Małgorzata Preuss

NARTY W NORWEGII,

czyli czterogodzinne dni


Na miejsce przyjeżdżamy o godzinie 830, a tu całkowita ciemność, chyba słońce nie ma zamiaru jeszcze wstać. Od początku jest inaczej niż u nas. Wysiadamy z autokaru wszyscy podenerwowani, aby zająć jak najlepsze domki, w których będziemy mieszkać przez najbliższy tydzień. W ciemnościach ganiamy od jednej chatki do drugiej. Camping okazuje się istnym labiryntem i ślizgawką. Pod niepozornie wyglądającym śniegiem, który pokrywa tutaj każdy skrawek ziemi, ukrywa się spora warstwa lodu. Nie potrafimy przejść nawet kilku kroków bez wywrotki, a trzeba przenieść wszystkie bagaże: plecaki, torby z jedzeniem, narty, buty, bagaże podręczne... Istna komedia. Wszyscy "tryskamy energią" po ostatnich dwóch nocach spędzonych w autokarze, ale jesteśmy już w końcu na miejscu - na campingu w Tretten, małej miejscowości oddalonej około pięćdziesięciu kilometrów od Lillehammer. Niestety nasz camping przystosowany jest raczej do letnich warunków, więc będziemy musieli chodzić się myć, po wodę i w innych celach... do osobnego budynku, a to wszystko przy dwudziestostopniowym (a czasem większym) mrozie. Na pewno niezapomniane będą te spacery tuż po umyciu głowy, kiedy każdy krok grozi upadkiem na lodzie.

Tuż po przyjeździe przygotowujemy się do wyjścia na narty - pierwsza kąpiel po dwóch dniach podróży, nareszcie jakieś porządne jedzenie, rozpakowanie się... Uporaliśmy się w niecałe dwie godziny, podobnie jak słońce, które wreszcie zechciało wstać. Wychodząc z naszego domku po raz pierwszy (co później wielokrotnie się powtórzy), jesteśmy zachwyceni widokiem, który się przed nami rozciąga. Wielkie jezioro, skute lodem, wciśnięte pomiędzy roztaczające się wokół góry. Na horyzoncie nie widać brzegu, tylko oślepiające nas pierwsze promienie słońca. Widok niezapomniany, szczególnie że towarzyszyło mu typowo mroźne powietrze, które nie będzie już nas opuszczać.

Góry, w których zaraz zacznie się nasze białe szaleństwo, nie są znowu tak wysokie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje (najwyższym szczytem jest tu Galdhopiggen w Vestlandzie o wysokości 2469 m n.p.m.). To złudzenie spowodowane jest tym, że klimat już na stosunkowo niskich wysokościach jest typowo wysokogórski. Cała przyroda ścięta jest mrozem, jakby zahibernowana, pokryta grubą warstwą śniegu i aż dziw, że drzewa nie łamią się pod jego ciężarem. Szczyty górskie w tej części Norwegii nie są tak ostre jak w naszych Tatrach. Układają się w długie pasma, które na swojej długości mają liczne wypiętrzenia o stosunkowo małej wysokości względnej. Z jednego wierzchołka można zobaczyć wiele pasm ciągnących się w oddali. Ten widok staje się jeszcze piękniejszy, gdy między nie wpleciona jest mgła lub gdy część z nich jest przysłonięta chmurami, co właściwie jest nieodłączną cechą krajobrazu zimowej Norwegii. Takie ukształtowanie gór spowodowane jest fałdowaniem alpejskim, jak i działalnością lądolodu, który pozostał tu przecież najdłużej. Do opisanego wcześniej widoku dodajmy jeszcze promienie wschodzącego lub zachodzącego słońca (co można tu zaobserwować w odstępie zaledwie czterech godzin). W przypadku zachodu słońca, który jest tu szczególnie malowniczy, cały proces, do zapadnięcia całkowitej ciemności, trwa niespełna pół godziny. Trzeba mieć się wówczas szczególnie na baczności, bo do ponownego pojawienia się promieni słonecznych jeszcze dużo czasu przed nami. Nie zazdroszczę komuś, kto zgubił szlak około godziny piętnastej, od listopada do marca, gdy temperatura spada często dużo poniżej -30o Celsjusza; zamarznięcie wtedy gwarantowane. Jedyną deską ratunku mogą się wtedy okazać światełka, którymi przystrojone są okna wszystkich norweskich domków w okresie zimowym. Są to lichtarze w kształcie trójkąta, wywodzące się ze starej tradycji, która mówi, że jeżeli w domu świecą się takie światła, to każdy zabłąkany turysta znajdzie w nim schronienie: nocleg, coś do jedzenia, miłą gościnę. Oczywiście jest to tylko symbol pozostały z dawnych czasów, trudno powiedzieć, czy jego moc jest nadal tak silna.

Choć Norwegowie wydają się być otwarci i życzliwi (łatwo tu można jeździć stopem), to społeczeństwo jest już bardzo zamerykanizowane. Ma to jednak ten plus, że dogadać się po angielsku można ze wszystkimi. Ogólnonarodową metodą na naukę tego języka jest niepodkładanie dubbingu do wszystkich filmów po angielsku; stosuje się tu tylko napisy. Podobno aż 58 procent społeczeństwa stanowią ludzie samotni, a liczba samobójstw na północy kraju jest bardzo wysoka. Spowodowane są one zbyt małą ilością światła, co powoduje silne depresje. Chcąc temu zapobiec, Norwegowie wymyślili specjalne tablice, które emitują promieniowanie podobne do słonecznego, wywołujące odpowiednie procesy w organizmie, mające przywrócić dobre samopoczucie. Tak więc większość Norwegów na północy rozpoczyna dzień półgodzinną sesją przed taką tablicą. Tych prawdziwych, oszczędnych i konserwatywnych, Norwegów pozostało niewielu. Duży odsetek ludności stanowią imigranci z różnych części świata, którzy sprowadzają się tu kierowani chęcią poprawy standardu swojego życia. Dlatego też rdzenni mieszkańcy bardzo pielęgnują swoją narodową kulturę. Głównymi jej emblematami są H. Ibsen, E. Grieg i oczywiście... trole.

Ciekawe, czy Norwegowie jeszcze wierzą, że po zachodzie słońca wychodzą ze swoich kryjówek stwory obdarzone nadnaturalną mocą, pierwsi mieszkańcy Norwegii, którzy zamieszkiwali te tereny jeszcze przed osadnikami z Europy. Trudno byłoby coś bliżej o nich powiedzieć, ponieważ chowają się one przed słońcem, które może zamienić je w kamienie lub spalić. Niektórym z nich nie udało się na czas schronić, więc czasami możemy spotkać w Norwegii twory skalne przypominające je swym kształtem. Podobno trole mają długie, pomarszczone nosy, po cztery palce u rąk i nóg, włochate ogony. Niektórzy utrzymują, że widzieli w czasie księżycowych nocy (bo wtedy najłatwiej je spotkać) dwugłowe, lub nawet wielogłowe trole, z jednym okiem pośrodku każdej głowy. Mimo swojego odrażającego wyglądu uważa się, że ich natura jest bardzo łagodna, że są nieśmiałe i bardzo naiwne, lecz nic więcej nie wiadomo. Pewne jest tylko to, że warto żyć z nimi w dobrych stosunkach. W przeciwnym razie można zapaść na jakąś ciężką chorobę, a zgubiwszy się w lesie trzeba mieć świadomość, że nie jest się samemu. Jeżeli ma się do nich złe nastawienie, taka konfrontacja może się różnie zakończyć...

Na szczęście poruszaliśmy się dużą grupą i w miejscach, gdzie było wielu Norwegów, więc nawet po zmierzchu czuliśmy się bezpiecznie. Stoki w Norwegii są w dużym stopniu wykorzystywane przez mieszkańców, ale nie ma tam takich tłoków jak w polskich górach. Tym co było dla nas na początku największym zaskoczeniem na tamtejszych trasach narciarskich to fakt, że większość ludzi jeździ tu na telemarkach. Nie można tego zobaczyć ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju narciarskim. Nie powinno nas to jednak dziwić, jeśli wezmiemy pod uwagę fakt, że to właśnie Norwegowie wymyślili ten sposób jeżdżenia na nartach i obecnie stał się on ich sportem narodowym. Oczywiście wszystkie większe centra białego szaleństwa w Norwegii zlokalizowane są w okolicach Lillehammer, gdzie w 1994 roku odbyła się XVII zimowa olimpiada. Tak więc, jeżeli wybierać się na narty do Norwegii to jedynie w te okolice. Dwoma największymi ośrodkami narciarskimi, które koniecznie trzeba odwiedzić, są Kvitfill, gdzie odbywał się olimpijski zjazd męski (ta trasa jest po prostu super - bardzo, bardzo długa, że nie ma możliwości dla niewytrenowanego narciarza przejechania jej bez zatrzymania się, a nachylenie stoku dochodzi do 63 stopni) i Hafiell, tam odbył się zjazd kobiet. Warunki narciarskie są świetne: nowoczesne wyciągi (wieloosobowe krzesełka, gondole, itp.), trasy porządnie wyratrakowane i dobrze oświetlone (bez tego w ogóle nie dałoby się jeździć, ponieważ większą część czasu spędza się na stokach tuż przed wschodem słońca lub po zapadnięciu zmierzchu). Takie jeżdżenie jest na pewno nie zapomniane. Tak więc przez sześć dni nieustannie szaleliśmy na tak wspaniałych stokach i nawet po sylwestrze mieliśmy jeszcze siły, żeby iść rano na narty.

Ostatnią niespodzianką, jaką zafundowała nam Norwegia, była podróż powrotna, w czasie której zza okien autokaru mogliśmy obserwować wciąż zmieniające się krajobrazy. Czasami mieliśmy wrażenie, że to, co widzimy, to tylko jakaś makieta, którą cały czas ktoś przesuwa. Tak nierealne były te wszystkie małe, kolorowe domki w mroźnym krajobrazie. Kiedy indziej wydawało nam się, że jesteśmy gdzieś w środku Syberii, bo w pewnych momentach za oknem nie było widać kompletnie nic, tylko śnieg i czasem gdzieś jakieś drzewko, płot i nic więcej. Jednak najbardziej zaskoczyło nas to, co zobaczyliśmy po jakichś trzystu kilometrach jazdy, już na granicy norwesko-szwedzkiej, ogromne pola obsiane oziminą, tak intensywnie zieloną, że aż biło po oczach, które przyzwyczaiły się już do wszechogarniającej bieli. Tak drastycznej zmiany klimatu, ze skutej lodem Norwegii do pełnej wiosny Szwecji, nikt z nas się nie spodziewał.

Norwegia naprawdę mnie zaskakoczyła, szczególnie że wiedziałam, jak te tereny wyglądają w lecie. Porównywałam je z moimi zimowymi wspomnieniami i nie mogłam uwierzyć, że są to te same miejsca.

Chyba więc warto odwiedzić tą krainę troli, lodowców, białych nocy i... czterogodzinnych dni.

Maciej "Max" Dobrzyński

Zapiski z Irlandii

Nie jest to typowa relacja z podróży opisująca wydarzenia dzień po dniu. Nie może taka być, bowiem tekst ten pisany jest kilka miesięcy po powrocie z Zielonej Wyspy. Czas zaciera w pamięci mnóstwo szczegółów, nawet takich, którymi zachwycaliśmy się w chwili, gdy je spostrzegaliśmy. Jednak to co najważniejsze pozostało. Przepiękny poranek w Rossslare, gdy prom wpływał do portu (pierwsze zetknięcie z Irlandią), skąpane w słońcu i deszczu ulice Cork, wiatr na przełęczy Carrauntoohil, gorzki smak Guinnessa, najbardziej tłuste, ale i najbardziej smaczne na świecie frytki u Leo Burdocka w Dublinie, uprzejmość i życzliwość ludzi. Wszystko to, a także mnóstwo innych wspomnień opiera się czasowi. Mało tego, wydaje się wręcz, że wraz z upływem kolejnych dni i miesięcy wrażenia coraz bardziej zagnieżdżają się w pamięci, nawołując do powrotu do tego niezwykłego kraju. Powróćmy zatem...

I. KERRY COUNTY (CIARRAI)

Prawie 50 godzin jechaliśmy z Warszawy do Killarney (Cill Airne), naszego pierwszego punku docelowego na Zielonej Wyspie. Zmęczeni? Absolutnie nie, mimo że atrakcji po drodze nie brakowało. Zwiedzanie Londynu z wypchanymi do granic możliwości plecakami, noc na promie płynącym wzburzonym morzem, pierwsze wrażenia z zachwycającej intensywną zielenią i rześkością powietrza Wyspy.

Gdy błąkaliśmy się po mieście niezdecydowani, w którym kierunku iść, podszedł do nas młody mężczyzna. Szybko nawiązał z nami kontakt, zaprowadził do ładnego i nowego schroniska "Neptune Hostel". Okazało się później, że znalezienie noclegu nie było takie proste, gdyż Irlandczycy zaczynali swój "przedłużony weekend", a Killarney to bardzo popularna miejscowość turystyczna. Młodzieniec wskazał nam również pobliski pub, w którym, ku naszemu zdziwieniu, rozpoczął wraz ze swoimi przyjaciółmi koncert muzyki tradycyjnej (zdaje się, że określenie "ludowa" nie oddałoby zbyt dobrze istoty rzeczy, bowiem w polskich realiach przymiotnik ten kojarzy się z wiejską kapelą piłującą na weselu, w najlepszym bądź razie z muzykującymi góralami).

Mówi się, że głównym atutem Irlandii są jej mieszkańcy. Wystarczyło kilka minut pobytu na Zielonej Wyspie, aby przekonać się o tym. Każdy kolejny dzień tylko utwierdzał nas w tym przekonaniu. Irlandczycy są niezwykle otwarci i życzliwie nastawieni do ludzi całego świata.

Pub to w Irlandii instytucja. Można zaryzykować stwierdzenie, że ten kto nie był chociaż w jednym irlandzkim pubie, nie może powiedzieć, że odwiedził i poznał ten kraj. W żadnym wypadku nie można ograniczać roli tego miejsca do pijalni piwa i whiskey. Tu ludzie jedzą, dyskutują o ważnych i mniej ważnych sprawach, kibicują szczerbatym rugbistom, piłkarzom i zawodnikom grającym w futbol gealicki (odmianę piłki nożnej dla wyjątkowych twardzieli, której zasad żaden mieszkaniec Europy kontynentalnej nie jest w stanie pojąć, muzykują), bawią się, ale oczywiście wymienionym czynnościom towarzyszy jeden atrybut - pinta Guinnessa. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że Irlandczycy swój narodowy trunek piją rozważnie i z wyczuciem.

Podobno wcześniej czy później każdy trafi na pub, który będzie pamiętał do końca życia i który zawsze będzie mu się kojarzył z Irlandią. W naszym przypadku stało się to wcześniej, a pubem tym okazał się Tattler Jack's - "zwykły pub z przyjemną atmosferą", jak napisano w przewodniku. Rzeczywiście "zwykły', ale słowo to należy odnieść do realiów irlandzkich, bowiem w Polsce nie ma szans na odnalezienia takiego miejsca. Miejsca, gdzie można spotkać się w gronie znajomych, pobawić się przy tradycyjnej muzyce, odpocząć przy kuflu znakomitego piwa i to wszystko w przyjaznej, niepowtarzalnej atmosferze. Lokal ten zauroczył nas prawdopodobnie dlatego, że był to pierwszy pub, w którym zetknęliśmy się ze wszystkimi atrakcjami, jakie oferuje to miejsce, bowiem w czasie późniejszej podróży natknęliśmy się jeszcze na co najmniej kilka pubów, które przewyższały Tattler Jack'sa zarówno wspaniałym wystrojem (niesamowity The Quays w Galway), jak i niepowtarzalną atmosferą (Mannion's w Clifden czy Veldon's w Letterfrack). Jednak pierwsze wrażenie zawsze jest najważniejsze i pozostaje najdłużej w pamięci.

Pierwszym naszym celem był Carrauntoohil - najwyższy szczyt Irlandii (1041 m n.p.m.). Poranna pogoda niezbyt sprzyjała górskim wędrówkom. Nisko wiszące chmury wieszczyły deszcz i zazdrośnie zasłaniały szczyty gór. Kierowca, który wiózł nas na miejsce początku wędrówki ostrzegał przed mgłą i radził, abyśmy daleko się nie zapuszczali. Ze swej strony byliśmy pełni optymizmu i wiary, że uda nam się wejść na narodową górę Irlandczyków. Okazało się, że nasz optymizm zwyciężył i w trakcie marszu chmury podniosły się, zaświeciło słońce i naszym oczom ukazał się Carrauntoohil - wspaniała, dumna góra, będąca w stanie oczarować każdego miłośnika górskich wędrówek. Niezwykłe wrażenie, jakie wywołuje ta góra bierze się stąd, że króluje ona na horyzoncie, przez co sprawia wrażenie wyższej, niż jest w rzeczywistości. Jej wysokość nie powinna nikogo zwieść. Przewyższenie jest bowiem dość znaczne (do morza, a w zasadzie oceanu, jest przecież stąd bardzo blisko) i w związku z tym trzeba się trochę namęczyć, aby wejść na szczyt (nie ma oznakowanych szlaków). Wysiłek jednak opłaca się, bowiem z wierzchołka można podziwiać niezwykle barwną panoramę pasma Macgillycuddy's Reeks, którego większość leży w granicach Parku Narodowego Killarney.

Następnego dnia podążaliśmy Gap of Dunloe (Doliną Dunloe) - wąskim wąwozem utworzonym przez lodowiec, liczącym ponad 8 kilometrów. Mimo dość dużego ruchu dwukołowych bryczek, samochodów i mikrobusów (jest to z głównych okolicznych atrakcji turystycznych), malejącego w miarę posuwania się w głąb doliny, dawało się odczuć niezwykłą atmosferę tego miejsca. Wysokie ściany skalne z obu stron drogi, liczne lodowate stawy i wodospady, tańczące po szczytach słońce - to wszystko było jakby z innego świata. Myśli zupełnie odrywają się wtedy od rzeczywistości i uciekają w przestworza. Dotarliśmy do najwyższego punktu wąwozu. Było późne popołudnie, zmieniała się pogoda. Wiatr przywiał masy ciemnych chmur, które zawisły tuż nad górami. Wydawało się, że za chwilę spadnie deszcz.

Spojrzeliśmy na Black Valley (Czarną Dolinę), która rozciągała się przed nami. Niczym nie zmącona cisza i spokój. Byliśmy na końcu świata.

Nazwa doliny ma ponury rodowód. Podczas klęski głodu, który nawiedził Irlandię w latach 1845-1848, w następstwie zarazy ziemniaczanej, wszyscy mieszkańcy tej doliny zginęli. Obecnie mieszka tu tylko garstka ludzi. Czarną Dolinę zelektryfikowano jako ostatnie miejsce w Irlandii.

II. WYSPY ARAN

Z Galway popłynęliśmy promem (w rzeczywistości będącym małym statkiem) na Inishmore, największą z trzech wysp Aran. Oczekiwaliśmy czegoś niezwykłego, co dorówna pięknu hrabstwa Kerry, a może nawet je przewyższy.

Przybiliśmy do Kilronan i po chwili ruszyliśmy w głąb wyspy, do Kilmurvey, gdzie znajduje się schronisko o baśniowo brzmiącej nazwie Dun Aengus Hostel. Wzdłuż drogi można podziwiać misternie poukładane z kamieni murki, ciągnące się aż po kres horyzontu. Sprawiało to niesamowite wrażenie. Nieuchronnie pojawiała się myśl, że są tu wręcz wymarzone warunki do zabawy w chowanego.

Późnym popołudniem udaliśmy się do fortu Dun Aengus. Jest to masywna, kamienna budowla w kształcie półokręgu, składająca się z trzech koncentrycznych murów, które sięgają aż do samej krawędzi klifu. Stąd już tylko 90 metrów w pionie do Atlantyku.

Ostrożnie zbliżyliśmy się na skraj klifu. Słychać było łomot uderzających o skały fal oceanu. Ciekawość zwyciężyła i spojrzeliśmy w dół. Widok był tyleż piękny, co przerażający.

Nie tylko klify robią wrażenie. Niesamowita jest cała kamienna (głównie wapienna) wyspa, płaska jak lotniskowiec. Atmosfera tego miejsca jest niezwykła. Ile lat upłynęło od czasu, gdy ludzie zbudowali tę fortecę? Niektórzy uważają, że może nawet 2700. Szmat czasu. Gdy człowiek stoi otoczony prastarymi kamieniami, staje się nagle dla niego zrozumiałe, dlaczego przez bardzo długo mieszkańcy tej wyspy wierzyli w Hy Brasil - mityczną wyspę, miejsce odwiedzane przez starożytnych herosów, rzekomo położoną na zachód od klifów Inishmore. Aż do XVI wieku Hy Brasil zaznaczane było na mapach! Wpatrywaliśmy się w ocean, ale wyspy nie dojrzeliśmy. Może zabrakło wiary?

Następnego dnia pogoda była znakomita. Niemal bezchmurne niebo, świecące słońce, delikatne podmuchy wiatru. Wymarzona aura na wędrówkę po wyspie. W drodze powrotnej do Kilronan odwiedziliśmy fort Dun Eochla - młodszego brata Dun Aengus, dwunastowieczny kościółek. A potem? Cóż, rozpoczęliśmy wylegiwanie się na piaszczystej plaży, z malowniczymi widokami na różowozłote góry Connemary.

III. CONNEMARA

Po powrocie do Galway, przez Clifden dotarliśmy do Latterfrack, gdzie znajduje się centrum Parku Narodowego Connemara.

Connemara ma opinię terenu dzikiego, o niezwykłej wprost urodzie. Jest to opinia prawdziwa, jednak aby poznać to piękno trzeba włożyć trochę wysiłku.

Connemara nie poraża swoją wspaniałością od pierwszego wejrzenia, jak np. hrabstwo Kerry, dlatego początkowo może trochę rozczarować, zwłaszcza gdy człowiek ma w pamięci zachwyty autorów przewodników.

Connemara to przede wszystkim dwa łańcuchy górskie - Twelve Bens (Dwanaście szczytów) i Maam Turks, które królują nad resztą przestrzeni - bagnistymi terenami, mnóstwem wysepek wdzierających się daleko w ocean. Przy ładnej pogodzie widoki są rzeczywiście oszałamiające. Góry, mimo że niewysokie (niewiele ponad 800 m n.p.m.), są dużym wyzwaniem dla zwolenników górskich wędrówek. Brak jakichkolwiek szlaków i wyraźnych ścieżek, bagniste obszary i strome podejścia czynią je niebezpiecznymi i bez pewnego doświadczenia zdobycie najwyższych wzniesień jest dość trudne.

Park Narodowy oferuje również wiele innych atrakcji. Niezwykle widowiskowy jest przełom rzeki Polldark, mnóstwo wrażeń towarzyszy wejściu na piękne, granitowe wzgórze Diamond, z którego urok Connemary może być w całości dostrzeżony.

IV. DUBLIN

Stolica Irlandii jest miastem młodych ludzi. Ponad połowa z półtoramilionowej społeczności nie ukończyła 25 lat. I to widać na każdym kroku, Szczególnie nocą, kiedy w centrum miasta można spotkać co chwile rozbawione grupki młodych ludzi. Okolice Grafton Street i Temple Bam wprost tętnią życiem przez 24 godziny na dobę.

Dublin doskonale nadaje się na odpoczynek po wyczerpujących wędrówkach po zachodniej części kraju. Oferuje ponad 800 pubów i barów, z których przynajmniej połowa warta jest odwiedzenia.

Miasto ma niepowtarzalną atmosferę i mimo że nie może poszczycić się zabytkami klasy "0" czy też bogatymi zbiorami muzealnymi, na długo zapisuje się w pamięci.

Światła Dublina, a w zasadzie Baile Ătha Cliath, bo tak po irlandzku brzmi nazwa stolicy Irlandii, to nasze ostatnie wspomnienia z Zielonej Wyspy. Staliśmy na pomoście promu płynącego Zatoką Dublińską i ze smutkiem patrzyliśmy na oddalającą się wyspę, znikającą szybko w mroku nocy...

Michał Kalisz

Dolomity '99, albo drogi żelazne


W lipcu 1999 roku trafiłem w Dolomity...
A więc zaczęło się... Przeczytałem trochę literatury, kupiłem przewodnik i zapaliłem się do wyjazdu. Wśród moich znajomych nie znalazłem chętnych. Czyżby porażka na starcie? Z listy dyskusyjnej pl.rec.gory pozostała e-mailowa znajomość z Jarkiem. Wspólnie rozwiązaliśmy kilka problemów z transportem, noclegami oraz sprzętem i... dalej potoczyło się już szybko.

Co to właściwie są te Dolomity?

Dolomity są częścią Alp leżącą w zasadzie w całości na terenie Włoch. Od północy granicą jest dolina Val Pusteria, od zachodu Valle Isarco, od wschodu dolina Piave, na południu Val di Fiemme. Dolomity mają 80 km długości i około 70 km szerokości. Nazwa gór wywodzi się od nazwy skał, z których są zbudowane. Dolomit jest skałą osadową, wapienną, która została zbadana przez francuskiego uczonego Dolomieu, co w pełni tłumaczy nazwę masywu. Dolomity charakteryzują się stromymi i pionowymi ścianami skalnymi, które powstały w okresie lodowcowym. Znajdziemy tutaj wiele form skalnych, takich jak iglice, wielkie płyty i wiele innych stanowiących wspaniały górski krajobraz. Charakter skalny pokazuje najlepiej jeden z najbardziej znanych motywów w Dolomitach - Tre Cime di Lavaredo.

Niezwykle ciekawa jest też historia tych gór w okresie I wojny światowej, gdy przebiegała tu linia frontu. Po działaniach wojennych zachowało się sporo umocnień i sztolni, a część popularnych dziś ścieżek turystycznych to dawne drogi wojskowe.

W Dolomitach znajduje się wiele łatwych ścieżek wysokogórskich, typowo tatrzańskich, w tym również trudniejsze drogi (tzw. sentiero), podobne do naszej Orlej Perci. Jednak o prawdziwym obliczu tych gór stanowią tzw. via ferraty (drogi żelazne), czyli ubezpieczone drogi wspinaczkowe. Najtrudniejsze z nich wymagają już naprawdę dobrego przygotowania kondycyjnego i niezłej techniki wspinaczkowej. Ubezpieczeniami na via ferratach są zazwyczaj stalowa linka grubości ok. 1cm, zakotwiczona do skały co ok. 5 - 10 m, czasem częściej, oraz wszelkiego rodzaju drabinki, klamry. Warto wspomnieć również, że do przechodzenia ferrat niezbędny jest sprzęt do autoasekuracji, taki jak uprząż dolna i lonża (linka długości ok. 2 m, z karabinkami automatycznymi dowiązanymi do niej na każdym końcu; powinna być ona przewleczona przez płytkę hamującą, która w razie odpadnięcia od skały pochłonie część energii upadku, lonża oczywiście jest zamocowana do uprzęży np. za pomocą karabinka zakręcanego). Dodatkowym wyposażeniem jest kask, ważny ze względu na spadające kamienie np. strącane przez innych turystów. Przy przechodzeniu via ferraty stosuje się zasadę, że jeden z karabinków jest zawsze wpięty w ubezpieczenia, a drugi przepinany. Powoduje to, że w razie odpadnięcia będziemy zabezpieczeni i polecimy tylko kawałek do najbliższego mocowania linki w skale, właśnie te 5 - 10 m.

Pierwsze kroki (wcale nie jest tak źle!)

Autokar na trasie Kraków-Wenecja jest naprawdę wysokiej klasy: barek, klima, video, wc. Załoga częstuje nas filmem "Miś", znakomite jak zwykle teksty nie pozwalają na nudę. Do Wenecji docieramy 30 minut przed czasem. Jest 630. Idziemy na dworzec i odjeżdżamy do Belluno, dużego miasteczka na południu Dolomitów, będącego początkiem naszego szlaku. Z trudem udaje nam się dogadać, z którego przystanku mamy wyruszyć autobusem. Koniec końców dojeżdżamy do jakiś peryferii Belluno, robimy zakupy (pieczywo sprzedają na kilogramy!). Wyruszamy w kierunku parkingu Case Bordot. Idziemy do góry dziką doliną, ale wciąż nie widać gór?! Wreszcie po kilku godzinach marszu i odpoczynków (chyba połowę czasu stanowiły odpoczynki), pojawia się masyw Schiary, ogromny mur skalny wysokości ok. 1 km, stanowiący bastion wydawałoby się nie do przebycia, a przecież gdzieś przez tę ścianę prowadzą trzy znakomite ferraty i jedną z nich mamy właśnie zamiar pokonać. Wygląda to jednak groźnie i ponuro, szczególnie że zaczyna padać deszcz i trochę grzmieć. Mimo to jest dość ciepło. Wreszcie po 5 godzinach (zamiast przewodnikowych 3,5 godzin) dochodzimy do schroniska. Dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu. Trzeba go jednak składać rano i rozkładać na wieczór. Właścicielka schroniska nie ma nic przeciwko temu, aby stał cały czas, ale strażnik parku mógłby się czepiać, a jak wiadomo, nie warto zadzierać z mundurowymi.

Rano budzimy się w tym samym miejscu, co zasnęliśmy, namiot wytrzymał napór wiatru. Szybko pakujemy się i wychodzimy zdobyć na rozgrzewkę Monte Pelf (2502 m), czyli szczyt trochę wyższy niż Rysy. Ścieżka według przewodnika ma być nieco trudna (patrz: Giewont). Nie udało nam się tego sprawdzić. Około godziny od wyjścia znowu mamy burzę i musimy zawrócić. Po południu przejaśnia się i idziemy do biwaku Sperti, zobaczyć jak to wygląda. Podejście do biwaku to początek ferraty, idziemy bez autoasekuracji, która jest tu niepotrzebna. Miejscami jest ciekawie, ale tak naprawdę to nic trudniejszego niż Orla Perć.

Następnego dnia wychodzimy dość wcześnie. Jest wspaniale, trudno i bardzo powietrznie w niektórych momentach. Idziemy po drabinach, potem trawersikiem pod resztkami śniegu. Już wiem, że takich tras nie ma w Polsce. Dość długo uczymy się, jak to wszystko sprawnie pokonywać. Nawet nie zauważyliśmy, jak zaczęliśmy wspinać się po skale, nie dotykając praktycznie metalowych części ubezpieczenia. W końcu dochodzimy do biwaku Marmol, gdzie dłużej odpoczywamy i dalej już łatwym terenem idziemy na szczyt. Schodzimy tą samą drogą, trochę może niepotrzebnie bojąc się, że na nowej sobie nie poradzimy, ale i tak jesteśmy strasznie zadowoleni z dzisiejszego dnia. Całość zajęła nam około 10 godzin.

Rano schodzimy do Belluno już znacznie szybciej i pewniej, niż to było przy podejściu. Po południu odjeżdżamy do Pecol, na kemping w masywie Civetty. Wszystko idzie dobrze do momentu, gdy zamiast w Pecol lądujemy w Calalzo di Cadore. Na szczęście jakiś miły pracownik DolomitiBus (czyli firmy obsługującej większość połączeń w górach) wyjaśnia nam, że powinniśmy się byli przesiąść w Longarone w kierunku Pecol. Szybko więc odjeżdżamy z powrotem i ostatnim autobusem, który chyba na nas czekał, dostajemy się do Pecol.

Czy Dolomity leżą w słonecznej Italii? (Pogoda mówi nie)

Na kempingu w Pecol jest dość fajnie, cisza i spokój, jeszcze niewiele tu osób. Właścicielka bardzo dobrze mówi po angielsku, co wykorzystaliśmy do dłuższej rozmowy. Dowiedzieliśmy się, że "civetta" to sowa. Mamy zamiar wyruszyć tam jutro, ferratą Alleghesi.

Jednak od rana następnego dnia pada. Śmiejemy się, gdzie podziała się ta słoneczna Italia. Góry rządzą się własnymi prawami i dlatego leje również przez dwa następne dni. O dziwo namiot nie przecieka. Zwiedziliśmy wszystkie pobliskie punkty handlowe, nawet po kilka razy; właściciele znają nas już na pamięć. Nuda nie z tej ziemi. Prognoza pogody nadal niekorzystna. Jest strasznie nudno, ileż można grać w karty i w tenisa stołowego. Zastanawiamy się, co robić z dalszą częścią wyjazdu, czekać czy wynieść się w masyw Marmolady.

Czwartego dnia pobytu na kempingu budzę się wczesnym rankiem. Jest pogoda, bezchmurnie i rześko. Wychodzimy natychmiast, gdyż w przewodniku jest napisane, że wejście na Civette z Pecol jest raczej trudne w jeden dzień, a my chcemy pokonać to bez noclegu w górach. Bardzo szybko dochodzimy do schroniska Rif. Coldai, chyba skróciliśmy o połowę czas, który był podany w przewodniku.

Po drodze wreszcie zobaczyłem, jak wygląda świstak. To dziwne, ale w Tatrach nie dostąpiłem tego zaszczytu. Tutaj jest ich zatrzęsienie, szczególnie rankiem. Całe stada okupują podejście i tak bardzo nie boją się naszej obecności.

Ze schroniska Coldai wybywamy bardzo szybko i idziemy do góry. Ferrata jest trudniejsza od ferraty Marmol, na początkowym odcinku spora ekspozycja, potem jedna trudna nie ubezpieczona rynna, na koniec jeszcze przewieszony kominek i już dalej prosto do góry. Całość zajmuje 2,5 godziny, czyli znacznie mniej, niż to było opisane w przewodniku. Odpoczywamy dość długo na szczycie. Jeszcze na podejściu udało mi się zrobić jedno z najlepszych moich zdjęć - przedstawia ono wspaniałą turnię w grani Civetty.

Schodzimy ok. 2 godz. ze szczytu. Już przy schronisku Torrani robi się zimno i zaczyna padać. Zapowiada się nocleg na wysokości 3000 m w pustym schronisku, gdyż właściciel gdzieś się zapodział. Szybka decyzja i spadamy na dół. Jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się wykorzystać pogodę i zdobyć nasz pierwszy trzytysięcznik (3220 m). Przewyższenie, które pokonaliśmy jednego dnia to 1800 m w górę i w dół.

Zdobywamy Marmoladę 3343 m (już wyżej nie wejdziemy)

Aby dostać się w masyw Marmolady, dojeżdżamy do Caprile i dalej do dolnej stacji kolejki wysokogórskiej na lodowcu Marmolady. Stamtąd idziemy do schroniska Rif. O. Falier (2074 m). Hura, spotykamy pierwszych Polaków, na dolnym parkingu. Zamieniamy kilka słów i ruszamy do góry przy padającym deszczu, co stało się dla nas już chlebem powszednim. Na łąki Malga Ombretta wchodzimy jednak w pełnym słońcu, które będzie nam już towarzyszyć do przedostatniego dnia pobytu. Kilka zdjęć i ruszamy wyżej.

Trasa jest łatwa i nawet z naszymi ciężkimi plecakami nie mamy żadnych problemów kondycyjnych, tak jak to było na początku. Chłopak ze schroniska pokazuje nam wspaniale zakamuflowane miejsce pod wielkim głazem, który mógłby chronić nas od deszczu, gdyż jest przewieszony nad ścieżką, na której możemy rozbić namiot. Namiotu nie musimy składać za każdym razem, tak jak to było w Rif. 7'Alpini. Codziennie zakłóca nam spokój gospodarz, który przejeżdża rankiem motorem po zaopatrzenie. Poza tym jest spokojnie i cicho, mamy blisko do wody ze strumienia.

Następnego dnia idziemy zdobyć najwyższy szczyt Dolomitów. Z Passo Ombretta ruszamy skrótem na trasę ferraty. Leżący w jednym miejscu płat śniegu na ścieżce, która miała nam skrócić drogę jest niebezpieczny, ale udaje nam się go pokonać i bez przeszkód ruszamy drogą normalną na szczyt Punta Penia (3343 m). Kilka drabinek, nie robi już na nas dużego wrażenia, choć trasa jest poprowadzona śmiało do góry (przynajmniej w pierwszym odcinku). Na szczycie stoi tradycyjnie krzyż, z tyłu tabliczka o ofiarach wśród wspinaczy, którzy pokonywali zachodnią ścianę. A jest ona rzeczywiście imponująca: ok. 1 km wysokości i 3 km długości. Po tym wielkim skalnym bloku prowadzi wiele dróg wspinaczkowych.

Po zejściu z powrotem do biwaku postanawiam obejrzeć sobie tę ścianę z pobliskiego Cima Ombretta. Ten szczyt o wysokości 3011 m jest łatwy do zdobycia, cała trudność polega na przebiciu się przez duże pole piargu. Widok ze szczytu w kierunku Marmolady jest imponujący. Po zejściu do biwaku na Passo Ombretta, przeglądamy księgę biwakową. I cóż tam widzimy? Sporo polskich wpisów i wśród nich jeden dość krytyczny: "Kto k... mać wydał mapy Kompassa", co od razu daje praktyczną wskazówkę co do zakupu map (niech żyje firma Tabacco!).

Zdobyliśmy już najwyższy szczyt Dolomitów i trzeba pomyśleć nad zmianą miejsca pobytu. Wybieramy masyw Tofan i Fanis. Odjeżdżamy DolomitiBusem do Caprille.

Ferrata najtrudniejsza (ale tylko w tym rejonie)

Z Caprile udajemy się stopem w kierunku Passo Falzarego. To ważna przełęcz komunikacyjna i turystyczna w Dolomitach. Jest przystanek autobusowy, kilka sklepów, kolejka gondolowa, hotel. Raczej hałaśliwie. Szybko wyruszamy do bivacco della Chiesa (2652 m - prawie jak Gerlach). Biwak jest jednak zajęty przez dwóch braci Czechów, ale jakoś razem zmieściliśmy się w środku.

Rano ruszamy na najwspanialszą ferratę, po jakiej szedłem w Dolomitach. Jest to "via ferrata Lipella" na Tofane di Rozes. Po wyjściu z systemu półek zaczyna się wspinaczka ogromnym skalnym amfiteatrem. Wrażenie jest ogromne, ponieważ turysta czuje się tam naprawdę malutki w porównaniu z górą. Widoki są przepiękne. Po wyjściu z amfiteatru, jeszcze tylko ok. 20 min po piargach i szczyt. Na szczycie siedzi sporo osób, które dostały się tu zarówno drogą normalną, jak i trasą ferraty. Odpoczywamy dość długo... Przy zejściu pojawia się mgła i naprawdę nie jest łatwo odnaleźć drogę powrotną - szczególnie, że idziemy nią pierwszy raz. Na szczęście mgła szybko znika. Kierując się częściowo na widoczne schronisko, a częściowo korzystając z rzadkich znaków schodzimy na sam dół. Po krótkim odpoczynku w schronisku udajemy się w dół ferratą, z której w pamięci utkwiła mi niesamowicie długa drabinka, na której mogłaby ćwiczyć straż pożarna. Ruszamy pod górę, ale niestety kondycja słabnie i naprawdę na ostatnim kawałeczku czekolady z trudem dochodzimy do biwaku. Czesi czekają na nas, gdyż niepokoili się, dlaczego nas tak długo nie ma. Rzeczywiście byliśmy w trasie ok. 12 godzin.

Na dole jest straszny upał, chyba wreszcie zaczęło się włoskie lato. Wracamy do biwaku przez Sentiero Astaldi, które byłoby dla geologów niezwykłą ciekawostką. Tylu różnych kolorów i odmian skał wcześniej nie widziałem.

Następnego dnia robię ferratę Tomaselli. Rzeczywiście jest bardzo ostra, tak jak to opisywali w przewodniku, ale nie wymaga tyle kondycji, co via ferrata Lipella. Na Tomaselli raczej liczy się technika, szczególnie pokonanie ostatniego kominka, który jest bardzo eksponowany i może nastręczyć początkującym wiele trudności. Zawsze jednak można się podciągnąć na stalowej lince, choć pozostawia to mieszane uczucia. Zejście z ferraty też nie należy do najłatwiejszych.

Cepry i Dolomity (to już koniec)

Przejeżdżamy znów przez Cortinę d'Ampezzo. Na kempingu w Misurinie jest nieciekawie. Jest on raczej obskurny, za prysznice trzeba płacić, nie ma kuchni itd. To jednak doskonałe miejsce, żeby zobaczyć grupę di Sesto. Rano jedziemy do góry DolomitiBusem, aż do schroniska Rif. Auronzo, dalej ceprostradą (bo tak trzeba nazwać tę szeroką drogę, po której może jeździć samochód, i przewalają się tłumy turystów) do schroniska Tre Cime.

Stale po lewej stronie towarzyszy nam najbardziej znany motyw górski Dolomitów - Tre Cime di Lavaredo. Są to trzy ogromne skalne turnie, z których najwyższa osiąga prawie 3000 m, a wznosi się z około 2100 m. ściany północne są zupełnie pionowe i gładkie, a u góry nawet przewieszone. Są symbolem niedostępności - ale droga przez Cima Grande od północy została zrobiona już w latach 60-tych. Naszym celem jest, ferrata zwana popularnie "drogą drabin" na Torre Toblin. Wyróżnia się ona dużą ilością drabin, którymi wspinamy się na szczyt w dużej ekspozycji. Ferrata wywarła na mnie spore wrażenie mimo tego, że podczas pobytu w Dolomitach znacząco uodporniłem się na wszelkiego rodzaju przepaście. Obok drabin ferratowych znajdują się inne - stare wojskowe, którymi poruszali się żołnierze w czasie wojny, gdyż Torre Toblin było punktem obrony wojsk włoskich, podobnie jak i pobliskie Monte Paterno. Z powodu dużego hałasu dochodzącego z okolic schroniska wynosimy się szybko ze szczytu i idziemy obejrzeć tunele, wykute w masywie Monte Paterno w czasie działań wojskowych w latach 1914-1916. Znaczna cześć ferraty przechodzi przez stare wojskowe umocnienia, tak że przydaje się latarka. Powrót do Misuriny zapewnia nam niezastąpiony DolomitiBus.

Ostatniego dnia górskich wędrówek wybieramy ferratę złożoną z samych drabin w grupę Cadini di Misurina, którą opisują w przewodniku jako "wielkie nieporozumienie". Docieramy jednak tylko do schroniska Fonda-Savio, gdzie wybieramy przejście Sentiero Bonacossa, ze względu na niepewną pogodę. I mamy rację, kilka godzin później zaczyna grzmieć i padać (nieciekawie byłoby na ferracie, która jest jednym wielkim piorunochronem). A tak zobaczyliśmy bardzo ciekawą trasę wysokogórską, choć dosyć mozolną i trudną orientacyjnie, szczególnie na pierwszym odcinku. W sumie jesteśmy zadowoleni z pobytu w Misurinie, choć uważam, że jest to miejsce przereklamowane, a rejon Tofan jest znacznie atrakcyjniejszy (ale może to zmęczenie i znużenie - w sumie przeszliśmy przez około 15 dni 300 GOT).

Następnego dnia żegnamy się z Dolomitami, wjeżdżamy w niziny, od razu pojawia się upał i lato (tak - góry to jednak mają "swój klimat"). Jesteśmy szczęśliwi i zadowoleni, że udał nam się ten wyjazd. W autokarze... no nie, znów film "Miś". Teraz znam już wszystkie teksty na pamięć. Docieramy do Warszawy pięknym lipcowym popołudniem.

Przypadkowe spotkanie


W drugi weekend kwietnia A.D. 2000 trafiłem do schroniska na Hali Łabowskiej w Beskidzie Sądeckim. Początek kwietnia raczej nie sprzyja górskim wędrówkom, więc nie spodziewałem się spotkać ludzi na szlaku. Chyba że takich zapaleńców jak ja. No i rozczarowałem się. Pozytywnie.

Śniegu było sporo. Był ubity, więc chodziło się całkiem przyjemnie. Ale zdarzało się zapaść w białym puchu po kolana, a nawet po pas. Gdzieś w gąszczu drzew przebiegły sarny. Jakoś jednak doszedłem do schroniska. O dziwo, krzątało się tam paru turystów. Byli dziwnie ubrani. Powyciągane swetry, koszule flanelowe, getry. Jakby żywcem wyjęci ze zdjęć, jakie pokazywał mi ojciec ze swojej młodości. Dyskutowali z gospodarzami na temat gotowania żurku i w końcu doszli do porozumienia. Mówili, że przyjdzie jeszcze dwadzieścia kilka osób.

Rzeczywiście, około 18:00 dotarli. Jeszcze dziwniej ubrani niż poprzednicy. Jeden z nich miał na głowie oryginalną czapkę ze znaczkiem. Mówili na niego: Szefie. Szybko dorwali się do żurku. Wspominali coś o następnej grupie rajdowej i o herbacie zrobionej ze śniegu na ognisku, gotowanej w wiadrze. Niektórzy byli zszokowani, chyba dlatego też jej nie spróbowali.

Godzinę później zauważyłem ruch wśród obecnych w schronisku. Idą! - spoglądali przez okno. Do rozgrzanego obecnością turystów wnętrza weszło 10 osób. Też jacyś tacy oryginalni. Spęd dinozaurów turystyki kwalifikowanej? Ci również dorwali się do talerzy. Jedli i jedli, jakby przez cały dzień chodzili głodni.

Szefostwo ogłosiło przerwę techniczną i zaprosiło wszystkich na 21:00 na ognisko. Byłem ciekaw, co będzie dalej i postanowiłem zjawić się na zbiórkę. Pomyślałem, iż będę mógł się dołączyć.

Wyszliśmy do świecącego łuną ogniska. Wszystko było przygotowane: opał, pieczywo, kiełbaski. Pychota, palce lizać. Rozmawiałem z kilkoma osobami. Okazało się, że są ze Studenckiego Klubu Górskiego z Warszawy i uczestniczą w rajdzie retro. To wyjaśniało ich przebrania.

Godzinę później spotkaliśmy się w świetlicy schroniska. Zaprosili mnie do jury konkursu na najbardziej oryginalne przebranie turystyczne. Czułem się jak na profesjonalnym pokazie mody. Wybieg, wyuczone ruchy, flesze fotoreporterów. Cindy Crawford, Naomi Cambell, Małgorzata Niemen, Tomasz Tomaszewski - porównywałem w myślach. A ten najwyższy, w kurteczce po tatusiu, chyba ich Prezes, przypominał mi Johna Malkovich'a. Przednia zabawa.

Nasz werdykt był z pewnością kontrowersyjny. Wygrała czapeczka ze sweterkiem i getrami, przed peleryną i plecaczkiem z odkrytym ramiączkiem. Laureaci konkursu otrzymali, jak na rajd retro przystało, nowoczesny sprzęt turystyczny, pozostali - znaczki i koszulki klubowe, a wszyscy uczestnicy znaczki rajdowe.

A później wzięliśmy się do śpiewania. Najpierw przy świetle pokojowym, potem przy migotających świecach. Co śpiewaliśmy? Łatwiej wskazać, czego nie śpiewaliśmy. Dawno już tak radośnie nie nadwerężyłem strun głosowych.

Rankiem prawie wszyscy zamówiliśmy przepyszne naleśniki z borówkami, które nazwaliśmy naleśnikami z "bajerami". Później pozostało jeszcze wspólne zdjęcie przed miejscem naszego noclegu i pożegnalne rozmowy z uczestnikami. Zapraszali na kolejny klubowy rajd, może już na jesieni.


Turysta

KAPownik
I - V 2000


STYCZEŃ


1 - Wielu klubowiczów wybrało się do Włoch, aby witać Nowy Rok.
18 - Slajdy z Maroka.
Egzaminy teoretyczne na kursie. Bardzo dużo osób zdało wszystkie komisje w pierwszym terminie.
LUTY


4-13 - przejście zimowe w Bieszczadach. Z kursem jest coraz gorzej, kursanci nocują w schroniskach (czasami), chodzą dookoła drzewek jabłoniowych, ale pocieszający jest fakt, że jeden instruktor (Rafał Kasztelanic) przypada na 30 uczestników. Zawiązuje się Samozwańcza Podkomisja ds. Imprez Karnawałowych pod kierownictwem Joanny Szypuły. Na miejsce działań operacyjnych obrano klub studencki "Metro".
25 - Impreza nordycka u Gosi. Slajdy Marcina Szymczaka, opowieści różnej treści, Spitsbergen sprzed lat, tańce i ambasador z pewnym muppetem w roli głównej. Zawiązały się dwie sekcje sportowe: gry w UNO i łyżwiarska (zajęcia na Stegnach).
MARZEC


2 - Slajdy z Patagonii, Stanów (Utah i Mt. Rainer) i Kanady, czyli dalsze podróże Bartka Barona i Tomka Kacprzaka.
3 - ostatki w "Metrze". Niektóre kursantki były tak podochocone, że wyczyniały szpagaty i inne ekscesy.
7 - Slajdy z Norwegii Marcina Szymczaka. O tym wyjeździe Marcin pisał w Biuletynie nr 13.
14 - Slajdy "Bajkał - perła Syberii" Julii Witczuk z SGGW.
28 - Slajdy z Kilimandżaro.
KWIECIEŃ


4 - Slajdy z Kirgizji Karoliny Kani i z Kaukazu (dolina Bezingi) Mikołaja Dakowskiego.
O wyprawie do Kirgizji mogliście przeczytać w poprzednim numerze Biuletynu.
8-9 - Rajd Retro, relacja w specjalnej wkładce.