Marcin Zarzycki

Mañana, czyli jutro będzie lepiej

Mañana - znaczy po hiszpańsku jutro, poranek, ranek. Jednak oprócz dosłownego znaczenia słowo to określa pewien typ zachowań mieszkańców Ameryki Południowej (a także "gringos" po pobycie na tym kontynencie), pewien klimat zachowań, specyficzne relacje między ludźmi. Jak to dokładnie zdefiniować, właściwie nie wiadomo. W czasie naszej wyprawy Aconcagua'99, z której relację zdał w innym miejscu Biuletynu kolega redaktor miało miejsce kilka dziwnych zjawisk niezrozumiałych dla przybysza, przynajmniej początkowo.

Pierwszy przykład. Godziny pracy tutejszych biur, urzędów, sklepów itd. Początek 900, później przerwa 1300-1600 tzw. sjesta, następnie znów praca - 1600-2000, dalej tylko zakupy i zabawa do późnych godzin wieczornych, a nawet nocnych. W czasie sjesty zamiera życie, nie sposób nic załatwić, czy kupić. Istne szaleństwo. Podobny schemat pracy należy chyba zastosować w Polsce, oczywiście bez drugiej, pracowniczej części (redakcja zna parę osób zarabiających na życie w ten sposób w poważnych instytucjach. - przyp. red.). Boliwijskie Indianki sprzedające miejscowe hamburgery (rozkrojona bułka z jajkiem sadzonym, warzywami, frytkami i przyprawami w środku), mają inny rozkład czasu pracy: zaczynają o 21, a kończą o 4 rano, czy nawet później, w międzyczasie tworząc istne cudeńka na drutach. Przecież nie istnieje tutaj czas w naszym rozumieniu, życie toczy się według innej miary, nie należy się nigdzie spieszyć, wszystko nastąpi we właściwym miejscu i czasie. Inne są godziny boliwijskie, inne są peruwiańskie, wiedzą najlepiej o tym kierowcy autobusów.

Przystanek autobusu dalekobieżnego gdzieś w Peru. Od dłuższego czasu brakowało nam tylko lamy jako towarzyszki podróży, wszystko i wszystkich już widzieliśmy. Do innego autobusu biegnie Indianka z owcą na postronku. Co kierowca na to? Bach, owca wędruje na dach, pomocnik kierowcy wiąże ją mocno sznurem i już... można jechać. A że biedne zwierzę beczy i łka? Jutro będzie lepiej.

Autobus na trasie Calama (Chile) - Uyuni (Boliwia). Chcieliśmy wprawdzie podróżować koleją, lecz tym razem pociąg nie przyjechał, podobno gdzieś się wykoleił. Na tej trasie pociąg kursuje tylko raz w tygodniu, w środy. Długie poszukiwania i... eureka. Jest autobus, wprawdzie przypominający amerykańskiego busa szkolnego z lat 60-tych, ale lepszy taki niż żaden. 200 kilometrów w 7 godzin, niezły czas. Po przybyciu na granicę o 4 rano okazuje się, że nie możemy jej szybko przekroczyć, bowiem celnicy pracują dopiero od 900, a może nawet później. Kierowca znika w pobliskim domku, który okazuje się jego domem rodzinnym. Kiedy ruszamy? - pytamy się jego pomocnicy, prawdopodobnie żony. Teraz pijemy herbatę - brzmi odpowiedź. I tak jeszcze parę godzin. O 10 ruszamy. Okazuje się, że autobus jedzie tylko do granicy. Czy będzie jakiś pociąg. Może - odpowiada urzędnik graniczny. Nagle wszyscy tubylcy pędzą. Znikąd zjawił się autobus, jeszcze bardziej nadający się do muzeum techniki niż poprzedni! Skąd tubylcy o nim wiedzieli? Bóg raczy wiedzieć. Po krótkich negocjacjach wskakujemy do środka. Jedziemy. Jedziemy i coraz bardziej się dziwimy, przecież tutaj nie ma drogi. Wleczemy się pośród skąpej, krzaczastej roślinności, kałuż wody i morza błota. Nagle zapadamy się po koła. Miejscowi zupełnie się tym nie przejmują. Sprawnie wysiadają, biegną po kamienie, układają je pod kołami, niektórzy kopią łopatami (skąd tyle łopat w autobusie?). Co robić? "Gringos" nie mogą być gorsi. Pracujemy ze zdwojonym wysiłkiem. Później wszyscy biorą się do pchania autobusu, z pozytywnym skutkiem. Jedziemy dalej! Jeden ze znajomych miał podobną przygodę, lecz jego plecak, schowany w dolnym luku bagażowym, po przeprawie przez wezbraną rzekę zwiększył ciężar do ok. 60 kilogramów.

Po kilkunastu kilometrach gubimy szlak, znany chyba tylko kilku wtajemniczonym. Zatrzymujemy się na środku pustkowia. Gość, przypominający Raya Charlesa z dużym spokojem wyszedł z autobusu i wskazał właściwą drogę. Guru? Ki diabeł? (To był naprawdę Ray Charles - przyp. red.). Czy coś nas jeszcze zadziwi tego dnia?

Po paru chwilach jazdy, w środku pustkowia widzimy dostojnie idącą Indiankę z pięknym rudym kotkiem na rękach. Kierowca zatrzymuje się i zabiera pasażerkę. Ta spokojnie wsiada i sięga do worka z liśćmi koki. Skąd wiedziała o autobusie? A może to był przypadek? Może było jej wszystko jedno, kilkadziesiąt kilometrów mniej lub więcej do przejścia?

Dojeżdżamy do olbrzymiego solniska, zalanego wodą, tzw. salaru. Mkniemy groblą, która w pewnym momencie kończy się. Kierowca kolejny raz zachowuje duży spokój, wjeżdża do wody i dalej jedziemy niczym amfibia Pana Samochodzika. Gigantyczne jezioro ma tylko kilkanaście centymetrów głębokości. W jaki sposób bez żadnych znaków orientacyjnych i innych takich GPS-ów dotarliśmy na miejsce, pozostaje dla nas do dziś wielką tajemnicą.

Jezioro Titicaca. Próbujemy przedostać się z Copacabany do peruwiańskiego Puno. Okazuje się, że droga do granicy jest zablokowana przez strajkująch drogowców, czyżby jakiś boliwijski Leppert (jak nazwała naszego obrońcę rolników w swoim kabarecie Olga Lipińska)? Co robić? Długotrwałe negocjacje z przewoźnikiem i odpływamy zablokowany odcinek drogi statkiem, zaliczając dodatkową wycieczkę po tym wysokogórskim jeziorze. Wszystko tutaj da się załatwić, trzeba tylko być spokojnym, zrozumieć, że wszystko nastąpi we właściwym czasie. Mañana?

Ponownie jezioro Titicaca, Peru. Płyniemy statkiem na dryfujące trzcinowe wysepki, a później na wyspę Taquilę, słynną z tego, że tylko i wyłączne mężczyźni robią tam na drutach. Umawiamy się na powrót o 1430. Przed czasem zjawiamy się na przystani, lecz naszego statku już nie ma. Od właściciela innego statku dowiadujemy się, że nasz już dawno odpłynął, następny będzie może o 17, a może dopiero jutro. Kompletna klapa. Po co czekać na pasażerów, skoro zapłacili z góry? Później dowiedzieliśmy się, że kapitan naszego statku miał na imię Waldemar. Teraz już wszystko wiadomo. Na szczęście para amerykańskich milionerów ofiarowała swoją pomoc. Co za ulga, plan podróży znowu się nie zawalił (bo to był bardzo dobry plan - przyp. red.).

Dworzec autobusowy w Cuzco. Tłum ludzi, wszyscy w spokoju oczekują na swój pojazd. Czy na naszej trasie działają partyzanci ze Świetlistego Szlaku? - pytamy kierowcę. No - słyszymy w odpowiedzi. Robimy spacer po dworcu. Idziemy koło naszego autobusu. Na przedniej szybie dziwne ślady. Cóż to, u licha? Grad? Kamienie? Chyba kierowca nie do końca miał rację.

Nazca, miejsce którego nie trzeba przedstawiać. Według naszego przewoźnika wszyscy mieszkańcy tego miasta są szaleni. Niebawem mieliśmy się o tym przekonać. Najpierw w knajpie, gdzie dwie kelnerki przynosiły co innego, niż zamawialiśmy, co innego, niż zapisywały w notesie i w dodatku nie mogły się porozumieć między sobą. Zamawiamy dwie identyczne potrawy, a co dostajemy? Dwa różne dania.

Sprzedaż biletów autobusowych. Wchodzimy po raz pierwszy, cena 30 soli; wchodzimy po raz drugi - 40, trzeci raz - 35 soli. Podsłuchujemy, jak kupują miejscowi; cena wynosi 25 soli. A w ogóle to jest autobus przelotowy i nie ma w Nazca przystanku. Pierwszy autobus nie zatrzymuje się, drugi również. Właściciel konkurencyjnego biura ofiarowuje swoją pomoc. Wsiada do krążownika szos (większość samochodów w tym rejonie to stare amerykańskie wozy). Po przejeździe trzeciego autobusu, zapala silnik i pędzi za nim z piskiem opon i włączonym klaksonem. Po kilkusetmetrowym pościgu autobus zatrzymuje się. Właściciel biura wraca po nas i nakazuje pośpiech. Szybko żegnamy się, wrzucamy siebie i bagaże do środka i mokrzy jak ścierki machamy rękoma w geście pożegnania. Tylko spokojnie, jesteśmy u siebie. Teraz prosto na południe, do Santiago de Chile.

Kończąc chciałbym przedstawić, w jaki sposób można kupić dużo prezentów i innych drobiazgów, nie chcąc ich kupować.

Idziemy ulicą jakiegoś boliwijskiego lub peruwiańskiego miasta. - Señor, Señor! - słyszymy. Indianki dopadają potencjalnych klientów proponując różne towary. - Quatno cuesta? - pytamy. - 20 boliviano. - No, gracias - spacerujemy dalej. - Señor, por favor, 15 boliviano - No. muchas gracias. - 10? - No, no! Czyżby problem z głowy?

Absolutnie. - 7? - Nasze zainteresowanie. - 5 boliviano? - To może 3? - odpowiadamy. Señor zgadza się w końcu na 4 boliviano, bo nie wypada w takiej sytuacji odmówić. Tak było kilka razy. W ten sposób kilkoro z nas (w szczególności autor - przyp. redakcji) znalazło się w posiadaniu kilku rzeczy, o których nawet nie pomyśleliby, że mogą być przedmiotem ich zainteresowania. Gringo zadowolony, Indianka również. Bierze pieniądze, ale nie ma wydać. Znowu problem. Długie poszukiwania w sklepach, wreszcie udaje się rozmienić pieniądze. Gracias. Indianka z uśmiechem oddala się, trzymając dziecko na plecach, w specjalnym poncho.

* * *

To nie były wszystkie nasze przygody w czasie pobytu na kontynencie południowoamerykańskim. Mañana jest specyficznym zjawiskiem. Zjawiskiem samym w sobie, którego nie można dokładnie zdefiniować, lecz które trzeba przeżyć.

P.S. Za chwilę zacznę po raz trzeci czytać "Sto lat samotności" Marqueza, aby lepiej zrozumieć mañanę. W końcu nie jest przypadkiem, że w Argentynie na powitanie mówią Buen(os)dia(s).

1997 r.

Dzień 3:
Jest pierwsza w nocy, takiej mgły chyba nigdy nie widziałem. Stoję w siąpiącym deszczu, w gęstej kosówce, z pustym wiadrem na wodę i nic nie zapowiada, aby było pełne. Robert wpatruje się w starą WIG-ówkę, próbując odczytać gdzie jesteśmy, w oddali słychać nawoływania pozostałych. Oni są pod szczytem Mołody, a my?

Dzień 9:
Tym razem późne popołudnie, zamiast wiadra w ręku mam ciężki i przemoczony do granic wytrzymałości plecak. Znowu kosówka. Stoimy tak prawie nie poruszając się już dobre kilka minut, a prowadzący na pytanie, dlaczego zaczynamy trawersować ten cholerny spadoryj w tej mokrej kosówce, odpowiada: "Chcę ominąć krzaki". Co ja tu robię. Takiego błędu już nigdy nie popełnię, chyba wolę mimo wszystko zatłoczone Beskidy.

1998 r.

Leżę sobie na rozgrzanych słońcem kamieniach Sywuli, obok jeszcze pełna puszka Coca-Coli, nade mną ćwierkają ptaki, na niebie ani jednej chmurki, widoki aż po Czarnohorę. Śleboda*. Kurcze, przecież miałem już tu nigdy nie wrócić. Tak było przez cały wyjazd, pogoda nas rozpieszczała, tylko raz padało, w przeciwieństwie do roku poprzedniego kiedy, to tylko raz świeciło słońce.

No ale od początku. Zdanie, co do ponownego wyjazdu na "dziką Ukrainę" zmieniłem chyba wiosną 1998 r., gdy siedząc na szczycie Tarnicy w Bieszczadach, trochę z zazdrością patrzyłem na odległą, jeszcze pokrytą śniegiem Borżawę, a tam daleko na horyzoncie majaczyły Gorgany dostojne, wielkie i wcale nie tak dalekie. Przypomniały mi się wtedy również i dobre strony przejścia letniego. Ta niepowtarzalna atmosfera i ogrom pustkowia tych gór.

Przygotowania minęły dość szybko i sprawnie. Grupa 9 osób, przeszło 120 kilogramów jedzenia, ogromne ilości tego wszystkiego, co może się przydać.

Wreszcie ruszamy, jest koniec lipca ubiegłego roku. W autobusie wielki zaduch, okna nie otwierają się. Już przed Lublinem stajemy w szczerym polu - coś się urwało w silniku, trzeba naprawiać. Po godzinie jedziemy dalej. Około drugiej w nocy budzi mnie potworny huk, to już Ukraina, wypadło jedno z okien - kierowca poszedł je szukać (może się nie zbiło). Nic z tego, wraca po kilku minutach z pustymi rękami. Ach te sowieckie autobusy!

12.2.jpgRano jesteśmy w Rafajłowej. Jeszcze tylko pozostawienie części żywności u znajomych gospodarzy, mamy zamiar wrócić tu za tydzień, przepakowanie plecaków i w góry.

Pierwsze kroki zawsze są najtrudniejsze, z nieba leję się na nas niemiłosierny żar, straszny ciężar na plecach, znaki że jesteśmy w sercu Gorganów. Wczesne popołudnie, Ruszczyna, trochę inaczej przypominam ją sobie sprzed roku. Teraz jest skąpana w promieniach zachodzącego słońca, z licznymi potokami i stadkiem na wpół dzikich koni. Nie sposób tego zapomnieć. Lecz ta, jakże wspaniała atmosfera nie trwa zbyt długo. Na skraju lasu pojawia się jakiś człowiek, wygląda na pasterza, brudny, obdarte ubranie, przypomina trochę żebraków z Dworca Centralnego. Coś do nas krzyczy i wymachuję rękami. Po chwili pojawia się z dużą, myśliwską strzelbą. Zaczyna do nas celować, pada strzał. Odchodzi.

Ruszczyna to rozległa łąka, tam nie ma się gdzie schować. Ręce same trzęsą się z wrażenia, zimny pot oblewa czoło, nie sposób usiedzieć w miejscu. On chciał tylko "zakurić". Dostał papierosa i nie pojawił się więcej. Wrażenia nie opadają do rana. Śpimy na zmianę, zawsze ktoś pilnuje, czy przypadkiem nie wraca z kolegami. Tym razem mamy pewność - jesteśmy na "dzikiej" Ukrainie. Następnego dnia kosówka daje nam tak w kość, że szybko zapominamy o wszystkim. Wreszcie Matachów i upragniony domek myśliwski. Jakimże on był azylem rok wcześniej, kiedy to przemoczeni do suchej nitki zaklinaliśmy słońce, aby choć na chwilę wyszło zza gęstych chmur. Teraz jest pięknie, świeci słońce, upał i tysiące komarów. Wieczorem przychodzi grupa ukraińskich turystów. Czujemy sie trochę jak ubodzy kreweni, bo przy ich worku kartofli, kilku słoikach samogonu i peklowanym mięsie, nasza nieśmiertelna proteina wygląda i smakuje fatalnie. My śpiewamy do późnego wieczora, a oni słuchają "plejera" podłączonego do przywleczonego kilkukilogramowego akumulatora samochodowego. Cóż różnica przyzwyczajeń i upodobań. Za poczęstunek ichnią zupą (smakowała wyśmienicie) odwdzięczamy się naszym glutem. Choć początkowo patrzą z niedowierzaniem, że coś takiego można jeść, poźniej zaczyna im smakować. Dobrze, że nie rozumieją nazwy. Do Osmołody dochodzimy dość wcześnie. Tu czekają na nas nie kończące się zabawy na wiszącym mostku i pływanie w rzece Mołoda, które co poniektórzy przypłaciliby zdrowiem lub nawet życiem.

Na czarnohorskim szlaku mieliśmy okazję spotkać jeszcze dość dziwnego człowieka - nie wyglądał ani na turystę, a tym bardziej na pasterza, podążał głównym grzbietem z reklamówką pod pachą. Było późne popołudnie, a do najbliższej wsi dzień lub dwa drogi. Może to duch legionisty z początku wieku? Potem nad jednym z jeziorek, podczas noclegu wymienialiśmy się e-mailami ze studentami z Kijowa. Zeszliśmy w doliny trochę zaskoczeni i z niedowierzaniem wspominaliśmy ostatnie dni spędzone pośród czarnohorskich szczytów o których pisano:
...dzikie i niedostępne pasmo, jedyne o charakterze wysokogórskim na całej Ukrainie...", a które my zastaliśmy zatłoczone i wcale nie takie wysokogórskie.

Wędrowanie przez Czarnohorę miało dla nas jednak dużą wartość z uwagi na liczne pamiątki z okresu, kiedy znajdowała się ona w granicach Rzeczpospolitej. Trochę inaczej wyobrażałem sobie jednak "Białego Słonia", czyli dawne obserwatorium astronomiczne na szczycie Popa Iwana. Oglądając przedwojenne fotografie, nie przypuszczałem, że popadł on w taką ruinę i służy rzeszom odwiedzających go turystów jedynie za śmietnik i ubikację. Cóż, tak to już bywa. Mimo to Czarnohora będzie dla nas nadal górami, w które jeździli przed wojną nasi dziadkowie, a które my odkrywamy na nowo. 12.3.jpg

Obudziłem się w domu. Czy to był sen, czy tam naprawdę byliśmy? Chyba tak, bo później wspominaliśmy "zieloną Ukrainę" siedząc przy ognisku w noc sylwestrową tuż obok Połoniny Czarnej i Doboszanki, znowu w Gorganach. Ale zimowy wyjazd to już zupełnie inna historia.

*śleboda - w gwarze góralskiej, pełna swoboda, sielanka.

Czytaj także:
Ukraińskie lato – Monika Szpigielska
W poszukiwaniu Dżundżura? – Paweł Szymczak
W stronę Krymu (2002) - Jacek Zawistowski

Rafał Sarna

Kilka zapisków - Aconcagua '99


Zmieścić się na kilku kartkach. Nie przynudzać. Zawrzeć w krótkiej opowieści dwa miesiące na drugiej półkuli. I najważniejsze: opowiedzieć o wszystkim. O zachodzie słońca nad Aconcaguą, ofertach w barze, mumiach, białych lamach, wizach, koce...

Patrz tam, pod skrzydłem! To Ona - Aconcagua! Przylepieni do okienek samolotu rozpoznajemy znajome ze zdjęć miejsca: dolina Horcones, Plaza de Mulas, Nido, szczyt... Na żadnej z fotografii nie było jednak tyle śniegu.
Krótki pobyt w Santiago "umilają" niepokojące wieści. Jedzenie w supermarkecie - Niemcy z hotelu odmrożeni; poszukiwania butanu - napotkany Polak przeklina Górę: wydałem tyle forsy, a ona nie dała mi żadnych szans; depozyt w ambasadzie - pani Grażynka opowiada o siedmiu ofiarach; autobus do Argentyny - od dwóch tygodni nikt nie przeszedł trawersu...

Puente del Inca. Luccini z Agnieszką jadą po permity do Mendozy, szybko składka, po 120 dolarów, paszporty i ubezpieczenia. Kto jeszcze nie dał forsy? Dobra, my tymczasem załatwimy muły. Na razie zwiedzamy: nieczynna stacja kolejowa, dwie knajpy na krzyż, kilka agencji mulników, można płacić dolarami. Argentyński dziki zachód, tylko kaktusów brak. Krótka wycieczka aklimatyzacyjna - wiatr zwala z nóg i musimy wracać. Jeśli tu tak wieje, to co będzie 4000 metrów wyżej?

Są Agnieszka i Luccini, są i permity. Wreszcie możemy oddać bagaże na muły. Pakowanie, ważenie, przepakowywanie, ważenie, ładowanie. Zasłużyliśmy na chwilę relaksu. Idziemy naturalnym, kamiennym mostem nad rzeką do gorących, solankowych źródeł. Nie będziemy przecież moczyć majtek, nocą nikt nie widzi. Tak tu przyjemnie, z ziemi wydobywa się bulgocząca woda, nad nami gwiazdy, w ręku piwko. Może zostaniemy tu te dwa tygodnie? Chwila szoku termicznego po wyjściu z wody i bieg do namiotów.

Pierwszy dzień dojścia, prowadzący do Confluencji, jest krótki i dość przyjemny. Potem jest gorzej. Szeroka, pustynna dolina, prawie płasko, słońce w zenicie. Droga się wlecze, a może to ty się wleczesz, bo przebiegającym mułom jakoś nie przeszkadza, że nigdzie kawałka cienia, a ścieżka co chwila przekracza czerwonobrunatną rzekę. Cóż, zwierzątka mają klimę, a mulnicy mają ostrogi.

Baza Plaza de Mulas - 4200 metrów - to już się odczuwa. Mnóstwo namiotów na morenie lodowca. Amerykanie, Argentyńczycy, Niemcy, Słowacy, Anglicy... Jest i nasza polska nacja - Ślązacy. Kurwa, mieliście wynieść żarcie, a wy mieliście zostawić namiot, kurwa, ja jestem despotyczny? Kurwa, jestem zbyt liberalnym kierownikiem... Ciekawe, jak my się będziemy zachowywać po dwóch tygodniach? Pogoda już lepsza, niż była. Mocno wieje, ale jest słońce i ludzie wchodzą na szczyt. Droga w Canletcie jest łatwa orientacyjnie: na lewo od Chorwata, na prawo od Japończyka. To co, jutro do góry?

Pierwszy raz do Plaza Canada. Krok za krokiem, kijek za kijkiem, w plecaku żarcie na 8 dni. Hola, cześć! Mijamy zdyscyplinowany tramwaj Argentyńczyków. Zielone kurtki, kijki narciarskie i koflachy. To za tą skałą? Idziemy i idziemy, a cel jakoś się nie przybliża. Wreszcie jest: wyrzucam depozyt i zbiegam w dół. Zaczyna padać śnieg.

Sto lat, sto lat - urodziny Tomka. Solenizant wciela się w Davida Copperfielda. Potem capuccino i piwo - 3$ puszka. Kuba Jakubczyk opowiada o wielkich świata tego, my wspominamy klubowe historie. Śnieg ustaje, wiatr się wzmaga, a tam u góry jest Maciej.

Nad ranem odwiedza nasz namiot Zorro. Silny napór wiatru z tyłu nie robił na Lafumie wrażenia, dopiero sprytne uderzenie z przodu wycina dziurę. Leukoplastr i pytanie, co tam u Maćka. Wreszcie schodzi i przynosi maszty do prostowania. Tego dnia tylko wycieczka do hotelu Plaza de Mulas i penitentów.

Kolejny transport: bety do Canady, po namiot do Alaski, nocleg w Canadzie, rano w dół. Dreptanie po piargu, ubijanie śniegu.


Nocą złe myśli. Co ja tu robię, gdzie się pcham i tak nie mam żadnych szans... Inni są szybsi i silniejsi... Nie lepiej by było gdzieś na plaży? Z drugiej strony te miesiące przygotowań i marzeń, odkładanie pieniędzy, oszczędzanie urlopu. Dojdę chociaż do Nido i zrobię rekord życiowy!
Z pełnym obciążeniem do Nido de Condores. Zabieram po drodze rzeczy, zakładam raki. Gorąco, jestem jedynym ciemniejszym punktem wśród otaczających śniegów. Wreszcie samo Nido - obesrane skałki i kopanie platformy pod namiot. Co chwila padam ze zmęczenia - to już chyba wolę iść do góry. Jeszcze tylko odciągi i murek i można brać się za gotowanie.

W lewo i w prawo, i znów. Zyga się wycofuje. Ten piarg to istne paskudztwo. Po cholerę ci ludzie noszą raki. Długim trawersem w prawo. Wreszcie Berlin. Małe chatki, namioty i jest - spory, drewniany schron, porządna niemiecka robota. W środku nasi. Maciek ponoć zrobił szczyt, Tomek źle się czuje, namawiam go na zejście. Dobra, jutro wracamy tu z rzeczami.

Wczoraj było lżej - nie wiało tak bardzo i nie miałem ciężkiego plecaka. Czy jest sens pchać się w taką pogodę? Herbatka na postoju. Termos, kubek, napijesz się? Łapawica Gosi leci w powietrze, Tomek skacze za nią i rozcina sobie rakiem łydkę. Ładna dziura, chłopie, jakoś cię pozlepiamy i musisz walić w dół. Tak kończą dżentelmeni.

Opanowujemy chatę - sześciu Polaków, może jeszcze ktoś się zmieści. Upychamy graty po kątach, wieszamy nad głowami. Leżenie i gotowanie. Warkot MSR-ów i szum bluetów. Topienie śniegu, herbata do termosów, woda do butelek. Przyda się na rano.

Wiatr cichnie koło 10. Czy nie za późno, żeby wychodzić? Poranne gotowanie zabiera kolejne kwadranse. Wreszcie do góry. Koledzy powoli się oddalają, a ja człapię za nimi, będzie choć krótki wypad dla aklimatyzacji. Na postojach przysypiam. Jak oni się muszą męczyć tam wyżej.

Już po zmroku, a ich jeszcze nie ma. Późno wyszli, za późno. Niepokój gaszę gotowaniem herbaty, będzie jak znalazł. Mija ósma, dziewiąta i wreszcie wracają: najpierw ksiądz Grzegorz, potem w odstępach Bartek, Kuba, Robert i Luccini. Są wszyscy i wszyscy byli na szczycie.

Rafał jak ty spuchłeś! Naprawdę? Nie ma rady: walę diuramid i... do góry. Idziemy z Fazim do Independecji. Białe Skały, Czarne Skały, mijamy jakichś ludzi, ktoś schodzi ze szczytu. Wydeptany ślad w śniegu, ciągły ruch. Na horyzoncie Mercedario. Kawałek ostrego podejścia i już jest Independentia - rozwalona, drewniana chata. Na dziś wystarczy.

Idę na szczyt. Startuję w cieniu poranka i jest naprawdę zimno. Dokładam kolejną parę rękawiczek i rozgrzewam ręce. Z tyłu zostają znajome już miejsca i zaczyna się nieznane. Długi trawers na wysokości 6500 zaczyna się w końcu podnosić. To już chyba blisko. Schodzący Anglik rozwiewa moje złudzenia: jeszcze 2 godziny. Canaletta - długi źleb, wypełniony luźnymi kamieniami i śniegiem. Prawa strona ma być łatwiejsza. Czyżby? Przebieram nogami w miejscu, jakiś kamień się osuwa i znów muszę odpocząć. W końcu grań szczytowa - wspaniały widok na ścianę południową, Fazi już schodzi. Jeszcze kilkanaście minut i jest szczyt. Płasko, aluminiowy krzyż z nalepkami. Parę zdjęć i szybko w dół. Trójkątny cień Aconcagui sięga daleko na wschód, kładzie się na welonie chmur i czerwonawych górach. Nad nim mrugają pierwsze gwiazdy. Jak tu pusto i cicho. Wyciągam puchówkę...


Powroty nigdy nie są tak ciekawe. We wszystkich książkach dojście do bazy zajmuje połowę, akcja drugą, a o powrocie są najwyżej dwie strony. Uszanujmy więc tę świętą tradycję i przenieśmy się od razu do stolicy Chile.
Znów Santiago. Dziś dojechały do nas dwie dziewczyny: Paula i Iza, jutro pożegnamy się z chłopakami z Gorlic: Bartkiem i Tomkiem. Na razie świętujemy i objadamy się - owoce, pierożki, oferty za 500 peso znikają w naszych żołądkach. Luccini cierpi na zespół Bella i dzwoni z każdego aparatu telefonicznego do Polski. Nocą w hotelu Indiana okupujemy piłkarzyki i stół do ping-ponga. Pora jednak ruszyć dalej.

Antofagasta - okolice zwrotnika. Nocą, w parku co kwadrans budził nas Big Ben - w XIX wieku angielscy marynarze postanowili postawić tu kawałek Londynu. Uno, dos, tres... Najnowsze przeboje dyskotekowe mieszają się z szumem fal. Leżymy na plaży i łapiemy hebanik. Efekt łatwy do przewidzenia - przez najbliższych parę dni Robert nie będzie mógł nosić plecaka. Potem La Portada - łuk skalny, przez który przepływają fale oceanu. Po ostatnim trzęsieniu ziemi teren ponoć zamknięty, ale akurat nie ma policjantów. Śniadanie na plaży w towarzystwie muszli i mew.

San Pedro de Atacama - czas upływa tak miło, jak szybko ubywa pieniędzy z portfela. Dużo można by pisać, tyle tu atrakcji: inkaskie ruiny, lamy, muzeum z mumiami, białe kościoły, kaktusy, Dolina Księżycowa, i ten jeden, jakże intensywny dzień...

Wstajemy o 2 w nocy. To znaczy wstają ci, co się nie bratali się z chilijczykami przy winie. Jedziemy minibusikiem do gejzerów El Tatio. Najwyższe na świecie - zachwalają reklamy - 4800 m. Rządek świecących w mrok samochodów. Na czele my i nasz kierowca, szukający drogi i największych gejzerów. Wreszcie jesteśmy na miejscu - czemu tak wcześnie? Gdy przyjdzie dzień, wiatr rozwieje słupy pary i nie będzie tak pięknie. Obwieszeni aparatami gringos chodzą od dziury do dziury i pstrykają. Błyski lamp, syk i bulgot gejzerów, unoszące się piuropusze pary, lecz nie ma wybuchów. Dookoła ośnieżone stożki wulkanów, w oddali pasące się stadko guanako. Powoli wstaje dzień...

Wracając wstępujemy do gorących źródeł Puritama. Rozpadlina w szarej pustyni, a w niej pas soczystej zieleni. Między wysokimi kępami traw przewija się ciepły strumień. Malutkie kaskady oddzielają poszczególne sadzawki. Jeszcze nigdy nie kąpałam się tak często, jak na pustyni, stwierdza Beata. Spróbuj pod samym wodospadem...

Macie godzinę, powiedział kierowca. Lecz co robić w Toconao, gdy kościół, jedyna miejscowa atrakcja, jest zamknięty? Pusty, spalony słońcem ryneczek, szukamy kawałka cienia. Co to za dźwięki? Grupa muzykantów chodzi od domu do domu. Fiesta? Si fiesta de carnaval. Przebierańcy biją po nogach rózgami i zmuszają do tańca. Tłumek już wyraźnie podchmielony. Powiększamy ten radosny korowód...

Potem jeszcze Quebrada de Jeria, kolejna oaza na pustyni. Wśród wydm i kamieniołomów zieleń, szum strumienia, ogród z jabłkami. Tak musiał wyglądać Raj. Jezioro flamingów na środku Salaru de Atacama. Co pewien czas przelatują nad nami te różowe ptaki. Czy nie za dużo wrażeń jak na jeden dzień?

Tu w San Pedro przyszło nam się rozstać. Beata, Fazi, Horaczek i Luccini musieli wrócić do kraju. Pozostali pojechali dalej.No hay tren. Jak to przecież zarezerwowaliśmy bilety na ten pociąg? W niedziele nie wrócił z Boliwii, a my nie mamy drugiego. Na szczęście jest autobus - stary schoolbus, którym 20 lat temu dzieci w Stanach jeździły do szkoły. W środku Indianki w sosie własnym. Chciałoby się powiedzieć Azja, ale to nie ten kontynent. Dwójka Anglików wysiada. Przywykli do luksusów? - Nie, jednemu ukradli paszport. Skończyły się wygody, skończyły się drogi. Wertepami całą noc do granicy.
Ollagüe to dobre miejsce na zsyłkę. Bezludna, pustynna równina otoczona wulkanami. Granica boliwijska, zrujnowane zabudowania i zardzewiałe tory, raz na tydzień pociąg. Prawdziwy koniec świata. Autobus stoi tu już parę godzin, nikt się nie niecierpliwi. Kiedy pojedziemy? - It's time for tea. Wreszcie coś się rusza. Podobno jest jakiś pociąg, a może będzie autobus, trzeba jeszcze poczekać.

Uyuni - czyżbyśmy nagle trafili do Rosji? Szerokie ulice, wysokie krawężniki, pod pomnikami bohaterów gra orkiestra wojskowa. Jest też, a jakże, czarna wołga. Jedno tylko się nie zgadza. W miejscowej knajpie można napić się mate de coca - herbaty z liści koki.

Terenową toyotą na Salar de Uyuni. Wyschnięte zazwyczaj jezioro pokryte jest warstwą wody, wszak to pora deszczowa. Samochód jedzie przez środek, rozbryzgując na boki fontanny wody. Potem teren się podnosi i prujemy po białej równinie. Ponad gładką płaszczyzną soli, na horyzoncie majaczą wulkany. Wreszcie Wyspa Rybaków - po lesie kaktusów przechadzają się dwie lamy.

Góra Cerro Rico w Potosi podziurawiona jest jak ser szwajcarski chodnikami kopalń. Razem z przewodnikiem wchodzimy do jednej ze sztolni. Od czasów konkwisty metody wydobycia niewiele się zmieniły. Tyle, że srebra już nie ma i została tylko blenda ołowiana. Uważajcie na głowy! - robi się coraz niżej i węziej. Górnicy pracują na własną rękę - w niewielkich, paroosobowych zespołach. Trzymanymi w rękach karbidówkami oświetlamy figurkę diabła - El Tio. Trzeba mu złożyć dary - papierosy i liście koki. Górnicy to dobrzy chrześcijanie, na ziemi czczą Boga, pod ziemią diabła. Tu, w jego królestwie nie wolno jeść i pić. Można tylko żuć kokę i popijać czystym spirytusem. Schodzimy po linie do kolejnego przodka. Górnik właśnie wykuł dziurę w skale i zakłada dynamit. Wracamy. Z pewnym trudem wdrapujemy się z powrotem te kilka metrów po linie. Po chwili słychać wybuch dynamitu.

Na srebrze wydobywanym w Cerro Rico bogaciła się Hiszpania i jej amerykańskie kolonie. To ono zbudowało piękno i bogactwo Potosi - liczne kościoły, pałace, urokliwe uliczki. Najciekawsze zabytki zgromadzone są w Casa Real de la Mondea - starej mennicy królewskiej. Za jej grubymi murami, wśród ołtarzy i obrazów stoją olbrzymie prasy do bicia monet. Ale też przez srebro straciło życie w kopalniach kilka milionów Indian. Także dziś niewielu górników dożywa wieku emerytalnego. Może dlatego tak bardzo czczony jest Che.

La Paz widziane z góry, z El Alto przypomina olbrzymią nieckę wypełnioną domami. Bliższe spojrzenie tylko to potwierdza. Przez środek opada w dół jedna główna arteria. Odchodzą od niej wąskie i, w miarę oddalania się, coraz uboższe ulice. Na nich stragany pełne Indianek w kapeluszach i rozłożystych spódnicach. Jest rejon z pamiątkami dla turystów, obok targ czarownic - z amuletami i ziołami na wszystkie choroby, dalej ulica tekstylna, obuwnicza, środków czystości... Tu nikomu nie są potrzebne supermarkety, no bo jak tam się targować. Perdon, quanto cuesta...?


W La Paz spotkaliśmy się ze znajomymi Izy - Marcinem, Anią i Łukaszem, którzy przylecieli z Polski. Tak było umówione. Ale przy okazji, całkiem przypadkiem spotkaliśmy też Magdę. Chwila rozmowy i okazuje się, że to koleżanka Pauli z ogólniaka. Namawiamy ją na wspólną podróż.
Statek z Copacabany przecina chłodne wody Titicaca i wiezie nas na Wyspę Słońca. Wedle legendy, to tu narodził się ze skały pierwszy Inka - Manco Capac. Z zabytków prekolumbijskich są liczne ruiny i muzeum, w którym powinny być złote figurki wydobyte z dna jeziora. Niestety dwa miesiące temu zostało okradzione. Idziemy z północy na południe wyspy, zdobywając kolejne czterotysięczniki. Nic trudnego - lustro wody jest na 3800 m. Na horyzoncie, ponad falami jeziora Titicaca prawdziwe, ośnieżone góry - Cordillera Real.

Opuszczając Chile dokonaliśmy dokładnych obliczeń, ile czasu potrzeba na zobaczenie najważniejszych atrakcji, jak dużo zajmuje podróż i ułożyliśmy plan. Na kartce wszystko się zgadzało, w dzień zwiedzanie, w nocy przejazdy. Każdy dzień opóźnienia, to jeden punkt programu mniej. Nie przewidzieliśmy strajków...

Dziś strajk w Copacabanie. Kierowcy okupują drogi, a rolnicy obrzucają kamieniami tych, co próbują przedostać się przez blokadę. Do granicy tylko 12 km, a my nie możemy ich pokonać. W końcu znajdujemy łamistrajków - powiozą za większą cenę - 20 boliviano. OK, esta bien - płacimy, za 2 godziny odjazd. Do tego jednak czasu cena zdążyła wzrosnąć. Wszyscy gringos zapłacili 25 boliviano. Ale nie Polacy. Nie, nie tak było umówione, kłócimy się. Magda nawija po hiszpańsku. Wszyscy pasażerowie poszli już na statek. Grozimy, że wezwiemy policję. W końcu właściciel mięknie i możemy popłynąć do granicy. Tam kolejna niespodzianka. Ania, Łukasz i Marcin nie mają ważnej wizy peruwiańskiej. Próby skorumpowania pogranicznika peruwiańskiego nie dają skutków. Po trzech dniach musimy się rozstać.

Widzicie, trzeba się targować: zamiast 25 soli w agencji, zapłaciliśmy 13 w porcie. Statek powiezie nas z Puno na pływające wyspy Indian Uru. Rikszą do portu, motorówką po Titicaca. Ta wyspa, zbudowana jak wszystko, chaty i łódki, z trzciny totora jeszcze do niedawna była duża, ale dwie rodziny pokłóciły się i podzieliły ją na pół. Trzcinowe chaty i łódki, ryby suszące się na słońcu, tradycyjne stroje. Obok nich baterie słoneczne.

Płyniemy dalej na dużą, skalistą wyspę Taquile. Na niej kobiety przędą wełnę, a mężczyźni robią na drutach. Kapitan informuje nas, że za 2 godziny, o 1430 powrót. Schodami do góry. Chcemy sfotografować dzieci. Cinco (5) soles, senior. W Boliwii na widok aparatu chcieli rzucać w ciebie kamieniami, tu chcą pieniędzy. Szybki spacer po wyspie i w dół, do portu. Naszego statku już nie ma. Co jest, cholera, przecież jesteśmy o czasie. Łódka z agencji nas nie weźmie, czyżbyśmy mieli tu zostać do wieczora? Robert znajduje Amerykanina, jak się okazuje prawnika z Nowego Jorku, który wynajął cały statek. Nasz milioner chętnie nas podwiezie i przy okazji porozmawia o kulturze amerykańskiej. What do you think about our president?

Drzwi do pokoju hotelowego Izy i Magdy nie chcą się otworzyć. Wątły zarządca hotelu z rezygnacją odkłada pęk zapasowych kluczy i próbuje z kopa. Pan pozwoli, senior. Kopiemy na zmianę z Zygą przy asyście zaciekawionych gości hotelowych. Wreszcie drzwi puszczają. Przez 6 miesięcy samotnego podróżowania nie miałam tyle przygód, co przez te 3 dni z wami, stwierdza Magda.

Deszczowe Cuzco. To nie jest sezon na zwiedzanie, chłodno, góry zasnute chmurami, pada. To nie jest sezon i dlatego nie ma tłumu i ceny są mniejsze. Wokół inkaskie świątynie, których mury są tak spasowane, że nie wetkniesz nawet zapałki i dzięki temu oparły się licznym tu trzęsieniom ziemi. Barokowe kościoły licytują się między sobą, który większy, ładniejszy, bogatszy. Wąskie uliczki pełne knajp i sklepów z pamiątkami. Uliczni sprzedawcy i żebracy...

Nareszcie ten cholerny autobus dojechał i możemy ruszyć do góry. Najpierw próbował jedną, potem drugą drogą i w końcu po tylu godzinach dotarliśmy na 82 kilometr i zaczynamy Szlak Inków. Z nami idą grupy westmanów - wszystko po drodze mają zapewnione, przewodnika, noclegi i wyżywienie oraz ich tragarze - kilkuletnie dzieci objuczone worami większymi od nich. Skrzywienia kręgosłupa na pewno nie nabawią się przed telewizorem. Im mniejszy tragarz tym szybciej biegnie, by po chwili zrzucić ciężar i rozpocząć cykl od nowa. Zaczyna padać, mijamy ostatnią wioskę i wchodzimy w chmury.

Następnego dnia na naszej trasie trzy wysokie przełęcze. Przydają się polary i goreteksy. Wokół widoki na ośnieżone szczyty - podaje przewodnik. Pozostaje nam w to wierzyć, gdyż nic nie widać. Dzięki temu jednak oszczędzamy filmy w aparatach. Oglądamy za to liczne, zroszone wodą inkaskie ruiny. Szlak, którym idziemy, przemierzali ponoć królewscy gońcy - chasqui. Ich tropem schodzimy tysiącem schodów do całkiem współczesnego hotelu. Nocleg na podłodze.

Zaświeciło słońce. Jesteśmy już niżej i szlak wiedzie przez górską dżunglę. Z Bramy Słońca - Intipunku mamy pierwszy widok na Machu Picchu. (Maciu piciu? - Nie nie mamy). Jest tak, jak na obrazkach. W środku już tłum gringos. Zwiedzamy świetnie zachowane świątynie i pałace. Wygląda na to, że Inkowie pewnego pięknego dnia wyprowadzili się z tego miasta. Nie mogę darować sobie pobliskiej góry Huayana Picchu. Krótki bieg po schodach i znów piękne widoki.

AeroPeru zbankrutowało, strajk w Cuzco, nie jeżdżą autobusy! No i dobrze, zaoszczędzimy na biletach samolotowych, pooglądamy demonstracje, pojedziemy jutro - maniana. Człowiek przywyka nawet do tego, że policja zatrzymuje autobus i doładowuje pasażerów z innego, zepsutego autobusu. Nie warto przerywać snu, chyba, że trzeba pchać nasz pojazd. Jakoś dojedziemy do Arequipy.

Silentio - cisza - mówi napis w klasztorze świętej Katarzyny. Puste, pastelowe uliczki, ascetyczne cele, święte obrazy skłaniają do namysłu. Do refleksji skłania też mumia Juanity - inkaskiej dziewczynki. Jeszcze wczoraj, wesoła biegała i bawiła się z koleżankami, dziś zamrożona i skulona siedzi za pancerną szybą w specjalnej lodówce. Znaleziono ją pod szczytem wulkanu Ampato, gdzie została złożona w ofierze okrutnemu bogu, który groził wybuchem i strumieniami lawy. Wybrana z najlepszych, piękna do dziś Juanita.

Patrzcie, śnieg! Z trudem wygrzebujemy się z naszego busiku. Skutki całonocnej imprezy. Wschodzące słońce oświetla ośnieżony płaskowyż, nad którym wznoszą się stożki wulkanów. Misti, Chachani, Ampato. Zjeżdżamy do doliny Colca. Zielone, uprawne tarasy w świetle poranka. Zrujnowane trzęsieniem ziemi wioski. Dolina zwęża się i rozpoczyna się kanion. Podobno najgłębszy na świecie, po raz pierwszy przepłynięty przez Polaków w 1981 roku. Siadamy na występie skalnym i wypatrujemy prawdziwych władców tych gór - kondorów. Niestety ukazuje się tylko orzeł.

Cesna, polecimy cesną, taką, jaką latała Maggi w "Przystanku Alaska"! Po lewej koliber - pilot składa maszynę w prawy skręt. Teraz po drugiej stronie i nasze żołądki wędrują w przeciwnym kierunku. Pod nami słynne linie Nazca. Olbrzymie figury zwierząt, które widać tylko z powietrza. Chwila lotu nad pustynią i znów jesteśmy na ziemi. Tu niedaleko, w zagłębieniach siedzą w kucki twórcy zagadkowych linii. Od kilku ładnych setek lat. Zdążyły już im zbieleć czaszki, odpaść kawałki włosów, odwiedzali ich po wielekroć rabusie grobów i archeolodzy. A oni cały czas siedzą w bezruchu jakby dziwiąc się ludziom, którym wciąż się spieszy i wpadają tu tylko na chwilę.

I my jesteśmy tu tylko przejazdem. Jeszcze tylko skok do manufaktury, gdzie wytwarzana jest według pradawnych metod ceramika nazca, wizyta w fabryczce, gdzie płucze się złoto i musimy odjeżdżać. Nie jest to takie proste. W Nazca wszyscy są trochę zwariowani, stwierdził nasz przewodnik i to się potwierdza. Nie możemy dogadać się w biurach linii autobusowych. Każdy mówi co innego, podaje inne ceny, wymienia różne autobusy. A gdy ma dojść do transakcji odwołuje swoje "zeznania". W końcu coś się udaje załatwić. Musimy się rozstać, tak było zaplanowane. Wracam z Zygą na południe do Santiago. Reszta uda się do Polski przez Pisco, Limę i Nowy Jork.

Potem wszystko potoczyło się gładko. Tacna, Arica i lwy morskie pływające w porcie. Dorsi w telewizji, 26 godzin autobusem i Santiago. Odbiór depozytu, krewetki na targu i ostanie cztery dolary. Zurich, Warszawa i to by było na tyle.

Było by. Bo pozostało tyle spraw, o których nie napisałem, tyle miejsc, których nie odwiedziłem, tyle rzeczy, które przeoczyłem. Więc jak zakończyć opowieść, jak uznać Amerykę za zamknięty rozdział, skończony etap w życiu? Muszę tam powrócić, choćby we wspomnieniach. Jak to było? Patrz tam, pod skrzydłem...?

Listy do redakcji

Magiczna noc

Mam wrażenie, iż wszyscy zdążyli zobaczyć zdjęcia z tegorocznego sylwestra; zainteresowanie nimi było tak duże, że wisiały w klubowej gablocie aż do końca kwietnia. Mało tego, publika zaczęła się domagać tekstu oświetlającego wydarzenia spowite ciemnościami tej grudniowej nocy. Nie rozstrzygając, dlaczego zaszczyt przypadł akurat mi w udziale, nolens volens uległam namowom Prezesa i zabrałam się do pracy twórczej.

Pomijam wyliczanie bohaterów zabawy (mieliśmy okazję podziwiać siebie nawzajem na słynnych już zdjęciach) i przejdę do opisu wnętrz, w których miała ona miejsce. Chata Marka - gospodarza położona jest na południu Warszawy, rzut kamieniem od Lasu Kabackiego. Co prawda nie można w niej jeździć na rowerze, ale tańczyć z przytupem i owszem. Niestety niektórzy zdawali się nie dostrzegać tych zalet, uporczywie włączając tzw. wolne kawałki. Oprócz miłych dla ucha dźwięków w powietrzu unosił się zapach świec i jadła - szczodrze zniesionego przez balangowiczów; stoły uginały się pod wszelkiej maści sałatkami, kanapkami, owocami, ciastami, ciasteczkami... i oczywiście - jak na Klub przystało - "czymś" do picia. Gospodarz na widok tego całego dobra pożółkł na włosach, czego pozazdrościł mu Prezes (niestety tylko w połowie). Wyróżniał się on jednak na tle innych, podobnie jak jeszcze jedna osoba, tj. Magda, przebraniem przypominającym ubiór czerwonoskórych; Magda natomiast była damą - mniejsza o wiek (oczywiście sukni). Jak słusznie domyśla się czytelnik, reszta towarzystwa wybrała nietypowo strój z końca tego stulecia, lecz oczywiście jego wersję zwaną wyjściową.

Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę, kiedy to po północy padło hasło szukania guźca w pobliskim lesie. Jednakże - ze względów dla mnie niezrozumiałych - zawróciliśmy z drogi, stojąc tuż pod ścianą wyżej wspomnianego drzewostanu; a przecież nie ma nic fajniejszego niż poznawanie fauny i flory w śnieżną noc. Po powrocie niektórzy mając do wybory pląsy i sen wybrali to drugie, co pozostawiam bez komentarza. Na szczęście reszta przezwyciężyła senną pokusę i zabawa trwała do bielusieńkiego rana, a nawet dłużej, co mam nadzieję nie przejdzie do legendy, lecz stanie się kolejną tradycją klubową.

Konkurs

Pytanie do uważnych czytelników:
Powyższy tekst dotyczy:
a) slajdowiska,
b) cowtorkowego spotkania w klubowej siedzibie,
c) imprezy na działce u Magdy.

Numery telefonów, pod które należy dzwonić czytelnik znajdzie w stopce redakcyjnej. Nagroda: Możliwość zamieszczenia tekstu własnego autorstwa w niniejszym piśmie. Zysk z połączeń zostanie przekazany na potrzeby Telekomunikacji Polskiej S.A.


W miarę przytomna uczestniczka

KAPownik
XII 1998 - V 1999

GRUDZIEŃ


31 - Jak co roku o tej porze klubowicze świętowali Sylwestra. Tym razem największa impreza odbyła się na Kabatach. Mało komu się chce wyjeżdżać w góry, więc wszelkie takie zabawy trzeba urządzać w mieście. Relacje zamieszczamy obok.
STYCZEŃ


Niektórzy klubowicze zawiedzeni kiepską jak na razie zimą wyruszają na poszukiwanie lata. Jedni (pod wodzą byłego prezesa) ruszają do Tajlandii. Inni (z obecnym prezesem na czele) wyprawiają się aż na antypody. Tam też była redakcja.
LUTY


Nie wszyscy jednak chcieli opalać się, kąpać i pocić w skwarze. Grupa twardzieli wybrała się więc na Półwysep Kolski. O czym donoszą w naszym biuletynie
Ci, co zostali w kraju, też nie mogli narzekać na brak śniegu. 21 kursantów prowadzonych przez Rafała Kasztelanica i Marcina Szymczaka przedzierało się przez głębokie po pas zaspy w Beskidzie Niskim.
MARZEC


8 - Otwarcie wystawy "Mój podziemny świat" w Muzeum Ziemi PAN. Autor zdjęć Paweł Krzyszkowski jest przewodnikiem SKG, który przerzucił się na jaskinie.
KWIECIEŃ


Wielkanocny, nieoficjalny wyjazd kursowy prowadzony przez Tomka Płóciennika.
8 - Inauguracja sezonu piłkarskiego na Polach Mokotowskich.
MAJ


1-9 - przejście wiosenne w Beskidzie Niskim i Bieszczadach. Przez pierwsze 2 dni uczestnicy szkolili się sami, potem wziął ich w swe żelazne ręce Marcin Szymczak. Dochodzą słuchy, że kursanci wstawali o 5 rano, aby nie chodzić po nocy. O tempora, o mores! Dawniej o tej porze przychodziło się na nocleg.
1-3 - Marcin Szymczak prowadził grupę na rajdzie "Beskid Niski" organizowanym przez SKPB.
4 - slajdy "Tajlandia" - Wojtek Szypuła.
11 - slajdy "Aconcagua, północne Chile" - Beata Piątek.
18 - kolejne slajdy "Peru, Boliwia" - Robert Sambierski.
22 - Wielka impreza klubowa na działce u Magdy Puzio! Moc wrażeń i atrakcji - przede wszystkim kolejny numer biuletynu!!!