Wstępniak
Wstępniak
25 lat temu narodziło się coś wyjątkowego - Studencki Klub Górski. Mimo powolnego wkraczania w wiek dojrzały, ciągle kwitnie, rozwija się, przyciąga nowych ludzi. Nie oglądając się na pojawiające się od czasu do czasu kryzysy, nie rezygnuje z zadań, do jakich został powołany: krzewienia krajoznawstwa, rozwoju turystyki krajowej i zagranicznej, kształcenia kadry przewodnickiej, łączenia ludzi więzami koleżeństwa, przyjaźni czy miłości. Życzymy Wam i sobie, abyśmy wszyscy powitali w tak dobrej kondycji następną ćwiartkę, a właściwie połówkę.
Jak zapewne zauważyliście, Biuletyn wygląda trochę inaczej. To zasługa nowego wydawnictwa (BP), w ręce którego złożyliśmy szatę graficzną naszego pisma. Przy okazji dziękujemy Wydawnictwu CichaChałturka za owocną współpracę trwającą 4 lata i 7 numerów. Gracias, El Comandante.
Co czeka nas w numerze? Podróż przez 4 kontynenty. Dominuje tematyka karpacka - reminiscencje z podróży na Słowację, Ukrainę i do Rumunii. Pojedziemy też do gorącego Maghrebu i górzystej Andorry. Wrócimy na chwilkę do Ameryki Południowej, poznamy również ciąg dalszy podróży na Antypody. Przeżyjemy także ponownie nasze wyjazdy przewodnickie: zimówkę i wiosenne.
I jak zwykle, do zobaczenia po wakacjach. Mamy nadzieję, że przepełnieni wrażeniami opiszecie wasze wyprawy i podzielicie się nimi z Czytelnikami. Do czego zachęca...
Redakcja
P.S. Redakcja składa serdeczne podziękowania Krzysztofowi "Lucciniemu" Borkowskiemu oraz Rafałowi "Faziemu" Kapuścińskiemu za wydatną pomoc w przygotowaniu do wydruku okładki Biuletynu
Magiczna noc
Magiczna noc
Mam wrażenie, iż wszyscy zdążyli zobaczyć zdjęcia z tegorocznego Sylwestra; zainteresowanie nimi było tak duże, że wisiały w klubowej gablocie aż do końca kwietnia. Mało tego, publika zaczęła się domagać tekstu oświetlającego wydarzenia ciemnościami tej grudniowej nocy. Nie rozstrzygając, dlaczego zaszczyt przypadł akurat mi w udziale, nolens volens uległam namowom prezesa i zabrałam się do pracy twórczej.
Pomijam wyliczanie bohaterów zabawy (mieliśmy okazję podziwiać siebie nawzajem na słynnych już zdjęciach) i przejdę do opisu wnętrz, w których miała ona miejsce. Chata Marka - gospodarza położona jest na południu Warszawy, rzut kamieniem od Lasu Kabackiego. Co prawda nie można w niej jeździć na rowerze, ale tańczyć z przytupem i owszem. Niestety niektórzy zdawali się nie dostrzegać tych zalet, uporczywie włączając tzw. wolne kawałki. Oprócz miłych dla ucha dźwięków w powietrzu unosił się zapach świec i jadła - szczodrze zniesionego przez balangowiczów; stoły uginały się pod wszelkiej maści sałatkami, kanapkami, owocami, ciastami, ciasteczkami... i oczywiście - jak na Klub przystało - "czymś" do picia. Gospodarz na widok tego całego dobra pożółkł na włosach, czego pozazdrościł mu Prezes (niestety tylko w połowie). Wyróżnił się on jednak na tle innych, podobnie jak jeszcze jedna osoba, tj. Magda, przebraniem przypominającym ubiór czerwonoskórych; Magda natomiast była damą - mniejsza o wiek (oczywiście sukni). Jak słusznie domyśla się czytelnik, reszta towarzystwa wybrała nietypowo strój z końca tego stulecia, lecz oczywiście jego wersję zwaną wyjściową. Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę, kiedy to po północy padło hasło szukania guźdźca w pobliskim lesie. Jednakże - ze względów dla mnie niezrozumiałych - zawróciliśmy z drogi, stojąc tuż pod ścianą wyżej wspomnianego drzewostanu; a przecież nie ma nic fajniejszego niż poznawanie fauny i flory w śnieżną noc. Po powrocie niektórzy mając do wyboru pląsy i sen wybrali to drugie, co pozostawiam bez komentarza. Na szczęście reszta przezwyciężyła senną pokusę i zabawa trwała do bielusienkiego rana, a nawet dłużej, co mam nadzieję nie przejdzie do legendy, lecz stanie się kolejną tradycją klubową.
w miarę przytomna uczestniczka
Attention! Time is short!
Attention! Time is short!
albo podróż dookoła świata
Uwaga wstępna: Szanowny Czytelniku, jeśli chciałbyś przeczytać kolejny artykuł o górach, to źle trafiłeś i daj sobie spokój.
Wszystko to wydarzyło się mniej więcej naprawdę. Tak się złożyło, że w czasie, w którym u nas jedni czczą Wniebowzięcie NMP, inni rocznicę Bitwy Warszawskiej, znajdowałem się w miejscu, gdzie nikt nie miał o tym pojęcia. Dla ludzi wokoło był to dzień urodzin Kriszny i Dzień Niepodległości. Tego niezwykłego, świątecznego dnia (swoją drogą to ciekawe, co robią wtedy muzułmanie, żydzi itp.) przekroczyłem granicę nepalsko-indyjską w niewielkiej mieścinie Sonauli.
Był wczesny, ale i tak już wyjątkowo gorący ranek. Właśnie wysiadłem z autobusu, którym dzień wcześniej opuściłem Kathmandu. Korzystając z okazji, że następny miał odjechać za jakiś czas, zacząłem włóczyć się po centralnej i jedynej tam ulicy. Nie jestem zadowolony z tego ostatniego zdania, bo co Czytelniku sobie myślisz, kiedy czytasz "ulica"? Jezdnia, asfalt, może chodnik? He, he, he. Nic z tych rzeczy. Tu właśnie uwidacznia się problem z opisywaniem tamtych stron. Wszystko jest tam zupełnie inne. Właściwie każde słowo, którego używam należałoby opatrzyć jakimś opisem. Przykładowo tamtejszy autobus z tym w rozumieniu naszym (europejskim?, rozumieniu ludzi białych?) wspólne ma tylko to, że jest to pojazd kołowy, spalinowy, służący do przewozu pasażerów. Reszta jest odmienna. Jest znacznie bardziej ciasno (czy to chińska licencja?), bagaż wozi się na dachu, wewnątrz można palić, wszechobecne są ozdoby, przez co pojazd często przypomina szopkę krakowską. Nie, takie opisywanie nie ma sensu. To trzeba samemu zobaczyć. Jeśli chodzi o warunki jazdy, to mogłeś przeżyć namiastkę czegoś w tym stylu, jadąc ogórkiem (oczywiście dawniej, bo teraz to już chyba nie jeżdżą) koniecznie w środku sezonu i w upalny dzień. Ja tego kiedyś doświadczyłem na trasie Wetlina - Ustrzyki.
Wracając do tematu, tak jak z autobusem czy ulicą jest ze wszystkim. Cokolwiek byś zobaczył, cokolwiek byś spróbował jest inne. Nawet głupia Coca-Cola smakowała inaczej. W tym momencie przypomina mi się pewien dialog z filmu "Pulp Fiction". Czy pamiętasz to Drogi Czytelniku:
Vincent: Ale wiesz, co jest w Europie najzabawniejsze?
Jules: Co?
Vincent: Drobne różnice. To znaczy, mają tam zasadniczo to samo gówno co my, ale ich gówna są ciut inne.
Dodaję od siebie, że w Indiach są one więcej niż ciut inne.
Ale wróćmy do początku. Więc łaziłem sobie po tej ulicy w Sonauli uważając, aby nie wpaść na rikszę, rowerzystę, krowę, rzadziej samochód. Większość sklepów była zamknięta z uwagi na święto, choć nie było jeszcze widać jakiś jego oznak oprócz paru smętnych, wyblakłych chorągiewek. Może było za wcześnie. Minąłem rząd domów stojących przy drodze i pojawił się przede mną widok pól ryżowych. To coś pięknego. Połacie soczystej, intensywnej zieleni zmieniającej odcienie pod wpływem wiatru. Wszystko się błyszczy, bo przez młody ryż prześwituje jeszcze woda. Spotkałem tam miejscowego sadhu. Sadhu to w strasznym uproszczeniu ktoś pomiędzy księdzem a szamanem. Żyje ascetycznie bez rodziny. Nie je mięsa, nie stosuje używek z wyjątkiem, jakże tam naturalnego, haszyszu. Wygląda tak jak na załączonym zdjęciu. Tamten zaczął coś do mnie mówić w niezrozumiałym języku. Po chwili zorientowałem się, że może to być jego wersja angielskiego. Zacząłem rozumieć. Cały czas patrząc mi prosto w oczy mówił o złu, które panuje nad światem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jego głos podnosił się coraz wyżej. Był coraz bardziej demoniczny. Na koniec wykrzyknął "Attention! Time is short!!!" i zamilkł. Trochę mnie to przestraszyło. Ja tysiące kilometrów od domu, a ten magik mówi mi, że czas jest krótki. Czyj czas? Może mój? Do dziś zastanawiam się, o co właściwie mu chodziło. Teraz tak sobie myślę, że każdy mógłby to sobie interpretować na różne sposoby. Np. moja banalna interpretacja na potrzeby tego numeru: Czytelniku uważaj! Czas mija! Spróbuj spędzić go twórczo a jednocześnie przyjemnie i wyjedź gdzieś daleko. Z roku na rok czasu będzie coraz mniej. Widzę to po sobie. A przecież "podróżować, podróżować jest bosko".
Właściwie mógłbym na tym skończyć, ale czuję, że należy Ci się kilka słów o moim wyjeździe. Poza domem nie było mnie równe dwa miesiące. Do Kathmandu, które było najdalej wysuniętym na wschód punktem w czasie wyprawy, dojechałem drogą lądową przez Turcję, Iran, Pakistan i Indie. Wróciłem tak samo. Wszystko razem z wizami, które są najdroższe, kosztowało ok. 900 $. Nie widzę sensu opisywania detali technicznych (połączenia, ceny), bo wielu zrobiło to już przede mną. No właśnie, przeglądałem ostatnio książkę "Season in Heaven" Davida Tomory. Facet spisał wspomnienia ludzi, w większości hipisów, którzy w latach 1965-1975 podróżowali podobną trasą. Na zakończenie przytaczam z niej historyjkę. Był rok sześćdziesiątyktóryś. Kevin i Sean po przejechaniu Iranu trafili na granicę z Afganistanem. Wtedy jeszcze jeździło się przez ten kraj. Przed budynkiem urzędu celnego Kevin rozłożył swój koc, usiadł na nim i zapalił papierosa. Nagle pojawił się afgański Inspektor. Stanął nad nim.
- Gdzie twój bagaż? - Zapytał.
Chłopak nie zmienił pozycji. Nadal paląc odpowiedział:
- Właśnie na nim stoisz - i pokazał na koc. Wszyscy zaczęli się śmiać. W pewnym momencie Inspektor przestał. Zapadła cisza. Nagle krzyknął:
- Macie haszysz ?!
- Kto? My??? Nie.
- Nie!?! - ryknął jeszcze głośniej.
Sięgnął do kieszeni. Gwałtownie wyciągnął z niej... wielką brązową kostkę.
- Nie macie, więc bierzcie.
Półwysep Kolski
Półwysep Kolski
O zaletach spędzania ferii zimowych w miejscach innych niż Zakopane lub pobliski ogródek jordanowski krążą różne opinie, jednak w myśl zasady, że należy spróbować wszystkiego, zdecydowaliśmy się na rezygnację z oglądania telewizji i (lub) błądzenia po krzakach w Bieszczadach, by móc potęsknić za tym na śnieżnym i mroźnym Półwyspie Kolskim.
Sam wyjazd, jeśli nie liczyć odmrożenia i ewakuacji do domu połowy wyprawy, zatrzymania niżej podpisanego przez milicję w Apatytach i pożaru autobusu pod Murmańskiem, należy zaliczyć do udanych. Chłopcy mogli spokojnie kurować palce w domowych pieleszach, milicjanci dali się zrobić w tzw. głupa, a do ugaszenia autobusu wystarczyła współpraca pasażerów i zalegający obficie na poboczach śnieg. Pogoda nie pozwoliła nam osiągnąć zbyt wiele w górach - Ruszczorr, jedyny, zresztą niezbyt wybitny szczyt, który padł naszym łupem, zdobywaliśmy przy 20 stopniach mrozu, w zadymce śnieżnej i huraganowym wietrze, miejscami brnąc w śniegu po szyję. Odbiliśmy to sobie odwiedzając stolicę rosyjskich Lapończyków - Łowoziero i piękne miasto Murmańsk.
Po Półwyspie Kolskim podróżuje się dość sprawnie, zwłaszcza wzdłuż linii kolejowej do Murmańska. W terenie natomiast najlepiej sprawdzają się narty (autochtoni przedkładają nad nie swoje wspaniałe, choć - jak mieliśmy okazję się przekonać - dość zawodne skutery śnieżne). Co do naszych własnoręcznie wykonanych rakiet śnieżnych, ograniczę się do komentarza, że były, (są) znakomite, aczkolwiek kląłem je przynajmniej kilkadziesiąt razy dziennie. Chibiny, przy stosunkowo znacznych (jak na góry o tej wysokości) przewyższeniach charakteryzują się dużym nachyleniem stoków, co, z uwagi na silne wiatry na graniach, sprawia, że miejscami przydają się raki. Można także zaopatrzyć się w paciorki dla tubylców: za kilka butelek spirytusu lub rybackie sieci łatwo przywieźć dla rodzinki takie precjoza jak rogi renifera czy skóry różnych futrzastych zwierzątek - od renifera do rosomaka. Podobno warto tylko uważać na granicy.
Mañana, czyli jutro będzie lepiej
Mañana, czyli jutro będzie lepiej
Mañana - znaczy po hiszpańsku jutro, poranek, ranek. Jednak oprócz dosłownego znaczenia słowo to określa pewien typ zachowań mieszkańców Ameryki Południowej (a także "gringos" po pobycie na tym kontynencie), pewien klimat zachowań, specyficzne relacje między ludźmi. Jak to dokładnie zdefiniować, właściwie nie wiadomo. W czasie naszej wyprawy Aconcagua'99, z której relację zdał w innym miejscu Biuletynu kolega redaktor miało miejsce kilka dziwnych zjawisk niezrozumiałych dla przybysza, przynajmniej początkowo.
Pierwszy przykład. Godziny pracy tutejszych biur, urzędów, sklepów itd. Początek 9:00, później przerwa 13:00-16:00 tzw. sjesta, następnie znów praca - 16:00-20:00, dalej tylko zakupy i zabawa do późnych godzin wieczornych, a nawet nocnych. W czasie sjesty zamiera życie, nie sposób nic załatwić, czy kupić. Istne szaleństwo. Podobny schemat pracy należy chyba zastosować w Polsce, oczywiście bez drugiej, pracowniczej części (redakcja zna parę osób zarabiających na życie w ten sposób w poważnych instytucjach. - przyp. red.). Boliwijskie Indianki sprzedające miejscowe hamburgery (rozkrojona bułka z jajkiem sadzonym, warzywami, frytkami i przyprawami w środku), mają inny rozkład czasu pracy: zaczynają o 21, a kończą o 4 rano, czy nawet później, w międzyczasie tworząc istne cudeńka na drutach. Przecież nie istnieje tutaj czas w naszym rozumieniu, życie toczy się według innej miary, nie należy się nigdzie spieszyć, wszystko nastąpi we właściwym miejscu i czasie. Inne są godziny boliwijskie, inne są peruwiańskie, wiedzą najlepiej o tym kierowcy autobusów.
Przystanek autobusu dalekobieżnego gdzieś w Peru. Od dłuższego czasu brakowało nam tylko lamy jako towarzyszki podróży, wszystko i wszystkich już widzieliśmy. Do innego autobusu biegnie Indianka z owcą na postronku. Co kierowca na to? Bach, owca wędruje na dach, pomocnik kierowcy wiąże ją mocno sznurem i już... można jechać. A że biedne zwierzę beczy i łka? Jutro będzie lepiej.
Autobus na trasie Calama (Chile) - Uyuni (Boliwia). Chcieliśmy wprawdzie podróżować koleją, lecz tym razem pociąg nie przyjechał, podobno gdzieś się wykoleił. Na tej trasie pociąg kursuje tylko raz w tygodniu, w środy. Długie poszukiwania i... eureka. Jest autobus, wprawdzie przypominający amerykańskiego busa szkolnego z lat 60-tych, ale lepszy taki niż żaden. 200 kilometrów w 7 godzin, niezły czas. Po przybyciu na granicę o 4 rano okazuje się, że nie możemy jej szybko przekroczyć, bowiem celnicy pracują dopiero od 9:00, a może nawet później. Kierowca znika w pobliskim domku, który okazuje się jego domem rodzinnym. Kiedy ruszamy? - pytamy się jego pomocnicy, prawdopodobnie żony. Teraz pijemy herbatę - brzmi odpowiedź. I tak jeszcze parę godzin. O 10 ruszamy. Okazuje się, że autobus jedzie tylko do granicy. Czy będzie jakiś pociąg. Może - odpowiada urzędnik graniczny. Nagle wszyscy tubylcy pędzą. Znikąd zjawił się autobus, jeszcze bardziej nadający się do muzeum techniki niż poprzedni! Skąd tubylcy o nim wiedzieli? Bóg raczy wiedzieć. Po krótkich negocjacjach wskakujemy do środka. Jedziemy. Jedziemy i coraz bardziej się dziwimy, przecież tutaj nie ma drogi. Wleczemy się pośród skąpej, krzaczastej roślinności, kałuż wody i morza błota. Nagle zapadamy się po koła. Miejscowi zupełnie się tym nie przejmują. Sprawnie wysiadają, biegną po kamienie, układają je pod kołami, niektórzy kopią łopatami (skąd tyle łopat w autobusie?). Co robić? "Gringos" nie mogą być gorsi. Pracujemy ze zdwojonym wysiłkiem. Później wszyscy biorą się do pchania autobusu, z pozytywnym skutkiem. Jedziemy dalej! Jeden ze znajomych miał podobną przygodę, lecz jego plecak, schowany w dolnym luku bagażowym, po przeprawie przez wezbraną rzekę zwiększył ciężar do ok. 60 kilogramów.
Po kilkunastu kilometrach gubimy szlak, znany chyba tylko kilku wtajemniczonym. Zatrzymujemy się na środku pustkowia. Gość, przypominający Raya Charlesa z dużym spokojem wyszedł z autobusu i wskazał właściwą drogę. Guru? Ki diabeł? (To był naprawdę Ray Charles - przyp. red.). Czy coś nas jeszcze zadziwi tego dnia?
Po paru chwilach jazdy, w środku pustkowia widzimy dostojnie idącą Indiankę z pięknym rudym kotkiem na rękach. Kierowca zatrzymuje się i zabiera pasażerkę. Ta spokojnie wsiada i sięga do worka z liśćmi koki. Skąd wiedziała o autobusie? A może to był przypadek? Może było jej wszystko jedno, kilkadziesiąt kilometrów mniej lub więcej do przejścia?
Dojeżdżamy do olbrzymiego solniska, zalanego wodą, tzw. salaru. Mkniemy groblą, która w pewnym momencie kończy się. Kierowca kolejny raz zachowuje duży spokój, wjeżdża do wody i dalej jedziemy niczym amfibia Pana Samochodzika. Gigantyczne jezioro ma tylko kilkanaście centymetrów głębokości. W jaki sposób bez żadnych znaków orientacyjnych i innych takich GPS-ów dotarliśmy na miejsce, pozostaje dla nas do dziś wielką tajemnicą.
Jezioro Titicaca. Próbujemy przedostać się z Copacabany do peruwiańskiego Puno. Okazuje się, że droga do granicy jest zablokowana przez strajkująch drogowców, czyżby jakiś boliwijski Leppert (jak nazwała naszego obrońcę rolników w swoim kabarecie Olga Lipińska)? Co robić? Długotrwałe negocjacje z przewoźnikiem i odpływamy zablokowany odcinek drogi statkiem, zaliczając dodatkową wycieczkę po tym wysokogórskim jeziorze. Wszystko tutaj da się załatwić, trzeba tylko być spokojnym, zrozumieć, że wszystko nastąpi we właściwym czasie. Mañana?
Ponownie jezioro Titicaca, Peru. Płyniemy statkiem na dryfujące trzcinowe wysepki, a później na wyspę Taquilę, słynną z tego, że tylko i wyłączne mężczyźni robią tam na drutach. Umawiamy się na powrót o 14:30. Przed czasem zjawiamy się na przystani, lecz naszego statku już nie ma. Od właściciela innego statku dowiadujemy się, że nasz już dawno odpłynął, następny będzie może o 17, a może dopiero jutro. Kompletna klapa. Po co czekać na pasażerów, skoro zapłacili z góry? Później dowiedzieliśmy się, że kapitan naszego statku miał na imię Waldemar. Teraz już wszystko wiadomo. Na szczęście para amerykańskich milionerów ofiarowała swoją pomoc. Co za ulga, plan podróży znowu się nie zawalił (bo to był bardzo dobry plan - przyp. red.).
Dworzec autobusowy w Cuzco. Tłum ludzi, wszyscy w spokoju oczekują na swój pojazd. Czy na naszej trasie działają partyzanci ze Świetlistego Szlaku? - pytamy kierowcę. No - słyszymy w odpowiedzi. Robimy spacer po dworcu. Idziemy koło naszego autobusu. Na przedniej szybie dziwne ślady. Cóż to, u licha? Grad? Kamienie? Chyba kierowca nie do końca miał rację.
Nazca, miejsce którego nie trzeba przedstawiać. Według naszego przewoźnika wszyscy mieszkańcy tego miasta są szaleni. Niebawem mieliśmy się o tym przekonać. Najpierw w knajpie, gdzie dwie kelnerki przynosiły co innego, niż zamawialiśmy, co innego, niż zapisywały w notesie i w dodatku nie mogły się porozumieć między sobą. Zamawiamy dwie identyczne potrawy, a co dostajemy? Dwa różne dania.
Sprzedaż biletów autobusowych. Wchodzimy po raz pierwszy, cena 30 soli; wchodzimy po raz drugi - 40, trzeci raz - 35 soli. Podsłuchujemy, jak kupują miejscowi; cena wynosi 25 soli. A w ogóle to jest autobus przelotowy i nie ma w Nazca przystanku. Pierwszy autobus nie zatrzymuje się, drugi również. Właściciel konkurencyjnego biura ofiarowuje swoją pomoc. Wsiada do krążownika szos (większość samochodów w tym rejonie to stare amerykańskie wozy). Po przejeździe trzeciego autobusu, zapala silnik i pędzi za nim z piskiem opon i włączonym klaksonem. Po kilkusetmetrowym pościgu autobus zatrzymuje się. Właściciel biura wraca po nas i nakazuje pośpiech. Szybko żegnamy się, wrzucamy siebie i bagaże do środka i mokrzy jak ścierki machamy rękoma w geście pożegnania. Tylko spokojnie, jesteśmy u siebie. Teraz prosto na południe, do Santiago de Chile.
Kończąc chciałbym przedstawić, w jaki sposób można kupić dużo prezentów i innych drobiazgów, nie chcąc ich kupować.
Idziemy ulicą jakiegoś boliwijskiego lub peruwiańskiego miasta. - Señor, Señor! - słyszymy. Indianki dopadają potencjalnych klientów proponując różne towary. - Quatno cuesta? - pytamy. - 20 boliviano. - No, gracias - spacerujemy dalej. - Señor, por favor, 15 boliviano - No. muchas gracias. - 10? - No, no! Czyżby problem z głowy?
Absolutnie. - 7? - Nasze zainteresowanie. - 5 boliviano? - To może 3? - odpowiadamy. Señor zgadza się w końcu na 4 boliviano, bo nie wypada w takiej sytuacji odmówić. Tak było kilka razy. W ten sposób kilkoro z nas (w szczególności autor - przyp. redakcji) znalazło się w posiadaniu kilku rzeczy, o których nawet nie pomyśleliby, że mogą być przedmiotem ich zainteresowania. Gringo zadowolony, Indianka również. Bierze pieniądze, ale nie ma wydać. Znowu problem. Długie poszukiwania w sklepach, wreszcie udaje się rozmienić pieniądze. Gracias. Indianka z uśmiechem oddala się, trzymając dziecko na plecach, w specjalnym poncho.
* * *
To nie były wszystkie nasze przygody w czasie pobytu na kontynencie południowoamerykańskim. Mañana jest specyficznym zjawiskiem. Zjawiskiem samym w sobie, którego nie można dokładnie zdefiniować, lecz które trzeba przeżyć.
P.S. Za chwilę zacznę po raz trzeci czytać "Sto lat samotności" Marqueza, aby lepiej zrozumieć mañanę. W końcu nie jest przypadkiem, że w Argentynie na powitanie mówią Buen(os)dia(s).