Wstępniak
Drodzy Klubowicze!
Redakcja niezmiernie się cieszy, że udało jej się dożyć tego dnia, kiedy to Studencki Klub Górski skończył 18 lat. Tą ważną rocznicę także my postanowiliśmy uczcić i wydaliśmy piąty, jubileuszowy numer jak-najbardziej-oficjalnego organu SKG, czyli "Biuletynu Informacyjno-Plotkarskiego". 18 lat to piękny, dojrzały wiek. Trudno uwierzyć, że minęło już tyle czasu. Tym bardziej trudno w to uwierzyć, gdy się patrzy na wiecznie młode, tryskające zdrowiem i energią oblicze kolegi Dziadka. Ku pamięci młodszych pokoleń klubowiczów wspomnieć należy, że to właśnie on był jednym z dysydentów którzy założyli SKG. Jak nam udało się dowiedzieć od poufnych informatorów, tajemnica jego młodzieńczego wyglądu nie jest wcale żadną tajemnicą. Dziadek zawsze rano po przebudzeniu wypala na czczo dwa papierosy "Marlboro Light", robi 10 pompek i pije bardzo mocną czarną kawę tzw. plujkę. Dużo słodzi, ale nigdy nie dodaje mleka. Czasami widuje się go koło bloku, gdy jego wielki pies wyprowadza go na spacer. Totalną bzdurą okazały się więc podejrzenia o operacje plastyczne czy codzienne wizyty w salonie kosmetycznym.
Dziadek mówi, że to SKG wyrobiło w nim nawyk higienicznego trybu życia.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że idzie wiosna!!! Coraz więcej z Was wystawia swe pryszczate po zimie buźki do cieplejszego z dnia na dzień słonka, tu i ówdzie zaczynają pobrzękiwać muchy, a w paltku z podpinką robi się wręcz gorąco i miałoby się ochotę na loda z "Zielonej Budki". Natura brutalnie budzi nas z zimowego snu i odrętwienia. Szkoda tylko tych długich wieczorów i nocy, gdy w zaciszu pokoika, pokazując babci i młodszemu bratu slajdy z ostatnich wyjazdów, można było znaleźć w ich oczach uwielbienie i podziw dla swojej odwagi i nareszcie poczuć się co najmniej jak Tony Halik w telewizji. No ale cóż, jeżeli nadal chcecie ich bajerować, to pokazywanie po raz dziesiąty zdjęć z wyjazdu na Jasień może w końcu przestać robić na nich wrażenie, a Wasz prestiż podupadnie. I wtedy pozostaje tylko jedno wyjście - ruszyć tłusty tyłek, zrzucić parę kilogramów i jechać w góry. Tę parę kilogramów można zrzucić także w górach. Tajemnicą poliszynela jest to, że niektórzy klubowicze co rok na wiosnę jeżdżą odchudzać się za granicę, wybierając szwajcarskie lub francuskie kurorty alpejskie. Niestety, to co uda im się schudnąć w górach, natychmiast nadrabiają piwem w dolinach. Takie kuracje odchudzające dają opłakane rezultaty, a w dodatku są bardzo drogie*, bo trzeba tu doliczyć wysokie koszty społeczne alkoholizmu i leczenia odwykowego.
Redakcja
*Oj, tak, piwo znowu podrożało!
Poeci i Wierszokleci
Poeci i Wierszokleci
Proszę Państwa...
Proszę Państwa, oto żbik.
Chętnie Państwu wyssie szpik.
Nie chcesz Państwu wyssać szpiku?
To uciekaj, skurczybyku.
Proszę Państwa, oto lama.
Lama to jest wielka dama.
Znów na Państwa lama pluje?
Z dam się czasem robią szuje.
Proszę Państwa oto hiena.
Dla hien ważna jest higiena.
Bo gdy jada się padlinę,
Trza myć zęby co godzinę.
Proszę Państwa oto ryś.
Ryś to nie jest żaden miś.
Kto pomyli z misiem rysia,
Ten dostanie zaraz fisia.
Proszę Państwa, oto Prezes.
Chętnie zrobiłby interes.
Polar sprzeda, wyhaftuje,
Zniżki Wam nie pożałuje.
Bazowy potrzebny - co roku!
Baza Namiotowa "Madejowe Łoże" w Podwilku ogłasza nabór na stanowisko Specjalisty ds. Bazowania
Czas i rodzaj pracy
Czas pracy określony, jeśli to możliwe co najmniej 1 tydzień w miesiącach wakacyjnych (lipiec-sierpień). Rodzaj pracy: wolontariat (wzbogacony o wrażenia samego przebywania na bazie).
Wymiar etatu: 24h na dobę
Miejsce wykonywanej pracy: Baza Namiotowa w Podwilku, Orawa, woj. małopolskie
Zakres obowiązków (m.in.):
- obsługa gości odwiedzających bazę
- obsługa administracyjna bazy (rozliczanie kasy bazowej, dbałość o księgę meldunkową)
- pilnowanie majątku bazy (czytaj: siedzieć murem na bazie)
- dbałość o czystość i porządek na bazie (w tym pilnowanie segregowania śmieci, czystości kibelka, uzupełnianie wody pitnej, itp.)
- przekazywanie interesantom niezbędnej wiedzy o zwyczajach panujących w obiekcie.,
Warunki pracy
Praca niezwykle przyjemna, spokojna, z dala od zgiełku miasta i jego zasuwania na wysokich obrotach, przyjemność obcowania z naturą w warunkach polowych
Miejsce i otoczenie organizacyjno-techniczne stanowiska pracy
Budynek wiaty dostosowany dla potrzeb turystycznych, nocleg dla Bazowego w bazowym apartamencie "Offiś" (w przestronnym namiocie typu NS na wyłączność), WC, bieżąca woda potokowa, prysznic turystyczny
Wymagania
Niezbędne wymagania od kandydata:
- odpowiedzialność
- rzetelność
Wymagania dodatkowe:
- komunikatywność
- doświadczenie w bazowaniu będzie dodatkowym atutem
Kontakt
Aplikacje należy składać do Nadbazowego:
Paweł Staniszewski
603-945-126
p.s.staniszewski (at) gmail.com
Termin składania aplikacji: do rozpoczęcia sezonu
Z perspektywy kursanta
Z perspektywy kursanta
Nadeszła. magiczna, a zarazem przerażająca data - 27 kwietnia 2001 r. Sparaliżowana strachem, trzęsącymi rękoma wkładałam do plecaka ciepły sweter, ortalionowe spodnie i wełniane skarpetki. W końcu z pogodą to nie przelewki. Wielkanoc była śnieżna, kto zatem zagwarantuje, że pierwsze dni maja będą ciepłe. Czarny kot przebiegający mi drogę oznaczał, by nie wierzyć pogodynkom. Dlatego zepchnęłam w mroki nieświadomości słońce i temperaturę +26oC. Jeszcze wrzuciłam coś do jedzenia i trzymając się kurczowo tatusinego rękawa wsiadłam do samochodu.
Pociągowe przyjemności
1930 - Dworzec Wschodni. Przecież nie zdążę, skoro jest już kwadrans do ósmej. Tata wciska gaz do dechy, ja zamykam oczy i... już jesteśmy. Teraz kupić bilet! Straszne kolejki, jak dawniej po papier toaletowy. To będzie trwało wieczność. Na szczęście Kuba i Adaś wciskają mnie między ludzi, tuż koło okienka. Dzięki im za to. Teraz tylko wsiąść do dobrego pociągu i może moja Reise-Fieber zniknie tak prędko jak się pojawiła.
W pociągu oczywiście tłok, bo kto normalny będzie siedział w dusznej Warszawie w czasie najdłuższego weekendu świata. Lokujemy się na korytarzu, plecaki na ziemi, my na nich, na nas inni podróżni. No i wio. Najazd na Jasło. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy, a tu już rozlegają się dźwięki gitary. Zaczynamy zdzieranie gardeł. W końcu nie bardzo się nam przydadzą na przejściu. Chyba, że trzeba będzie podnieść głos na wyjątkowo niezorganizowaną grupę. Ale o tym pomyślimy jutro. Spanie na plecakach w przeładowanym pociągu okazało się nawet przyjemne, zważywszy na towarzystwo. Choć znaleźli się spryciarze, którzy za darmo przewieźli swoje szacowne cztery litery w luksusach pustej pierwszej klasy.
Górska wiosna
Jasło powitało nas świeżym porankiem, a punkt docelowy - Komańcza - ciepłym słonkiem i zielonością przyrody. Jeszcze tylko śniadanko na tarasie „Leśnej" i można ruszać. Zapomniałabym o w bólach rodzącym się podziale na dwie grupy, ale w skali całości było to małe piwo (bezalkoholowe).
Szlaki, a właściwie ścieżki, które sami sobie przecieraliśmy otwierały przed nami świat budzącej się fauny i flory. Zachwytom nie było końca. Każdy pączek na drzewie, listek, kwiatuszek wzbudzały niebywałe emocje. Ale w końcu nieprzespana noc w pociągu zaczęła dawać się nam we znaki. Przejście długiego grzbietu Baranich okazało się zadaniem graniczącym z cudem, a schodzenie ze szczytu po błotnistym szlaku doprowadziło co po niektórych do siarczystego przeklinania wszystkiego, na czym świat stoi. Dopiero decyzja o noclegu nad potokiem Wilsznia poprawiło nastroje. W szybkim tempie głód i pragnienie zostały załagodzone. Sen zmorzył wszystkich prędzej niż się zdawało. A rano...
Kursowe dni
Piękne słońce prześwięcające przez zaimpregnowane ścianki namiotu delikatnie pobudzało do życia. Od razu na zmęczonych licach pojawiły się radosne uśmiechy, a resztki snu zabrała ze sobą zimna woda potoku. Trasa już opracowana, więc możemy ruszać dalej. Tylko wyjazd dwóch kursantek, a potem Marty sprowadził na nas chwile zadumy. Ale nic to! W końcu my, przyszli przewodnicy, jesteśmy twardzi.
Niedziela - niby święto, ale dla nas dzień jak co dzień. Nikt nawet porządnie nie buraczył, tylko takie tam małe omsknięcia przestrzenne. A noc? Dzielny Mateusz ratował nas niemal z każdej opresji, więc gdy Tomek skręcił nogę, Mateo tak obmyślił plan dojścia na nocleg, że zamiast o piątek rano, byliśmy o trzeciej. Jeszcze tylko kanapeczki, herbatka i lulu.
O 730 mój zegarek zaczął wydawać niemiłosierne, przeraźliwe dźwięki. Trzeba wstać, zrobić śniadanie i zebrać grupę do wyjścia. Z dziarską minką złapałam wiadro i poszłam po wodę, po drodze potykając się o sznurki od namiotów. Ale tak to jest, gdy zamiast oczu ma się szparki. Na szczęście Kasiny entuzjazm wszystko sprowadził do normy. Nadszedł czas ruszenia na wędrówkę.
Piotruś, Dział, Polaniska - trasa dość krótka, ale diabelsko podchwytliwa. Nie zdając sobie z tego sprawy, śmiało przebieraliśmy nożynami.
I zaczęło się piękne buraczenie. Ale jakoś daliśmy sobie radę, choć na biwak dotarliśmy 4 godziny później niż pierwsza grupa. Tam czekał na nas obiadek i... manewry. Tylko 6 szczycików, 24 godziny czasu. Mały pikuś. Wszyscy obmyślali taktykę, dobierali się w manewrowe pary. Na tym zeszła nam chwila odpoczynku. Ostatnia drużyna wyszła o drugiej w nocy. Zatem do zobaczenia za 24 godziny.
Ocalić od zapomnienia
Co zapamiętałam z manewrów? Piękne słońce, bujną przyrodę i wizje, jakie ogarniały mnie po kilkunastu godzinach łażenia. Mały nocleg na szczycie i radość dojścia po 30 godzinach na biwak. Zostało trochę siniaków, zadrapań, zmasakrowane stopy, dużo wspomnień i przygód - to chyba dużo, jak na trochę więcej niż dobę.
Nadszedł czas podsumowań. Rafał z kamienną twarzą obwieszczał nas swoje decyzje: zaliczone, niezaliczone. Była radość i duma, zadowolenie z siebie i innych. Jeszcze tylko małe pożegnania i rozeszliśmy się w swoje strony. Choć pewna siódemka zeszła do Komańczy, a tam... Zapytajcie Pana Krówkę!!!
Drogami skojarzeń (beskidzkich) - Zimówka A. D. 2001
Drogami skojarzeń (beskidzkich) - Zimówka A. D. 2001
- to stukot kół pociągu jadącego z Warszawy w kierunku wytęsknionych i wyczekiwanych gór;
- to gigantycznych rozmiarów plecak, który z dziarską minką trzeba było włożyć na plecy i targać na obitych ramionach przez sześć dni;
- to pierwszy biwak, który pewna czwórka spędziła w namiocie rozbitym w starej szopie nad samym brzegiem rwącego potoku;
- to Magda dzielnie prowadząca grupę w dzień i w nocy, nieustraszona i niezmordowana, nie przeraził jej nawet martwy skorek w butelce z wodą ani wiatr hulający w dziurawej nogawce spodni,
- to Mikołaj gubiący i rozrzucający po drodze swoje rzeczy, nieustająco bijący rekordy w rozrzucaniu różnych części garderoby po całym obozowisku, a następnie łamiący wszelkie granice czasowe w doganianiu grupy;
- to Kasia walcząca ze zdartymi nogami i przejęta kryzysami mężczyzny swego życia; nikt nie był w stanie oprzeć się Kasinemu poczuciu humoru, a ja najbardziej podziwiałam jej wytrwałość;
- to Mateusz nawet w najlepszą pogodę noszący swoją prześmieszną czapkę; powodem był strach przed publicznym ujawnieniem zwichrowanej przez dni chodzenia fryzury;
- to Duży Paweł, z którym fantastycznie można pogadać o koniach i wyprawach górskich, autorytet w rozpalaniu ogniska - w końcu dwadzieścia kilka minut w manewrach ogniowych to nie lada wyczyn;
- to Adaś, któremu powierzone zostało najtrudniejsze zadanie zimówki - poprowadzić grupę kompletnie wyczerpanych ludzi najbardziej stromym podejściem, jakie widziałam podczas całego wyjazdu;
- to Kasia, która okazał się być doskonałą rozmówczynią, nie tylko z kursantami, ale też... z własnym chłopakiem; w jej przypadku telefon komórkowy rzeczywiście spełniał swoje zadanie;
- to Marcin noszący się w barwach Holandii, dzielnie taszczący wiadro do gotowania przywiązane do plecaka; po tym atrybucie można było bezproblemowo rozpoznać kto zacz, nawet ciemną nocą;
- to Jacek, chyba najbardziej dowcipna osoba wyjazdu; na jego wypowiedzi nikt nie pozostawał obojętnym, a „Znów buraczą" do końca rozbawiało najwytrwalszych kursantów;
- to Karolina z pasją opowiadająca o przejściach zebranego ze sobą plecaka na stelażu, który przeżył wędrówki jej dziadka, mamy i jej samej;
- to Tadek, który nie wiedzieć czemu stwierdził, że to cholernie nudne tak łazić w górę i na dół; poza tym stał się autorem kilku ciekawych spostrzeżeń fizjologicznych, np. na temat kasztanów;
- to Marcin, który mimo przemoczonych butów nie stracił werwy i animuszu, prowadzący grupę, nawet, gdy sam nie wiedział dokąd; ponadto dla każdego miał ciepłe słowo, kawę i czekoladę, a sam zasypiał pod drzewem i nikt o nim nie pamiętał;
- to Marius dzielnie trzymający się do czwartku; obdarte do żywego nogi nie przeszkodziły mu w doprowadzeniu nas do Korbielowa i w ciągłym ulepszaniu polszczyzny;
- to Paweł-Małe Radyjko, który ciągle kombinował, jakby tu zrobić rakiety śnieżne z gałązek świerku oraz niezwykle wytrwale i bez większego szwanku obijał sobie wargi rozśmieszając do łez wystarczająco już rozluźnione towarzystwo;
- to Piotrek, który w niczym nie ustępował Małemu Pawłowi, chyba że w gadaniu przez sen; istny hard-core, nie?!;
- to Adaś, którego umiejętność posługiwana się kompasem przerosła moje najśmielsze wyobrażenia; poza tym miłośnik fantastyki;
- to rozśpiewana Marta, z którą śmiałam się do łez z ołowiu, Hamleta i woskowania uszu; poza tym jej ciepła puchówka uratowała mnie przed zamarznięciem, a fantastyczny humor i radość życia dodawały każdemu nowych sił;
- to Damian o niespotykanej energii i sile, zawzięty, ale o dobrym sercu dla swych towarzyszy; zresztą mój sąsiad;
- to zaskakujący Marcin Szymczak, którego wymagania kulinarne niejednego kuchmistrza wpędziłyby w kompleksy; Marcin czuł się nieco niespełniony, dlatego skumulowana w nim energia rozpierała go, a pomysły manewrów z pierwszej pomocy i gotowania wody na czas tryskały niczym gejzery na Islandii;
- to Tatry doskonale widoczne w pięknym słońcu z Babiej Góry;
- to noc w schronisku na Markowych Szczawinach spędzona na freudowskich analizach dzieciństwa; wstrząsające wyznanie Mikołaja o słoniku-szaraczku, który jeździł na nartach, przyćmiło Mateuszowego misia-grubaska, Pawłowego gumowego, żółtego misia, który robił „pi-pi" i zgubił się w piaskownicy; panie zaś nie przyznały się ani do misiów, ani do lalek, a Marcin Sz. pozostał jedną wielka zagadką;
- to okrzyk bojowy „MUKA", który dodawał nam werwy;
- to ja z żarłoczną ambą w plecaku, ucząca się rozróżniania sosny od świerku, prawego od lewego; zmęczona, ale zadowolona, że dane nam było przeżyć tyle fascynujących chwil, których niejeden „Turysta Beski(e)dzki" by nam pozazdrościł.