerkiew klasztorną. Z zewnątrz różnica polega na tym, iż w Putnej są dwie wieże: bramna i przeciwległa tylna, natomiast w Suczawicy mamy do czynienia z czterema wieżami narożnymi i wieżą bramną. Cerkiew klasztorna p. w. „Zmartwychwstania Pańskiego" (XVI w.) mimo, że mniejsza, robi jednak dużo większe wrażenie niż ta w Putnej. Dzieje się to za sprawą fantastycznych malowideł na ścianach zewnętrznych i wewnętrznych. Ponieważ pod koniec XVI-ego wieku zdecydowana większość ludności była niepiśmienna postanowiono w ten sposób przedstawić sceny biblijne. Najbardziej znane z nich to „Drabina cnót" prowadząca do nieba, czy „Drzewo Jozuego". Przez czterysta lat wszystkie dzieła zachowały żywe kolory, jakby były wykonane parę lat temu. Zadziwia to zwłaszcza w przypadku wystawionych na działanie czynników atmosferycznych malowideł, które pokrywają praktycznie całe ściany zewnętrzne. W południowej pierzei dziedzińca mieszczą się zabudowania klasztorne i muzeum. Niestety muzeum było już zamknięte, więc po zrobieniu kilku zdjęć zacząłem negocjacje z mniszką sprzedającą w kiosku dotyczące wymiany dolarów na leje. Na początku nie chciała się zgodzić, dopiero po naradzie z jakimś panem, który przyjechał po kasę, wymieniła mi trochę pieniędzy po niehumanitarnym kursie. I tak nie miałem wyjścia.
Znikający punkt
Po rozstaniu z Czechami, którzy poszli się rozbić w najbliższe krzaki, ruszyłem w kierunku Poiana Micului skuszony informacjami, że warto odwiedzić mieszkających tam Polaków. Droga wydawała się prosta i łatwa. Najpierw ze dwa kilometry szosą na zachód, a potem należało skręcić w boczną drogę na południe. Niestety zapadający zmrok, kiepska mapa i niezbyt zrozumiałe tłumaczenia miejscowych skomplikowały sprawę. Skręciwszy rzeczywiście w boczną drogę na południe, po przejściu jakichś dwóch kilometrów znalazłem pustą stajnię, która idealnie nadawała się na nocleg. Po bardzo przyjemnej nocy w żłobie na sianie rano obudził mnie szum padającego deszczu. Nie zrażony tym, mając w pamięci, że do Poiana Micului tylko około dziesięciu kilometrów raźno ruszyłem w drogę. Droga, najpierw szeroka, wygodna, niemalże bita robiła się coraz węższa i błotnista. W końcu musiałem przyznać, że osobowe samochody nie mają szans nią przejechać i po kilkuset metrach rozdzieliła się na kilka szlaków zrywkowych do ściągania drewna biegnących stromo w górę, jako że dolina się skończyła. Ruszyłem pod górę i już w coraz gorszym humorze (ciągle padało!) po kilkudziesięciu minutach zdobyłem jakiś zarośnięty szczyt, z którego nic nie było widać. Niestety przyjąłem złe założenie, że jestem na wschód od właściwej drogi. Uznałem jednak, że nie ma się co martwić ponieważ ten grzbiet, na który niechcący wszedłem przecina inna droga z Solcy do Poiany Micului. Podbudowany tą myślą szedłem wznoszącym się grzbietem na południe. Trochę zaniepokoiłem się kiedy wszedłem powyżej podstawy chmur i nawet z pojawiających się polan nic nie widziałem. Grzybów było tyle, że w kilkanaście minut nazbierałem torbę kurek i prawdziwków. Niestety żadna sensowna droga się nie pojawiała, a kolejne szczyty były coraz wyższe. Popatrzyłem w mapę samochodową i zrodziło się we mnie podejrzenie, że może jestem na zachód od Poiana Micului. Każdemu, kto chodzi po górach zdarza się co jakiś czas taka sytuacja, że jak ustali sobie jakąś wersję drogi, to choćby logika i mapy pokazywały inaczej, to i tak idzie po swojemu uznając, iż mapy są złe itp. Kończy się to zazwyczaj długim błądzeniem, zdenerwowaniem i noclegiem w najbardziej zaskakujących warunkach. Tak było oczywiście i ze mną. W pewnym momencie po siedmiu godzinach marszu, przemoczony do suchej nitki, z tą „piekielnie ciężką" torbą grzybów natrafiłem na mogiłę z II wojny światowej. Moja znajomość rumuńskiego nie pozwoliła mi stwierdzić za jaką „słuszną" sprawę zginął partyzant. Od grobu odchodziła wyraźna ścieżka zachodnim ramieniem grzbietu. Po krótkim namyśle ruszyłem w dół, do ludzi, żeby odpocząć i wyschnąć. Po dwóch godzinach doszedłem do szerokiej leśnej drogi. Po dwóch kilometrach zobaczyłem krowy i pasterza. Na moje pytanie o Poiana Micului pokazał za moje plecy. Wszystko stało się jasne. Zamiast przyjemnie drogą do Poiana Micului przeszedłem główny grzbiet Obcina Mare i wylądowałem we Frumosul. Do tej pory, mimo oglądania kilku map, nie jestem w stanie określić jak dokładnie znalazłem się na Obcina Mare. Nie udało się znaleźć noclegu u gospodarzy - nie mogłem się dogadać. Wszyscy wskazywali w dół wsi, tam już za dwa kilometry miała być „Villa Irina". Po trzech kilometrach znalazłem bar, gdzie mogłem trochę się podsuszyć wzbudzając nielichą sensację, zwłaszcza kiedy oddałem większość tych przeklętych grzybów i ludzie dowiedzieli się, że w taką pogodę przyszedłem z Suczawicy. Przy okazji dowiedziałem się, że do „Villa Irina" jeszcze tylko dwa kilometry.
Po godzinie, wzmocniwszy się kawą, piwem i czekoladą (wszystko 12000 lei), ruszyłem dalej. Twardy asfalt powodował katusze moich pomarszczonych od wilgoci stóp. Po drodze jeszcze dwie osoby powiedziały mi, że do „Villa Irina" jest dwa kilometry. W końcu około dziesiątej wieczorem dotarłem na miejsce. „Villa Irina" okazała się nowym prywatnym pensjonatem. Warunki bardzo przyzwoite - ciepła woda w czystej łazience, czysty pokój, taras. To wszystko kosztowało niestety ok. 10 $ za pokój, ale nie miałem wyjścia - dalej padało. Poza tym okazało się, że w plecaku też wszystko było mokre. Nie pomogły nawet worki foliowe, w które rzeczy były spakowane. Pokój był mały, połowę zajmowało łóżko chyba dla czterech osób. Właściciel nie prowadził kuchni, więc dostałem tylko wrzątek na herbatę. Zupka typu „yum-yum" ugotowana na epi-gazie smakowała niczym ambrozja, poza tym była gorąca. Po obejrzeniu wspólnie z gospodarzem meczu Rumunii wiedziałem już, że futbol to jest jeden z najlepszych sposobów na nawiązanie znajomości. Później stwierdzenie „Romania es qualificat" - „Rumunia się zakwalifikowała" (do mistrzostw Europy w piłce nożnej) poparte nazwiskami kilku rumuńskich piłkarzy zjednywało mi życzliwość właściwie wszędzie. Kładąc się spać z obolałymi wszystkimi mięśniami myślałem o tym, aby jutro znaleźć tylko tańsze miejsce na nocleg i leżeć.
Przełęcz Rotunda
Rano obudziłem się nadspodziewanie rześki i gotów do dłuższej drogi. Kierunek: Przełęcz Rotunda, skąd zaczyna się pasmo Alp Rodniańskich; po drodze są Kimpolung Mołdawski (Cimpolung Moldovesc), Jakobeni (Iacobeni) i Kirlibaba (Cirlibaba). Po czterech kilometrach marszu dotarłem do głównej szosy i błyskawicznie złapałem „stopa" do Kimpolungu Mołdawskiego. Miasto jest dosyć przyjemne, dworce: autobusowy i kolejowy są od siebie oddalone. Życie miasta toczy się przy głównej ulicy będącej jednocześnie szosą przelotową z Suczawy do Bystricy. Przy niej też znajduje się murowana cerkiew w stylu „bukowińskim". Wyróżnia się tym, że na różnokolorowe dachówki są ułożone w ciekawe wzory przypominające mi trochę podhalańskie. Pod gzymsem na całej długości murów ciągnie się rząd kilkudziesięciu portretów świętych.
Autobus do Jakobeni odjeżdżał za kilka godzin, więc poszedłem na stację. Pociąg „dla odmiany" odjechał parę minut temu. Obok stacji znajduje się restauracja, w której zjadłem chyba najlepszy obiad na moich wyjazdach. Za zupę, kotlet partyzancki z ziemniakami i półmiskiem surówek oraz piwo zapłaciłem ok. 8 zł. Czyż to nie piękne?! Wszystko w dodatku ładnie podane w czystym, estetycznie urządzonym lokalu. Z braku innej możliwości zacząłem łapać stopa i po kilku minutach mogłem jechać nawet do Bystricy. Kierowca nie chciał żadnych pieniędzy dumny, że może się popisać przed innymi autostopowiczami znajomością angielskiego. Zrobił nawet przystanek na przełęczy Mestacan, abym mógł podziwiać fantastyczną panoramę okolicznych pasm górskich. Tu należy dodać, że autostop jest w Rumunii bardzo powszechny, aczkolwiek płaci się mniej więcej równowartość biletu autobusowego. Często się jednak zdarza, że od zagranicznych turystów kierowcy nie chcą żadnych pieniędzy, a nawet proponują gościnę. Niestety nie zwiedziłem Jakobeni, gdyż rozjazd na Borszę jest przed miastem, a było już popołudnie. Osinobusem dotarłem do Kirlibaby i po uzupełnieniu zapasów na targu czekałem na „okazję" do Przełęczy Rotunda. W międzyczasie obejrzałem cerkiew podobną do cerkwi huculskich spotykanych na Ukrainie. Podobieństwo wynika głównie z tego, iż jest ona drewniana i obie wieże - nad nawą i prezbiterium - zwieńczone są małymi „cebulami".
Ruch był mały i mogłem się przyjrzeć górom Suchard ciągnącymi się od Jakobeni do Rotundy. Góry te przypominają trochę Obcina Mare, są jednak wyższe, jest więcej polan i pasterzy z owcami. Droga prowadząca od szosy Jakobeni - Borsza (Borsa) przez Rotundę do Szantu (Sant) i Rodnej (Rodnai) na mapach jest zaznaczona jako normalna szosa. W rzeczywistości jej standard jest gorszy od bieszczadzkich szutrówek. Mimo to ruch na niej spory i nie ma problemu z przedostaniem się przez góry. Wjechałem więc na Przełęcz Rotunda (1271 m n. p. m.). Tu zaczynają się Alpy Rodniańskie kończąc się na zachodzie na Przełęczy Setref. Taki też był plan mojej wycieczki. Już po stu metrach musiałem skorygować plany. Z krzaków wyszedł żołnierz i stwierdził, że przejścia nie ma, gdyż właśnie trwają w okolicy ćwiczenia artylerii rumuńskiej i potrwają jeszcze dwa dni. Cóż było robić, zjechałem na dół do Rodnej i postanowiłem zaatakować od południa. Idąc przez miasto w kierunku leżącej w górze doliny Valea Vinului rozmyślałem nad noclegiem, kiedy koło mnie zatrzymało się aro i kazali wsiadać. Zobaczyłem mundury i różne myśli zaczęły przebiegać przez głowę. Opór nie miał sensu ze względu na ilość i zdecydowanie zapraszających. W samochodzie wyjaśniło się, że są to mundury leśników, a zapraszający to burmistrz Szantu, miejscowy nadleśniczy i komendant policji, którzy w otoczeniu świty jadą do domku myśliwskiego w Valea Vinului. W trakcie rozmowy po angielsku, rosyjsku, francusku, niemiecku i polsku jednocześnie wyszło, iż jadą świętować awans Rumunii. Kiedy usłyszeli, że znam nie tylko kilku zawodników, ale i orientuję się w lidze rumuńskiej postanowili, że muszę być ich gościem. Było mi to bardzo na rękę. Domek myśliwski okazał się całkiem dużą willą z kilkunastoma pokojami i zbytkownymi łazienkami z ciepłą wodą. Impreza polegała na wypiciu kilka piw, dużej ilości jedzenia i długich, czasem dość burzliwych dyskusjach. Dzięki mojej nieznajomości rumuńskiego i francuskiego mogłem spokojnie usiąść w kącie i porozmawiać (po angielsku) ze studentem będącym na praktykach w tutejszym nadleśnictwie. Był jedyną osobą, jaką spotkałem w Rumunii, która nie interesowała się sportem. Dowiedziałem się za to wielu interesujących rzeczy o kraju i jego różnorodnych pasmach górskich. O jedenastej wieczorem wszyscy udali się do domów rozwożeni przez młodych gajowych służących jako gońcy i posługacze.
Rano ruszyłem w góry przez wieś. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem główne pasmo Alp Rodniańskich. Było duże, większe niż się spodziewałem, bardzo piękne. Z trawiastych stoków gdzieniegdzie wystawały grzędy skalne, pojedyńcze skałki i kamieniste szczyty. To wszystko ożyło cieniami wędrujących po niebie cumulusów iporannymi promieniami słonecznymi. Na tarasie sklepu we wsi zobaczyłem dwóch turystów. Byli to Niemcy spod Drezna, którzy do Rumunii jeżdżą co roku od kilkunastu lat. Dzięki temu są prawdziwą skarbnicą wiedzy o pasmach Rumuńskich Karpat Wschodnich. Polecali zwłaszcza Góry Kelimeńskie, Ceahlau, Alpy Rodniańskie i Marmarosz. Opowiedzieli mi o interesujących jaskiniach w okolicy Valea Vinului. Zachwyceni byli moimi kserówkami map wojskowych sprzed osiemdziesięciu lat. Sami chodzili na graniówkach w skali około 1: 300 000. Postanowiliśmy iść razem na Ineul, jeden z najwyższych (2280 m n.p.m.) i najpiękniejszych szczytów Alp Rodniańskich. Prowadzi tam szlak turystyczny. Szlaków (markasz) turystycznych w górach jest dużo, tylko są słabo wyznakowane. Z Valea Vinului (ok. 850 m n.p.m.) na przełęcz pod Ineulem (2060 m n.p.m.) idzie się około pięciu godzin dość forsownym marszem. Zaraz za wsią napotkaliśmy bramę w góry czyli przełom rzeki. Między potężnymi skałami jest miejsce ledwie na spieniony wodospad i wąską drogę. Jakieś dwieście metrów za przełomem należy przeprawić się przez rzeczkę i ruszyć pod górę drogą wprowadzającą na grzbiet ograniczający dolinę od wschodu. Po mniej więcej czterdziestu minutach od sklepu natrafiliśmy na kolejną ciekawostkę. Drogę przecina wąski strumyk z żółtą wodą. Szczawiany żelaziste nadają jej charakterystyczny bardzo kwaśny smak. Na pewno woda ma jakieś właściwości lecznicze, ale dużo jej się wypić nie dało. Później czekał nas dwugodzinny marsz wygodną drogą przez dolny i górny regiel. Droga wiła się po stoku wspinając się na wysokość ok. 1600 m n.p.m. Gdzieniegdzie odsłaniały się niepowtarzalne widoki na przeciwległy skalisty grzbiet Ciungiul. W końcu wyszliśmy na brzeg strumienia. Spływając srebrzystymi kaskadami niósł wodę przez niezmierzone połoniny ciągnące się do samego grzbietu. Wyraźnie widoczne były ślady wypasu, a na sąsiednim grzbiecie rozrzucone jak dmuchawce pasło się na łące stado owiec. Na grzbiet weszliśmy stromą, znaczoną metalowymi tyczkami ścieżką. Po drodze wykorzystywałem każdy przystanek na robienie zdjęć. Oprócz pięknych widoków skłaniały mnie do tego nadciągające ołowiane chmury. Po wejściu na grzbiet na wysokości ok. 1850 m n.p.m. napawaliśmy się widokiem pojawiającego się miedzy chmurami potężnego grzbietu Virful Rosu. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dość łagodnym grzbietem na Ineul. Pozostało nam około dwóch godzin marszu. Potrwało to dłużej, gdyż po drodze trafiliśmy na „pola" borówek (czernicy i brusznicy). Po raz pierwszy zetknąłem się także z piętrem rododendronów. W Alpach Rodniańskich piętro kosówki (powyżej 2000 m n.p.m.) zastąpione jest przez rododendrony. Nie należy ich mylić z kwiatami w doniczce czy krzewami w ogrodzie botanicznym. Górskie różaneczniki (rododendrony) są kilku czy kilkunastocentymetrowymi krzewinkami z różowymi kwiatami. W końcu stanęliśmy na szczycie.
W poszukiwaniu Dżundżura*?
Najtańszy transport z Warszawy do Stanisławowa oferowała ukraińska linia autobusowa. Szybko przyszło nam żałować tego wyboru. Wyjechaliśmy we wrześniowe, ciepłe popołudnie. Autobus przeładowany ludźmi i towarami z praskiego stadionu był nie byle jaki - okna się w nim nie otwierały. Świeżego powietrza miała dostarczać klimatyzacja, która jednak - jak się okazało - od dawna była nieczynna. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Jak rodziły się klubowe polary, czyli jak zrobić możliwe z niemożliwego
Pamiętam z moich pierwszych wyjazdów w góry przewodników odzianych w czerwone swetry z naszytymi paskami, kroczących dostojnie na czele grup młodzieży patrzącej na nich z podziwem. Paski miały różne kolory i rozmaity układ. Niebieskie, chabrowe, zielone, czarne, brązowe, białe. Dwa lub trzy. Biały-kolor. Biały-kolor-biały. Później te swetry powoli przemieniały się w tajemniczy włochaty materiał, którego nazwę poznałem dopiero kilka lat później. Niektórzy instruktorzy na kursie paradowali w takich ubraniach, budząc respekt i zapewne zazdrość, jak również aurę nieosiągalności.
Kurs udało mi się skończyć z wynikiem pozytywnym, polar przewodnicki jednak się nie pojawił. Ówczesną legendą klubową były blachy przewodnickie, o których krążyły liczne anegdoty. Według jednej z nich klub miał upaść po ich załatwieniu.
Problemy decyzyjne
Minęło kilka lat. Załatwiliśmy koszulki z emblematem SKG, pojawiła się nowa edycja znaczków klubowych, blachy przewodnickie pozostały jednak legendą, nie wspominając o polarach.
Lecz niedawno pojawiły się w naszym kręgu osoby, które spróbowały, jak to ostatnio stwierdziła Asia Szypuła, "rozwalić zmurszałe struktury klubowe". Pojawił się pomysł reaktywowania polarów. Ale skąd je wziąć? A może wszyć w nie znaczki klubowe? A ile ich załatwić? Co z paskami? Biały czy niebieski pasek na górze (podobną są u klubowiczów takie i takie)? A jaki niebieski? Ciemniejszy czy jaśniejszy? Paski z przodu czy również na rękawach? Kto je przyszyje? Za ile? Może ktoś ma znajomą krawcową? Co osoba, to inne spojrzenie na te kwestie.
- A może by tak do Pakera? - zaproponował Paweł Kucharski, obecny szef kursu (przy okazji - gratulacje Pawle z okazji urodzin potomka).
- A niech załatwia, może mu się uda - pomyślałem.
- Mogę wam sprzedać trzydzieści sztuk - stwierdził Krzyś.
Duże było moje zdziwienie, gdy pomysł przeradzał się w rzeczywistość. Ale według jakiego klucza dobrać przyszłych posiadaczy? Zawsze ktoś będzie przecież niezadowolony. Potencjalni właściciele sami się znaleźli, zebranie zamówień na rozmiary poszło sprawnie. Dobra, co teraz? Znaczki klubowe. Kto znajdzie firmę? Zadania podjął się Marcin Szymczak. Zdecydowaliśmy, że znaczki mają być whaftowane w polar. Trochę czasu i nerwów kosztowało Marcina jeżdżenie do firmy, bowiem ulubionym stwierdzeniem jej pracowników jest chyba: "Mañana". Udało się. Można się przyczepić, że niektóre emblematy są trochę krzywo przyszyte, ale nie przesadzajmy.
Paski
No i zostały paski. Muszą być i z przodu, i na rękawach. Jak tradycja, to tradycja. Ale gdzie je przyszyć?
- Jak coś chcemy zrobić z polaru, to kto ci przychodzi do głowy? - zapytała Marta pewnego wiosennego dnia.
Oczywiście, jakiż ja byłem głupi. Eureka! Pani Polarowa, u której zaopatrują się w polary kolejne wyprawy klubowe.
- Przyjedźcie, zobaczymy - usłyszałem.
No i zobaczyła.
- Kupcie materiał, pomogę - moje zadowolenie sięgnęło zenitu.
Minął tydzień.
- Panie Marcinie, proszę przyjechać, są kłopoty - głos w słuchawce sprowadził mnie na ziemię.
Pojechałem. Nie wyglądało to dobrze. Ale fatalnie też nie. 10 polarów zostało zrobionych. Krawcowa nie chciała dalej szyć. Były kłopoty z rozcięciem rękawów, overlock'iem itd. Biały pasek przyszyty niebieskimi nićmi.
- Pani poprawi, zróbmy to do końca - zadecydowałem.
Kiedy miałem już pierwszą serię przedmiotów naszych marzeń z przeszłości, wziąłem jeden z nich na jakąś imprezę klubową. Wybrałem modela, który niczym zawodowiec zaprezentował się na wybiegu. Ochów i achów nie brakowało. Podobało się. Eksperyment się udał. Co prawda, przy oglądaniu polarów z kilkudziesięciu centymetrów entuzjazm minimalnie oklapł, ale... To był dobry znak. Działaliśmy dalej.
W końcu odebraliśmy polary i przewieźliśmy je do mnie. Niektórzy przy ich odbiorze byli zadowoleni, inni wybrzydzali. Ostatnia partia leży sobie na stoliku, ładnie poskładana, pogrupowana na rozmiary, przepięknie czerwona, miła w dotyku, jakby zapomniana i czekająca na przewodników klubowych, jakby zapomniana mówiła: "Weźcie nas". Nowe polarki dla chętnych będą, blachy dla przewodników państwowych zresztą także. A Klub nie upadnie. Wręcz przeciwnie. Rozkwitnie.
P.S. Szczególnie serdeczne podziękowania dla Krzysia Skrockiego za umożliwienie zakupu polarów po niższej cenie i dla Pani Jagody Sawickiej za trud włożony w naszycie pasków.
W sercu Pirenejów
W sercu Pirenejów
Kiedy wyjeżdżałyśmy z Polski nic nie wskazywało na to, że będzie to udana wyprawa. Nad Warszawą zawisła olbrzymia, czarna chmura i zerwała się straszna burza. Czekając na autobus bałyśmy się, że przystanek rozpadnie się na kawałki, taki padał grad. Zrobiło się tak ciemno, że kierowca w letnie popołudnie musiał włączyć światła. Stwierdziłyśmy jednak, że to dobry znak i nic naszej dwuosobowej ekipy, tzn. mnie i Kasi, nie powstrzyma. Pierwszym celem naszej wyprawy była Andorra, malutkie państewko, o którym niektórzy mówią: Serce Pirenejów.
Podróż odbyła się bez większych komplikacji. Najpierw stylowy Wiedeń, piękny Strasbourg, potem Perpignan. W małej francuskiej miejscowości Villefranche-de-Conflent czekała na nas niespodzianka. Otóż dalszą podróż miałyśmy kontynuować tzw. żółtym pociągiem - kolejką, która wyglądała mało profesjonalnie, wlokła się, a faktycznie była w kolorze bahama. Nagrodą za tę kilkugodzinną jazdę były jednak wspaniałe górskie widoki. Z tego zachwytu, biegając od okna do okna, robiłyśmy mnóstwo zdjęć. Ku naszej uciesze kilku Francuzów próbowało z nami rozmawiać po rosyjsku, po tym jak zobaczyli Zenita w naszych rękach.
Andorra
Z żółtą kolejką pożegnałyśmy się w Carol. Przesiadłyśmy się w autobus, którym miałyśmy dotrzeć do stolicy Andorry (w tym państwie nie ma linii kolejowych). Byłyśmy jedynymi pasażerami w pojeździe prowadzonym przez starego Hiszpana. Po drodze znów wspaniałe widoki, mnóstwo serpentyn, a na wysokości 2075 m n.p.m. niespodzianka - Pas de la Casa - najwyżej położony jarmark w Europie. Jakiż ogrom sprzedających i kupujących, sklepów i samochodów, ludzi biegających po ulicach z dziećmi, psami i pakunkami. A przy tym prawie 40oC ciepła. Powoli zaczęłyśmy rozumieć co to znaczy, że Andorra jest krajem bezcłowym. Zewsząd było słychać angielski, francuski, hiszpański i kataloński - prawdziwa wieża Babel. Zresztą kataloński i hiszpański są językami urzędowymi w tym kraju, będącym księstwem podzielonym na 67 parafii, z republikańską autonomią, pod zwierzchnictwem Francji i biskupa hiszpańskiego miasta Seo de Urgel.
Usiadłyśmy na chodniku i zaczęłyśmy studiować mapę. Zmęczone i niewyspane zwróciłyśmy uwagę starszego pana z psem. Sympatyczny Francuz postanowił nam pomóc. Tym razem zostałyśmy wzięte za Angielki. Drogę na camping opisał nam równocześnie po angielsku, francusku i hiszpańsku, wtrącając oczywiście parę katalońskich słów.
Dla nas to nie był jeszcze koniec dnia. Postanowiłyśmy zwiedzić tutejsze Stare Miasto i niezwykły parlament. Ku naszemu zdziwieniu starówka okazała się całkowicie wyludniona. Wąskie uliczki, kamienne schodki, małe fontanny w mrocznych zakamarkach, urzekający kościółek z kamienna wieżą. Było przepięknie. Niedaleko zaś dumnie stał tutejszy kamienny parlament - Casa de la Vell pochodzący z XVI w. W jednym z jego pomieszczeń obraduje obecnie Rada Generalna, w drugim tutejszy sąd, w podziemiach zaś znajduje się więzienie. Wszystko w jednym, co za oryginalność.
W górach
Kolejnego dnia opuściłyśmy stolicę postanawiając zwiedzić parafię Ordino. Tuż za granicami stołecznego miasta ukazał się nam inny świat. Mnóstwo zieleni, cisza, spokój, przepiękne góry, ludzie wydawali się bardziej serdeczni. W miejscowościach Ordino i La Cortimeda mogłyśmy zobaczyć prześliczne romańskie kościółki pochodzące z XII w., a także kamienne mosty, których w Andorrze jest bardzo wiele. Na noc zatrzymaliśmy się w Llorts, małej wiosce będącej świetnym miejscem wypadowym w góry. Tutaj obowiązywał już inny typ turysty. Większość dźwigała nie torby pełne zakupów, lecz duże plecaki. Dzięki sprzyjającej pogodzie zdobyłyśmy Pic de los Fontes (2748 m n.p.m.), zobaczyłyśmy cudowne wysokogórskie jeziora Estanys de l'Angonella. Jeden z etapów naszej górskiej wycieczki był międzynarodowy. Przyłączyło się do nas bowiem dwóch Hiszpanów i Włoch, bardzo zdziwionych, że dwie dziewczyny chodzą same po górach i w dodatku mają lepsze tempo od nich.
Kolejnego dnia zamierzałyśmy wejść na najwyższy szczyt andorrskich Pirenejów - Pic de Coma Pedrosa (2942 m), ale niestety załamała się pogoda. Nad rankiem zerwał się tak silny wiatr, że o mało nie porwał naszego namiotu. W ciągu paru minut spakowałyśmy się i tuż przed ogromną ulewą wsiadłyśmy w autobus. Z Andorry wyjeżdżałyśmy z pewnym niedosytem. Może tu jeszcze wrócimy? (Każdy Wieloryb/Pączuszek tak mówi - przyp. red.) To był koniec pierwszego etapu naszych iberyjskich wojaży. Czekała na nas jeszcze gorąca Hiszpania i urokliwa Portugalia...
A wszędzie wokół tylko buki
A wszędzie wokół tylko buki
Muzie
Wyobraź sobie długi na prawie dziesięć kilometrów grzbiet górski, porośnięty tylko i wyłącznie bukami, w każdą minutą budzącymi się do życia. Początkowo, na północnym krańcu pasma odchodzącego od naszych Bieszczadów, bezlistnymi, rażącymi szarością i czernią na tle niebieskiego nieba. Później gdzieniegdzie pokropionymi zielonością, nieśmiało domagającą się zainteresowania otoczenia, przeradzającą się w coraz to większe plamy tego koloru. A na samym końcu, już gdzieś na dole, zmartwychwstałymi, gotowymi do radości życia.
Góry Bukowskie. Buki są w nich władcami. Od czasu do czasu dają szansę małym polankom umożliwiającym chwile wytchnienia podrapanym jeżynowymi krzakami łydkom i serwującym widoki na egzystujące własnym życiem zagubione wioski i sąsiednie, bardziej postrzępione grzbiety. Zapraszają gości, chcą napawać się zainteresowaniem intruzów, ale tylko w wyznaczonych przez siebie granicach. A na niezadowolonych ściągają deszcz, ucząc pokory, dając im jednak szanse na schronienie w przypadkowo znalezionych domkach robotników leśnych czy paśnikach dla zwierząt.
Bukowa ścieżka lśni brązem opadłych jesienią liści, tworzących nieraz wygodne pierzyny, podświetlanych przedzierającymi się coraz śmielej promieniami słońca. Prowadzi na południe ku ciepłu, ku wiośnie.
28.05.2001 r.