Ałtaj - wspomnienie z podróży
Ałtaj - wspomnienie z podróży
Ostre, poszarpane szczyty Ałtaju Rosyjskiego rysowały się na horyzoncie. Nie dane nam jednak było podziwiać ich uroku, gdyż pokonywanie stoku wymagało nie lada wysiłku. Do podstawy ściany pozostało jeszcze około siedemdziesiąt, metrów prawie pionowego lodu. Tam w dole, na prawie płaskiej powierzchni lodowca Mensu planowaliśmy rozbić nasze namioty. Lodowiec, jeden z największych w całym Ałtaju, z tej wysokości wyglądał rzeczywiście imponująco. Tu w rosyjskiej części tych gór jest ich kilkaset. Największe, jak na przykład Mensu lub Berelski dochodzą swą długością do kilkunastu kilometrów.
* * *
"Zaledwie" trzy i pół doby jedzie pociąg z Warszawy do Nowosybirska - stolicy Syberii i choć wydawać by się mogło, że jest to bardzo długo, to jednak "życie pociągowe" płynie całkiem szybko. Za oknem wszystko wygląda jak w kalejdoskopie. Zupełnie równinne tereny Białorusi i europejskiej części Rosji, nagle zmieniają się w pagórkowaty Ural. Co chwila, gdzieś daleko na horyzoncie lub całkiem blisko, pojawiają się złocone kopuły cerkwi. Wreszcie, po dwóch dobach podróży, wkraczamy na tereny Syberii. Brzozowe lasy tajgi, o których wcześniej tylko czytaliśmy, otaczają nas z każdej strony.
* * *
Aby znaleźć "niebiański" Ałtaj na mapie Azji trzeba skupić swój wzrok na samym jej środku. To właśnie tu, na granicy czterech państw: Rosji, Kazachstanu, Mongolii i Chin. Dotarcie tam, to jednak trochę większy problem. Cztery doby w pociągu, potem sześćset kilometrów bezdrożami Kraju Ałtajskiego i prawie cztery kolejne dni z ciężkim plecakiem spędzone na dojściu pod północne urwisko najwyższego szczytu - Biełuchy.
* * *
Nasza dziesięcioosobowa ekspedycja wystartowała z niewielkiej wioski Tjungur, położonej na wysokości zaledwie ośmiuset metrów. Przed nami blisko kilkanaście dni na "końcu świata" i ponad trzy i pół tysiąca metrów różnicy poziomów. Dźwigając prawie czterdziestokilogramowe plecaki, obciążone do granic wytrzymałości sprzętem wspinaczkowym i jedzeniem pniemy się do góry wzdłuż doliny Ak-kem. Na horyzoncie pojawiają się pierwsze ośnieżone szczyty tzw. "Katuńskiej Podkowy". Podchodzimy główną doliną pod najwyższą Biełuchę, która z tej strony wygląda najbardziej imponująco. Dwuipółkilometrowe pionowe urwisko północnej ściany zaliczane jest do największych trudności wspinaczkowych w całej Rosji. Nie tylko z powodu swojej wysokości, ale ogromnych, kilkudziesięciometrowych nawisów śnieżnych pod szczytem.
* * *
W namiocie zrobiło się niemiłosiernie gorąco. Po wczorajszym załamaniu pogody i dużym mrozie w nocy nikt by się nawet nie spodziewał, iż poranek będzie aż tak pogodny. Powoli rozsunąłem zalodzony suwak namiotu Takiego widoku nie zapomina się do końca życia. Północna ściana Biełuchy błyszczy niczym ze srebra we wschodzącym słońcu. Na niebie nie widać ani jednej chmurki. Zapowiada się wspaniały dzień. Nawet przez chwilę nie przechodzi mi przez myśl, iż popołudnie okaże się tak diametralnie inne.
Powoli osiągamy przełęcz Titowa. Ostatnie czterdzieści metrów jest najtrudniejsze. Wolno, noga za nogą, z ogromnym plecakiem, żlebem, który wydaje się nie mieć końca. Cóż wysokość robi swoje. Po biwaku na wysokości trzech tysięcy metrów znacznie podnieśliśmy się ponad lodowiec Ak-kem. Widoki zapierają dech w piersiach. Majestatyczna, oświetlona ostatnimi promieniami słońca, Biełucha wznosi się tuż obok. Za nią "morze" gór, aż po horyzont. Te najdalsze to już Mongolia i Chiny.
Nagle czuję ostre szarpnięcie liny i widzę kątem oka znikającą postać Wojtka. Przecież tu, na siedemdziesięciostopniowym, lodowy stoku nie jestem w stanie go utrzymać. Te krótkie chwile zdają się nie mieć końca. Pole widzenia ogranicza mi na dodatek załom stoku tuż przy szczelinie brzeżnej lodowca Mensu. Rozumiem po chwili, że przyjaciel znalazł się na wąskiej krawędzi życia i śmierci.
Zmrok zapada coraz szybciej. Na policzkach czuć pierwsze płatki śniegu. Wzmaga się porywisty wiatr. Co chwila w oddali słychać huk lawin. To będzie ciężka noc. Tu na wysokości przeszło trzech tysięcy metrów w środkowym Ałtaju, gdzie do najbliższej wioski jest cztery-pięć dni drogi, wszystko może się zdarzyć. O ile noc upłynęła w miarę spokojnie, o tyle poranek wita nas świeżym śniegiem, który spadł w nocy i przykrył widoczne wczoraj szczeliny lodowca. Dzisiejszy dzień będziemy mieli długo w pamięci.
* * *
Ałtaj to jedno z wielu pasm górskich Azji. I choć nie może z niektórymi konkurować pod względem wysokości, gdyż najwyższe przewyższają go o dobre cztery tysiące metrów, to jednak wydaje się mieć swój jedyny i niepowtarzalny urok. Wielkie ścianowe lodowce schodzą tu wprost w zarośla karłowatej limby i modrzewia. Gęsta i nieprzebyta tajga za swą górną granicę występowania obrała w dużej mierze czoło lodowców. To właśnie roślinność jest tu najbardziej zachwycająca. Góry te, ciągnące się na przestrzeni setek kilometrów są częścią wielkiego systemu górskiego Azji południowej i wschodniej. Poczynając od najwyższych Himalajów poprzez Pamir, Tien Szan i kończąc na najbardziej odległych Górach Kołymskich w pobliżu cieśniny Beringa. System ten to strefa niegdyś bardzo aktywna. To tu, podczas dawnych fałdowań wydźwignął się Ałtaj. Góry stare, lecz o znacznie odmłodzonej rzeźbie podczas ostatniego zlodowacenia. Wielkie lodowce formowały krajobraz Ałtaju przez tysiące lat. Obecnie jest ich kilkaset, a swą powierzchnią prawie dwukrotnie przewyższają wielkość naszych rodzimych Tatr. To właśnie działalności lodowców zawdzięczamy obecny wygląd krajobrazu, którego głównym składnikiem są ostre, poszarpane szczyty i głębokie doliny o bardzo stromych zboczach. Niestety w ostatnim okresie można zauważyć regresję lodowców, a w niektórych miejscach nawet i zanik. Piękno gór, ich majestat i niedostępność skłoniły nas do zorganizowania wyprawy właśnie w tym rejonie.
* * *
Mgła ogranicza widoczność do zaledwie kilku metrów. Z mapą w ręku próbuję odczytać gdzie się aktualnie znajdujemy. Pomyłka o kilka metrów może oznaczać dla nas wielkie kłopoty. W jednej chwili chmury rozeszły się na tyle, iż widzę daleko w dole przełęcz Drużba, miejsce dogodne do przekroczenia skalnego grzbietu, który oddzielał nas od doliny Ak-kem. Znajdujemy się kilkaset metrów powyżej na bardzo stromym skalnym żebrze, z jednej strony mając ogromne nawisy śnieżne, a z drugiej, znacznie poniżej, spękaną powierzchnię lodowca. Nagle...
* * *
Tu urywa się opowieść o zmaganiach z ałtajską przyrodą. Uczestnicy po zdobyciu Biełuchy i kilku ważniejszych szczytów w Katuńskiej Podkowie dotarli z powrotem w dolinę rzeki Katuń. Po uzupełnieniu zapasów żywności udali się dalej na wschód Rosji, tym razem nad Bajkał i w dziewicze góry Chamar-Daban. Ale to już zupełnie inna historia...
Poeci i Wierszokleci
Poeci i Wierszokleci
Pączuszki i wieloryby, czyli leśne skrzaty i wesołe nutki w akcji
Siedzimy sobie w nocy i patrzymy na Andromedę
A na niej siedzą zielone ludziki
I patrzą tak na nas i mówią:
Chono koledzy
Tam na Ziemi są gady i płazy
Ja wiedziałem, że tak będzie
Cofnęliśmy się w czasie
Ja wiedziałem, że tak będzie
całe dwa miliardy
Idziemy sobie nocą po grzbiecie Siwejki
Idziemy, idziemy, nie naśladujemy
i Trzecią Siwejkę już znajdujemy
A prowadzący mówi: Wyjmijcie śpiworki, tu nocujemy
Ja wiedziałem, że tak będzie
Nie miałem śpiworka
Ja wiedziałem, że tak będzie
To nie ostatnia Siwejka
na podstawie Grzegorza Halamy
Rafał Sarna
Być w górach nie wyjeżdżając z Warszawy,
Być w górach nie wyjeżdżając z Warszawy,
czyli kącik kulturalny
Dla tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na długie ani nawet krótkie wypady w góry, otwieram ten kącik. Znajdziecie tu przeróżne informacje dotyczące tego wszystkiego, co dzieje się w Warszawie i co związane jest z tematyką górską oraz podróżniczą. Tym razem pragnę zaprezentować:
FILM:
"Himalaya" - jest to opowieść o tybetańskich koczownikach i ich wyprawie w celu sprzedania soli, od której uzależnione jest całe ich życie. Niektórzy klubowicze dobrze wyczuli klimat tego filmu inaugurując na seansie swoje kurtki puchowe.
WYSTAWY:
"Tchnienie himalajskiego wiatru" w galerii Nusantara - ul. Nowogrodzka 18. Ta wystawa to kilka zdjęć, które świetnie uchwyciły charakter tybetańskiego życia i piękno najwyższych gór świata.
Wystawa zdjęć o Jakucji (do zobaczenia przy ul. Marszałkowskiej 40/45) - "W oddechu syberyjskiej zimy", jest podsumowaniem pracy badawczej studentów UW. Niewielka ekspozycja pokazuje jak dobrze potrafimy się dostosować do wszelkich warunków, w których przyszło nam żyć. Ludzie uchwyceni na zdjęciach, mimo trzaskającego wokół mrozu, wciąż się uśmiechają.
KSIĄŻKI:
Seria albumów z przepięknymi zdjęciami: "Everest", "Mont Blanc", "Tybet" - to jednak rarytas dla zamożnych, cena każdej z tych pozycji przekracza 100 zł. Zdjęcia są jednak tyle warte. A Nas w Klubie można je nabyć po promocyjnych cenach.
"Od cepra do wariata" - to zbiór felietonów dotyczących Zakopanego autorstwa Rafała Malczewskiego, syna tego Malczewskiego, którego wszyscy rozpoznają. Opowieści z ówczesnego Zakopanego potrafią przenieść w okres międzywojenny, kiedy zbierała się tam śmietanka polskiego życia kulturalnego: Witkiewicz, Makuszyński, Chwistek, Bystroń, Choromański
"Hotel na dachu świata" Alec'a de Sueur'a - i znowu o Tybecie, muszę przyznać, że mój kącik stał się wyjątkowo tybetański, ale wybaczcie, nie mogę się powstrzymać. Bardzo gorąco chciałabym zachęcić do lektury tej książki, bo jest ona przede wszystkim bardzo żartobliwa, napisana z dużą lekkością, tak więc w wielu momentach nie można nie parsknąć głośnym śmiechem. Poza tym dobrze ukazuje ona stosunki panujące na dzisiejszym dachu świata I to wszystko z perspektywy faceta, który spędził tam pięć lat pracując w "Holliday In"
"Lapidarium IV" Ryszarda Kapuścińskiego - chyba nie muszę przedstawiać i zachęcać.
Album "Z Afryki" Ryszarda Kapuścińskiego - fotograficzne pasje naszego wybitnego reportera i podróżnika. Rekomendować nie trzeba.
Z ŻYCIA KLUBU WZIĘTE
Z ŻYCIA KLUBU WZIĘTE
Manewry kursowe
21-22 października. Pierwszy termin manewrów obył się bez wzruszeń i niespodzianek. Rewelacją wyjazdu był tajemniczy osobnik "wczepiony w drzewo pazurami i wiszący głową w dół" (jak relacjonowali przejęci kursanci). Po dłuższym śledztwie okazało się, że ów tajemniczy osobnik to krogulec (znamy, znamy, a świstak siedzi i zawija...). Jak widać, pasje ornitologiczne kwitną, dlatego też konieczne jest stworzenie przez zapaleńców odpowiedniej sekcji klubowej. Powrót do Warszawy odbył się tradycyjnie autobusami. Różne warianty uprzejmości ze strony kierowców PKS również zasługują na wzmiankę.
28-29 października. Tym razem Klub ukazał zdumionym manewrowiczom swe piękniejsze i jedyne właściwe oblicze (bez przesady - przyp. korekta). Grupą kursantów opiekowało się bowiem pięć kobiet. Nie wiedzieć czemu nie wzbudziło to entuzjazmu, nawet wśród męskiej części wyjazdu (dziwy nad dziwami - przyp. mzet). Powitał nas jęk zawodu. Same dziewczyny...? Na szczęście wskaźnik lambda potem się troszeczkę poprawił. Sposobów dotarcia na manewry jest na pewno wiele. Tradycyjne są chyba nie najgorsze, ale niektórzy preferują rozwiązania nietypowe. Marek z Prezesem wybrali sposób internetowo-mieszany, tj. po sprawdzeniu w Internecie rozkładu pociągów wylądowali w Małkini zamiast w Porządziu, a potem z fasonem zajechali na ognisko samochodem kierowcy UOP-u. Z pozostałych wydarzeń na uwagę zasługuje fakt, że na manewrach zawiązała się sekcja szybkobiegaczek manewrowych, z Kasią i Agnieszką na czele, które wprawiły obsługę imprezy w lekką panikę przybywając do szkoły-bazy o 144. Manewry zakończyły się tradycyjnie wielkim sprzątaniem, kawą cappuccino i spaniem w samochodzie (lambda w pojeździe Miśka była bardzo korzystna, dla Miśka oczywiście).
Pierwsza kursówka
17-20 października. Tak, tak, właśnie tyle trwa prawdziwa kursówka! Konwencja pierwszego wyjazdu kursowego była krajoznawczo-mglista, przynajmniej w grupie wizytowanej przez piękniejsza połowę redakcji (Beskid Sądecki i Małe Pieniny, na czele z leaderem Marcinem Szymczakiem). Uczestnicy mogli podziwiać pomnik Tysiąclecia na Radziejowej (we mgle), Rezerwat Białej Wody (we mgle i w nocy) i Wąwóz Homole (jak wyżej). Kursanci dzielnie oparli się pokusie powrotu ekspresem do Warszawy, a w nagrodę za wytrwałość zostali przegnani po Krupówkach, gdyż macki SKG sięgnęły tym razem do Zakopanego. W poniedziałek rano wszyscy karnie stawili się do codziennych obowiązków.
Andrzejki
23 listopada. Tego dnia u Ani Nowakowskiej odbyły się klubowe Andrzejki. Uraczeni bigosem Prezesa w dwóch wersjach: light i hot (dla twardzieli) klubowicze z zapałem oddali się wróżbiarstwu i białej magii. Zaczęło się kiepsko, bo już wróżba z kubeczkami wskazała pięciu paniom przyszłość w klasztorze. Na szczęście przeorostwo nam się udało. Nad trzódką sióstr SKG-anek mają czuwać Sir Thomas i Robert Sambierski. Niektórym panom i siostrze gospodyni pisane jest rychłe rodzicielstwo, innych czeka sława. Natomiast kol. Redaktor-Ostatni-Kawaler i Książe wywróżyli sobie opłakany los. Jak to w klubie górołazów i obieżyświatów nikt nie wylosował "dalekich podróży" ani "dużych pieniędzy". Mamy za to w perspektywie kilka ślubów, może nawet symultanicznych. Następna wróżba zamąciła w głowie przyszłym zakonnicom. Wykłuwało się igłą imiona wybranków, co obudziło tęskne nadzieje i stresujące podejrzenia. W wyścigu butów damskich i męskich zwyciężyli odpowiednio: Magda i Robert S., co potwierdziło wersję o rychłych ślubach. Rzucano też skórką jabłka przez lewe ramię, czasem z takim impetem, że trzeba było zmieniać rekwizyt. Ponieważ każdy nosi w sercu ukochane lub przynajmniej preferowane inicjały, odczytanie wróżby nie było do końca szczere i odważne. Wśród różnych pobożnych życzeń spotkaliśmy też chińskie znaczki. Czyżby kroiły się bliższe stosunki polsko-azjatyckie? Laliśmy również wosk przez klucz. Jakby w rekompensacie za pierwszą wróżbę, tutaj motywem przewodnim okazały się podróże - głównie do Australii (dwa Marciny), ale też do Stanów i Kanady. Miejmy nadzieję, że wywróżone wyprawy dojdą do skutku. Na razie zachęcamy szczęśliwców do szlifowania angielskiego. Wieczór zakończył się spektakularnie. Jednogłośnie przyjęto do Klubu trzech nowych członków. Są to: kol. red. Gosia Preuss, Agnieszka Kramkowska (zwana Adą) oraz Robert Ciszek. Gratulujemy młodziutkim klubowiczom, a także zarządowi, który rzutem na taśmie zrealizował roczną normę przyjęć do Klubu.
Druga kursówka
1-4 grudnia. Państwu dziennikarzom spodobało się na kursówkach i tym razem 3/4 redakcji wizytowało wyjazd w Beskid Niski grupy leadera Marcina Sz., zresztą chwilowo nieobecnego. Kursówka obfitowała w emocjonujące zdarzenia. Były znikające szczyty (np. zwielokrotniona późną nocą Siwejka), zygzakujące grzbiety, nadzwyczaj wygodne drogi, brykające jelenie... Prócz wyczynów kondycyjnych złapaliśmy też trochę intelektualnej aury. Do świetnych referatów (cerkwie łemkowskie, cmentarze wojenne, Magurski Park Narodowy) dołączył spontaniczny wykład z astronomii. W sobotnią noc bogowie oszczędzili nam właściwie mgły, spędziliśmy więc kilka romantycznych chwil na zboczu Banickiej Góry, słuchając opowieści Łukasza o gwiazdach, galaktykach i innych takich. Zgrupowanie kursówki odbyło się w chacie w Ropkach, gdzie spotkali się wszyscy uczetnicy wyjazdu. Co do konwencji muzycznej wyjazdu, prawdopodobnie doszłoby do sporów między poszczególnymi frakcjami. W pociągu królowali Golce i "Słodycze", natomiast grupa samochodowa katowała "Nie dzieje się nic" Turnaua. Wszystkich pogodził jednak Grzegorz Halama i jego "Oklaski". Poniżej prezentujemy zrodzoną w drodze na Ostry Wierch wersję tego kultowego utworu autorstwa kol. red. Rafała Sarny.
Potyczki z Chanem
Bartek Walczak
Potyczki z Chanem
Moja przygoda z Chan Tengri zaczęła się od dłuższej sesji w internecie. Pierwszy wypluty przez wyszukiwarkę adres doprowadził do strony poświęconej dokonaniom znakomitego himalaisty z Bielska-Białej, księdza Krzysztofa Gardyny, a dokładniej do akapitu poświęconego bynajmniej nie alpinistycznej części zawartości plecaka księdza: "Zabiera także z sobą oleje do udzielenia ostatniego namaszczenia. Przydały się raz, podczas wyprawy na Chan Tengri."...jej, wiadomo, że wyjazdy w góry wysokie oznaczają pewne ryzyko, ale żeby tak od razu z grubej rury?
* * *
Chan Tengri (Chan Tangiri Shungu, Kan-Too Chokusu, Hantengri Feng) jest drugim co do wysokości - po Piku Pabiedy - szczytem Tien Szanu i jednocześnie najbardziej wysuniętym na północ siedmiotysięcznikiem świata. Wprawdzie nadal pozostaje kwestią sporną, czy rzeczywiście przekracza magiczną liczbę siedmiu tysięcy metrów - rosyjscy geodeci umieścili trianguł w najwyższym "stałym" punkcie, tj. na skale (przy takim pomiarze wysokość wynosi 6995 m n.p.m.), niemniej w kopule szczytowej znajdują się śnieżno-lodowe bałuchy, z których bez większych przeszkód można pooglądać ów "stały punkt" z góry... Może jednak warto - jakkolwiek 7010 m n.p.m. brzmi cokolwiek przyjemniej - zostawić ten problem geodetom i wszelakiej maści wielbicielom górskich statystyk i zestawień spod znaku "naj...".
Charakterystyczna, marmurowa piramida Chan Tengri jest chyba najpopularniejszym celem dla alpinistów w centralnym Tien Szanie. Zdobyty w 1931 roku przez wyprawę Pochrebeckiego drogą przez Wschodnie Żebro szczyt doczekał się z czasem chlubnej roli ośrodka treningowego dla mastierów sporta Sowietskawa Sojuza i lekko licząc dziewiętnastu dróg, z czego ostatnią (przez Północną Ścianę) poprowadził zespół kazachskich wspinaczy pod wodzą Denisa Urubko w sierpniu tego roku. Wśród zwykłych śmiertelników popularna jest droga przez Zachodnie Żebro, wyceniona w skali rosyjskiej na 5a (5900 m n.p.m.- 7010 m n.p.m.), z dwoma wariantami dojścia do przełęczy 5900 m n.p.m.: od strony kirgiskiej szeroką i połogą doliną, za to z dużym zagrożeniem lawinowym, oraz od kazachskiej trudniejszym (5b), ale bezpieczniejszym grzbietem prowadzącym na przedwierzchołek (tzw. "plecy") piku Czapajewa (6100 m n.p.m.), następnie śnieżną granią dwieście metrów w dół na przełęcz.
Położenie poszczególnych obozów na północnej stronie Chan Tengri. Zdjęcie zrobione z przełęczy Jedenastu (5300 m n.p.m.)
Po przetrawieniu licznych projektów (m.in. wejścia przez Marmurowe Żebro od południa lub drogą Kuzmina od północy) zdecydowaliśmy się na wariant nieco bardziej realny, a mianowicie opisaną powyżej drogę przez plecy Czapajewa. Przewaga północnej, kazachskiej strony, niezależnie od mniejszego zagrożenia lawinowego (a jest to ważki argument, zwłaszcza w świetle wspomnień księdza Gardyny...), no i ciekawszej drogi, ma czysto ekonomiczny wymiar - Kazachowie póki co nie wprowadzili opłat za atakowanie szczytu. Zawsze to sto, szeleszczących i zieloniutkich, dolarów do przodu... Dużym utrudnieniem (znowu przede wszystkim w wymiarze finansowym) jest położenie bazy - zarówno tej na Północnym jak i na Południowym Inylczeku. Jedynym sposobem na sprawne dotarcie do podnóża Chana jest śmigłowiec, zaś alternatywą prawie tygodniowy trekking. Z drugiej strony, dojście do bazy o własnych siłach (czy raczej na własnych nogach) daje możliwość zaaklimatyzowania się bez biegania tam i z powrotem po tej samej drodze. I znowu sto, szeleszczących, zieloniutkich banknotów pozostaje w portfelu... hmm, same oszczędności.
23.07.2000 r.
Jak zawsze najtrudniej dowlec się na dworzec: 40-kilogramowy wór na plecach, 25 kilogramów w drugim plecaku z przodu i jeszcze ośmiokilogramowy namiot bazowy... Za jakie grzechy? W końcu nawet dżentelmeni z Renomy dają spokój z biletami bagażowymi; a my zaczynamy przypominać sobie o wszystkich drobiazgach pozostawionych w domu. Pieniądze, papiery, żarcie (gdzie wsadziłem słodzik?), sprzęt (tu jęk Piotra: k..., łopatka!), apteczka, węgiel, aspiryna, plastry (o w mordę), mydło jest, pasta do zębów, a lusterko? Ponad czterdzieści dni bez widoku własnej twarzy?! Z bolesnego odrętwienia budzi mnie dopiero widok białoruskiego pogranicznika obwąchującego mój wymęczony paszport. Spiryt? Potem przychodzi kolej na beczkę i znowu: Szto eta? Spiryt? Urzędnik z poczuciem humoru... Trudno się nie zgodzić, że przewożenie alkoholu w tym kierunku byłoby dosyć zabawne.
24.07.2000 r.
Moskwa, Dworzec Kazański. Szybko daje znać o sobie czeczeńska psychoza. W podziemiach milicjant sprawdza porzuconą pod ścianą reklamówkę. Każe nam się odsunąć i dzielnie szturcha pałką domniemany ładunek. Na szczęście tylko domniemany. Podróż jak zwykle zaczyna się od awantury. Pamiętając zeszłoroczną zadymę z kirgiskimi tragarzami w Biszkeku trzymamy na wierzchu dziabki. Jednak trochę trudno straszyć czekanem kobietę, nawet przy jej iście wielorybiej posturze i aparycji. Pani wprawnie rzuca na nasze prycze swoje sumki i rebionki, pozostaje nam tylko trzymać się kurczowo pozostałych skrawków wolnego miejsca i modlić o interwencję niebios, zwłaszcza, że niewiasta bez namysłu przechodzi do rękoczynów. Irek, po zainkasowaniu klapsa w głowę subtelną rączką o rozmiarach mojego uda, siedzi nieco oszołomiony, a tymczasem (chwała Wam, niebiosa) nadciąga z odsieczą prowadnik. Do dzisiaj nie wiem, czy to autorytet najważniejszej w końcu osoby w wagonie, czy delikatna poświata pełnego garnituru złotych zębów, czy może prosta konstatacja faktu, że bilety naszej dręczycielki były wystawione owszem, na te (tj. nasze) miejsca, ale na zupełnie inny miesiąc; dość, że ten skośnooki geniusz w kilka minut ujarzmił rozjuszone babsko. Cóż, uroki podróży plac-kartą...
28.07.2000 r.
Wreszcie Ałma-Ata... Po trzech dniach arcyinteresującego, płaskiego jak stół stepu za oknem, przetykanego miejscami resztkami po kołchozach, zrujnowanych fabrykach, wielbłądami, krzakami tamaryszku i oczywiście słupami, które Kazachowie najwyraźniej uwielbiają, stawiając czasem wzdłuż toru po kilkanaście rzędów; do tego ponad czterdziestostopniowy upał i szturmujące przedział babuszki z naręczami cuchnących skarpet z wełny wielbłąda: Naski, naski nie nada? Szkoda tylko, że pociąg na końcowej stacji stał tylko przez kilka minut, w efekcie część naszej ekipy (i gratów) została - i to dosłownie - odstawiona na bocznicę. Przedstawiciel Asiatourism, firmy zajmującej się całą papierkowo-transportową stroną wyprawy organizuje nam promocyjny darmowy nocleg na boisku w jakiejś zaniedbanej kazachskiej jednostce wojskowej.
29 07.2000 r.
Ostatnie uzgodnienia (i rozliczenia) z prezesem wspomnianej firmy - Rinatem Khaibulinem, notabene członkiem zespołu, który przeszedł słynną południową ścianę Lhotse, tak tragicznie zapisaną w historii polskiego himalaizmu i ładujemy się do autokaru. Następny przystanek to leżący około 380 kilometrów od Ałma-Aty "base camp" Akkol, lądowisko śmigłowca i - jak sama nazwa wskazuje - główna baza Asiatourism. Razem z nami jedzie Irina, Białorusinka, która po biwaku pod szczytem Dhaulagiri miała amputowane w połowie obydwie stopy. Ramiona ma całe pokryte bliznami - "Och, to po locie z lawiną" - wyjaśnia. Tak, Irina dała nam dobrą lekcję pokory wobec gór...
Pod wieczór docieramy do granicy militarnej zony, czyli ogrodzonej potrójnymi zasiekami z drutu kolczastego i dodatkowo chronionej pasem zaoranej ziemi strefy przygranicznej. Tu porzuca nas nasz kierowca wraz ze swym komfortowym autokarem, więc - po kontroli dokumentów, wszystko w radośnie siąpiącym deszczyku - ostatni kawałek pokonujemy pieszo.
Następnego dnia żegnamy część naszych gratów odlatujących śmigłem do bazy na Inylczeku, a sami ładujemy się na ciężarówkę typu Ural. Ten bez wątpienia imponujący pojazd miał niestety dwa istotne mankamenty, a mianowicie amortyzacje, a raczej jej brak, co tragicznie odbiło się na stanie naszych siedzeń, oraz odkrytą pakę, co - przy lejącym równo deszczu - równie fatalnie wpłynęło na samopoczucie. Niemniej dość sprawnie przejechaliśmy trzydziestoparokilometrowy odcinek doliny Bajancol, tak że po przesuszeniu rzeczy mogliśmy załadować plecaki na wynajęte od pasterzy koniki i - tym razem w słoneczku - przejść kolejne 17 kilometrów do czoła lodowca.
05.08.2000 r.
Już piąty dzień w pocie czoła łapiemy aklimatyzacje podchodząc na Marmurową Ścianę. Droga miała być prosta (4b) faktycznie taka jest - za nami jeden kruchy, trójkowy kominek gdzieś na wysokości 4600 m n.p.m. Po biwaku na szczycie Uzlowaja (4900 m n.p.m.) wbijamy się na niewielką przełączkę prowadzącą na pik Pogranicznik (ok. 5200 m n.p.m.); stamtąd już tylko szeroka grań i Marmarotnaja Stiena (6400 m n.p.m.). Cóż, kiedy góry ponownie nie omieszkały dać drobnej lekcji pokory... Przełączka to raczej problem psychiczny niż techniczny: trawers po ogromnym nawisie o nastromieniu rzędu 50 - 60 stopni; za to potężnego kopa adrenaliny zapewnia niezwiązany śnieg, brak możliwości asekuracji i kilometrowa lufa pod stopami... Wreszcie dopełzam do niewielkiego siodła mniej więcej po środku przełęczy, rąbię platforemkę i próbuję nieco rozeznać w sytuacji. Za mną trzej uwieszeni na czekanach panowie głośno wyrażają nadzieję, że nie pojadę, bo mogą nie utrzymać... i na dokładkę teraz dobrze widać odrywające się od zawietrznej strony kawałki nawisu. Tak, chyba trzeba było przyjść tu rano, a nie w południe. Nieświadomi, że oznacza to rezygnację z wejścia na Marmarotkę decydujemy się na zejście na odpoczynek do bazy.
10.08.2000 r.
Jak zwykle rano odkrywam, że padający w nocy śnieg zmienił geometrię ścian namiotu, w związku z czym całe to wilgotne obrzydlistwo leży na moim śpiworze. Wygrzebuję jedną rękę i z całej siły uderzam pięścią... I nic. Przy okazji w polu widzenia znalazł się zegarek - jest dziesiąta, a tu ciemno jak w grobowcu. Budzę Maćka i razem urządzamy malutkie trzęsienie ziemi. Pomaga, na suficie pokazuje się niewielka plama światła. Z trudem strząsamy jeszcze trochę śniegu z wejścia i wreszcie można powitać nowy dzień. Wystawiam głowę na zewnątrz... Tak, rozbiliśmy się na kamieniach moreny bocznej bezimiennego lodowca schodzącego z przełęczy Odinatzatow, no właśnie bezpośrednio na kamieniach, a tu ze śniegu wystaje tylko czubek drugiego namiotu. Po chwili rzeczony czubek zaczyna się trząść i przytłumiony głos obwieszcza, że p... taki sierpień. Ano co prawda to prawda... Kolejny klaustrofobiczny dzionek spędzony na graniu w kości i ponownym przeliczaniu naszych skromnych zapasów jedzenia. Właśnie nieszczególne zapasy żarcia skłoniły nas do rezygnacji z Marmarotnej Stieny i przejścia krótszą oraz prostszą drogą przez przełęcz Odinatzatow (5300 m n.p.m.; 3b). Nikt jednak nie przewidział tak totalnego załamania pogody. Następnego dnia wstajemy koło trzeciej we nocy, by przynajmniej część podejścia zaliczyć po zmrożonym śniegu. Oczywiście nie ma czasu na gotowanie, więc pierwsze picie i jedzonko będzie dopiero wieczorem. Ten scenariusz miał się powtarzać przez kilka kolejnych dni; no, przynajmniej do momentu, kiedy mieliśmy jeszcze coś o jedzenia - potem żywiliśmy się głównie zawartością apteczki, co przynajmniej nie powodowało specjalnej straty czasu. Tak na marginesie dodam, że największą popularnością cieszyły Glucardiamid i wszystkie środki od bólu gardła, a zupełnym przebojem stały się zagryzane śniegiem tabletki typu Plussz...
Pewną niespodziankę sprawił nam kilkusetmetrowy fragment grani wyprowadzającej na przełęcz. Fakt, że nie dysponowaliśmy żadnym opisem drogi (w końcu przejście tędy nie leżało w naszych planach) i kierowaliśmy się głównie papierkami i hmm... innymi śladami działalności człowieka; w każdym razie okazało się, że rosyjskie "3b" w odniesieniu do przełęczy może oznaczać konieczność przejścia miejsc o trudnościach sięgających tatrzańskiej zimowej czwórki i stromych lodowych progów - po prostu skala "przełęczowa" gdzieś koło tego stopnia się kończy... Brak opisu dał znać o sobie podczas zejścia na Inylczek - obchodziliśmy leżącą mniej więcej w połowie lodowca Odinatzatow barierę seraków stromym trawersem z - jak się okazało - niewłaściwej strony, co zakończyło się moim kilkunastometrowym lotem z lawinką i zakładaniem zjazdu. Po kilku godzinach (i w sumie szesnastu dniach w górach) nareszcie Północny Inylczek i baza; no a przede wszystkim pełen jedzenia depozyt.
18.08.2000 r.
Po dwóch dniach rozkosznego lenistwa wychodzimy późnym popołudniem do pierwszego obozu. To tylko kilka godzin marszu, najpierw płaskim lodowcem, potem nieprzyjemne lawirowanie między serakami i podejście niezbyt stromym zboczem; wszystko pięknie, tylko pogoda konsekwentnie do niczego. Cały czas mamy świadomość, że straciwszy zbyt dużo czasu nas dotarcie do bazy mamy przed sobą tylko jedną próbę, na drugie wyjście po prostu nie starczy czasu - trzeba wyrobić się na pociąg do Ałma-Aty. Trudno powiedzieć, żeby to szczególnie uskrzydlało... Do tego aklimatyzacja jedynie do 5300 n.p.m., trochę mało jak na siedem tysięcy.
22.08.2000 r.
Obóz trzeci na przełęczy pomiędzy Chanem a Czapajewem. Za nami największe trudności techniczne, a dokładniej uskoki przed "plecami" Czapajewa, w pełni zasługujące na wycenę 5b. Udało nam się rozbawić większość mijanych po drodze wspinaczy rozpaczliwym drapaniem po skale dziabkami i rakami - tu nikt się nie patyczkuje, większość po prostu drze w górę na małpach. Problem w tym, że od takiego "darcia" niektóre poręczówki z pewnością nie zasługują na zaufanie - postrzępione, wiszące na kilku włóknach nagminnie wystającego spod przetartego oplotu rdzenia, choć trzeba przyznać - przewodnicy z Asiatourism rozwiesili je praktycznie na całym podejściu. Duży dyskomfort sprawiają zrzucane przez schodzących bryłki lodu i kamienie, przynajmniej jest powód, żeby przywrzeć do ściany i spokojnie się wydyszeć. Wśród tych naszych mimowolnych "prześladowców" jest też kilkoro Polaków: jeszcze przed dwójką spotkaliśmy Adasia, który po niepowodzeniu na piku Lenina wziął, i to w bardzo ładnym stylu, odwet na bez porównania trudniejszym szczycie; przed "plecami" Czapajewa natomiast mijamy trzyosobową ekipę Alka Lwowa. Tymczasem dzień przymusowego "restu" w jaskiniach lodowych na przełęczy. Dziś mają miejsce zawody we wchodzeniu (raczej wbieganiu) na czas; najwyraźniej bolało Kazachów, że dotychczasowy rekord (bodaj 10 godzin i 40 minut) należy do westmena, choć bez wątpienia wspinacza wielkiego formatu - nieżyjącego już niestety Alexa Lowe'a. Może to faktycznie duma narodowa (w Kazachstanie zdaje się alpinizm jest o wiele bardziej doceniany niż u nas), może po prostu predyspozycje i doskonałe przygotowanie; dość, że pierwszy z zawodników, Denis Urubko, zameldował się na szczycie w niespełna osiem godzin od wyjścia z bazy... Mnie osobiście powaliła na kolana instytucja "punktów kontrolnych", a dokładniej ostatniego - trzej przewodnicy ze stoperami i notesami w rękach spędzili cały dzień ni mniej, ni więcej tylko na szczycie. No cóż, każdemu jego Everest... Na nasz Everest czas przyszedł 23 sierpnia. Główna bolączka drogi Zachodnią Granią, oczywiście oprócz samej wysokości i trudności technicznych polega na tym, że na szczyt idzie się - no właśnie - od zachodu, w związku z czym przynajmniej do dziesiątej rano można, szczękając zębami, pooglądać słoneczko nagrzewające pieczołowicie okoliczne szczyty. Podobno na wysokości 6600 m n.p.m. jest miejsce gdzie wszystkim strasznie marzną nogi - jeden nieszczęśnik, chcąc rozetrzeć zdrętwiałe stopy zzuł plastykową skorupę i w efekcie wycofywał się w tylko jednym bucie. Obydwaj z Alim nie mieliśmy jakoś problemów z nogami, mi natomiast bardzo dały się we znaki dłonie, w których od trzymania w górze i ciągłego ściągania łapawic do przepinania się na poręczach raz po raz traciłem czucie. Najgorsze, że często powracało wspomnienie zorganizowanej poprzedniego dnia akcji wydobycia ze śniegu w pobliżu przełęczy ciała Białorusina, który prawdopodobnie na skutek deterioracji i odmrożeń zsunął się z grani; zresztą w bazie było głośno o śmierci członka niemieckiej ekspedycji, spowodowanej wypięciem z poręczy...
Mniej więcej do pionowego uskoku na 6800 m n.p.m. udało mi się dotrzymać kroku Alemu, później jednak wysokość dała znać o sobie. Nagle ze zdziwieniem odkryłem, że po znajdującym się zaraz nad progiem stromym polu śnieżnym sunę na czworakach: czekan, małpa, lewa noga, prawa noga, znowu czekan... Potem śnieżno-lodowa przełączka, jeszcze kilka progów, walka o ściągnięcie puchowych spodni bez wypinania się z asekuracji i wreszcie znane z opisów pola śnieżne kopuły szczytowej. Właściwie nie "wreszcie", od ostatniego progu skalnego czekało mnie jeszcze przynajmniej półtorej godziny pełznięcia w kleistym śniegu. Potem wypłaszczenie i nagle ów słynny trianguł i uśmiechnięty Ali, cały czas (było troszkę po piętnastej) z założoną czołówką. Gratulacje, kilka fotek, przyczepiam do plątaniny drutów pluszową maskotkę wyprawy i w dół. Niestety, cała kopuła szczytowa jest w chmurach - nici z panoramy Tien Szanu. Nieco niżej na śnieżnej przełączce spotykamy Gutka, jest wyraźnie zmęczony, ale chce iść w górę. Tymczasem łaskawa dotąd pogoda wyraźnie zaczyna się psuć, trzeba jak najszybciej umknąć do jaskiń. Przepinając się do kolejnego zjazdu z ulgą zauważam wycofującego się Gutka; uff, dobrze, że odpuścił. W pewnym momencie wyślizguje mi się z rąk ósemka i leci między kamienie. Zaczynam jej szukać, ale w pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że to tylko bezsensowna strata czasu - robi się coraz później, dookoła rozpętała się regularna zamieć, a widoczność momentami spada do kilku metrów. Zdecydowanie trzeba wiać. Najgorsze przychodzi na przełęczy - zapadam się po pas w śniegu, nie widać ani traserów, ani idącego przodem Alego. W sumie pokonanie tych kilkuset metrów zajęło mi ponad godzinę, i do wejścia do jaskini, widocznemu zresztą tylko dzięki czekającemu Kamilowi, docieram ok. dwudziestej pierwszej. Godzinny odpoczynek i trzeba iść wskazać drogę Gustawowi - półtorej godziny sterczenia z zapaloną czołówką twarzą pod wiatr i wreszcie, niewiele przed północą, jesteśmy w komplecie. Jeszcze tylko przykra niespodzianka - zawilgotniały w ciągu dnia śpiwór zdążył zmienić się w bryłę lodu - i upragniony (choć jeden z najzimniejszych w moim życiu) nocleg.
No, puściło...