Wstępniak
Wstępniak
Czternaście ośmiotysięczników... Dostępne tylko dla nielicznych, dla wybrańców natury, górskich pomazańców. Obiekty marzeń dla wielu. Zrealizowanych przez garstkę. Podobno Chińczycy odkryli na swoim terytorium następny szczyt ośmiotysięczny. Piętnasty. Kolejny cel do osiągnięcia. My jeszcze przez długi czas będziemy dokonywać w Klubie takich odkryć. Szesnasty, siedemnasty, osiemnasty numer... Kiedyś z pewnością przyjdzie taka chwila, że zastąpią Nas nowe osoby. Będą kontynuować nasze pomysły, wprowadzać nowe rozwiązania, spojrzą z innego punktu widzenia na funkcjonowanie Biuletynu. A może obecna redakcja jest dla naszego pisma ograniczeniem, przeszkodą w rozwoju?
W środku numeru spotka Was niespodzianka. Kolorowa wkładka poświęcona rajdowi zorganizowanemu po raz pierwszy po latach przez Klub. Rajd i barwna wkładka - to już prawie rewolucja. Oczywiście chcielibyśmy, aby cały Biuletyn był w kolorze, ale dobre i to. Irlandia, Dolomity, Norwegia, Beskidy to miejsca, które dziś wspólnie odwiedzimy. Popłyniemy ponadto na fali wspomnień kursowych i nostalgii za czasami minionymi.
Zbliża się czas wędrówek wakacyjnych. Realizacji planów, spełnienia marzeń. Wyjazdów bliskich i dalekich. Krajowych i zagranicznych. W miejsca popularne i egzotyczne. Życzymy Wam jak najwięcej przygód, pozytywnych wrażeń, radości, przyjaźni. I liczymy na relacje z Waszych wypraw.
Redakcja
Pod patronatem Sztyrlica
Pod patronatem Sztyrlica
Zarząd wpadł na pomysł i pragnie zorganizować (nareszcie - przyp. red.) prawdziwy rajd górski o charakterze sentymentalno-integracyjnym "Siedemnaście mgnień wiosny". Termin: pierwsze dni kalendarzowej wiosny lub prima aprilis (do ustalenia). Czas trwania: ok. 2 dni. Miejsce: gdzieś w Beskidach. Uczestnicy: wszyscy chętni (klubowicze, kursanci i osoby z zewnątrz). Założenia: integracja, poznanie Klubu i jego członków (szczególnie - przyp. Red.); istnieje możliwość dodatkowego treningu orientacji w terenie. Strój: sentymentalny; chcielibyśmy, aby uczestnicy rajdu zrezygnowali z polarów, goretexów, hydrotexów itp., super-plecaków. Załóżmy koszule flanelowe, wełniane swetry, dżinsy lub spodnie materiałowe; weźmy plecaki ze stelażem zewnętrznym. Taki "sprzęt" posiadali przecież dawni turyści. Czy przeszkadzało im to w prawdziwym wędrowaniu? Czy zdobycze cywilizacji są takie niezbędne dla współczesnej turystyki? Wskrześmy dawny duch karpackiej przygody. Oczywiście wzięcie "atrybutów wygodnego turysty" nie dyskwalifikuje uczestnika. Zdajmy sobie sprawę z tego, że najważniejsze są chęci. Nie twórzmy ograniczeń w rodzaju: nie mam czasu, nie mam pieniędzy, skąd wziąć sprzęt, a może innym razem. Zastanówmy się tylko nad tym, w jaki sposób zorganizować wyjazd? Kontakt: Prezes lub inni członkowie Zarządu SKG. HULES!!!
Walne
Zgodnie z wiekową tradycją Zarząd złożył sprawozdanie z działalności, komisja rewizyjna ustosunkowała się pozytywnie, a zebrani udzielili absolutorium. Po czym przyszedł czas na wnioski. Zgłaszano postulaty, które nie różniły się wiele od tych, z poprzednich lat: Zarząd ma zająć się legitymacjami, zaktywizować i przycisnąć Szanowne Komisje (zwłaszcza Szkoleń), Klub musi się otworzyć na świat, a kursanci integrować z klubowiczami. Wnioski wprawdzie były stare i dobrze znane, ale podejście do nich jakby nowe. Nie ograniczano się do oklepanych frazesów w rodzaju: "Dlaczego Zarząd nic nie robi z...", "Niech Zarząd zajmie się...", "Trzeba znaleźć jedną odpowiedzialną osobę". Zebrani starali się znaleźć jakieś pozytywne rozwiązania, rozważali różne opcje, a niektórzy nawet sami mówili, że się czymś zajmą. Następnie ponaglani przez panią woźną wybraliśmy nowe władze klubu, w czym wydatnie dopomogła stara demokratyczna zasada: jeden kandydat na jedno miejsce.
Na koniec udaliśmy się do Murzynka, by tam, zadowoleni z siebie, oddać się rozpasanej konsumpcji herbaty, piwa i wuzetek.
Danuta i Roman Karpiukowie - wspomnienie
Danuta i Roman Karpiukowie - wspomnienie
30-lecie Łaskawcy
Gdy przyszedł na kurs był już magistrem fizyki, zaczynał właśnie studiować informatykę (był na roku z Anką Zarembą, Andzią i Kasią Błaziak). Wyróżniał się tym, że stale sypał z rękawa kawałami. Miał też osobliwy zwyczaj zwracania się do wszystkich per: "Łaskawco". Cóż, przez pewien czas nazywano go wymiennie: Gucio i Łaskawca.
* * *
Na "Obozie knajpianym" odwiedziliśmy wioskę Podegrodzie, położoną nieopodal Nowego Sącza. Tam między innymi zwiedziliśmy ekspozycję etnograficzną w miejscowym Domu Kultury. Schodziliśmy właśnie ze schodów (wystawa była na piętrze), gdy nagle usłyszeliśmy z dołu głuche uderzenie i łomot. Zbiegliśmy na dół. U "podnóża" schodów w kałuży krwi (dosłownie!) leżał Łaskawca. Biedaczek podskakiwał zbiegając i zawadził głową o krawędź stropu... Gdy opatrzyliśmy go i szukaliśmy (bezskutecznie lekarza), z góry zszedł dziadek opiekujący się muzeum, ocenił wzrokiem sytuację i rzekł: "O! Znowu ktoś się rozbił, bo tutaj wszyscy się rozbijają". Rzeczywiście, strop nad schodami był mocno wyszczerbiony.
* * *
Kiedy wychodząc z Lotru zapchaliśmy się na bardzo strome, porośnięte lasem zbocze, poprzedzielane skalistymi żlebami. Właśnie przekraczaliśmy jeden z nich, gdy Łaskawcy wyjątkowo nie spodobał się pewien patyk sterczący z ziemi. Postanowił go usunąć, zaczął go ciągnąć, szarpać i udało mu się... stracić równowagę. Wszyscy z zapartym tchem oglądaliśmy jak przewraca się, koziołkuje w żlebie i zatrzymuje się na zwalonym, leżącym w poprzek żlebu smreku. Dwieście metrów niżej na dnie kanionu szumiał potok.
* * *
Wczesnym rankiem wysiedliśmy na małej stacji pod Augustowem. Po nocy spędzonej w wagonie bagażowym byliśmy wyspani. Puszysty śnieg zapowiadał wspaniałą narciarską wycieczkę. Było zimno, przypięliśmy więc narty i ruszyliśmy. Teren był lekko pofałdowany Na dwumetrowym wzniesieniu stanął drugi prowadzący - Łaskawca, wydał z siebie dziki okrzyk i zjechał na dół. Zjechał i długo nie mógł się podnieść. Potem był suwalski szpital, prześwietlenie barku, powrót do Warszawy, szpital na Solcu, operacja.
* * *
Gdy w 1990 roku wróciłem z przejścia letniego zobaczyłem Łaskawcę z gipsem na ręce. Cóż się okazało? Gdy podczas pobytu w "Betlejemce" wspinał się pod Kościelcem i tam spuścił sobie na łapkę mały kamień, ot, wielkości połowy kamienicy czynszowej. Był bardzo przejęty, martwił się, czy przed wyjazdem do Moskwy (jechał na Kaukaz, a jego rodzina przez parę lat mieszkała w stolicy Sojuza) zdążą mu zdjąć gips. Mama nic nie wiedziała o jego uczestnictwie w kursie skałkowym.
Powyższy tekst ukazał się po raz pierwszy w Biuletynie nr 2.
NO PASARAN czyli mała retrospekcja na temat IDEI-WIECZNIE-ŻYWYCH
NO PASARAN,
czyli mała retrospekcja na temat IDEI-WIECZNIE-ŻYWYCH
Zazwyczaj z większej ilości traumatycznych przeżyć, które w sumie stanowią o istocie każdej wyprawy, można wyodrębnić kilka, dających rzetelny obraz postawy zwanej w dużym uproszczeniu twardzielstwem. Do tego wystarczy dorzucić opis czegoś, pod czym nie załamałby się nawet zwykły śmiertelnik - tak dla pewnego odmitologizowania historii, która i tak ma w sobie coś z baśni - i mamy gotową znakomitą opowieść rodem z gór wysokich. I tym razem rzecz tyczy owej bajkowej krainy, zaludnionej przez herosów żywiących się kamieniami i bryłami lodu, a mianowicie czwartego pasma na Ziemi, "dachu świata" - Pamiru.
W tym miejscu porzucimy jednak ten zmanierowany sposób przedstawiania rzeczywistości, choćby dlatego, aby uniknąć podejrzeń o posiadanie ego większego od Mt. Everestu. Skoncentrujemy się raczej na niezwykłej roli kirgiskiego Pamiru jako monumentalnego mauzoleum, uświetniającego wiecznie-żywą-pamięć o ludziach i wydarzeniach, które zmieniły bieg historii. Spójrzmy na mapę interesującego nas rejonu: Pik XIX Zjazdu KPZR, Pik XXX-lecia Uzbeckiej KPR, Pik F. Dzierżyńskiego i wreszcie szczyt noszący nazwisko największego z wielkich - samego Włodzimierza Ilicza.
Pozwólmy sobie na chwile refleksji nad tą świetlaną postacią, która uzmysłowiła nam całą dekadencję przejawiającą się w różnych formach spędzania wolnego czasu w tzw. przyjemny sposób, która przywiodła nas z dalekiej Polski poprzez spalone słońcem stepy Kazachstanu, pociągową gehennę, śmiertelny hazard Kyrgyz Airlines, lepkie ręce celników i milicjantów, która dała nam siłę do walki o każdy kolejny krok naprzód. Właśnie legenda tego człowieka sprawiła, że na naszych oczach odżył duch dawnych alpiniad - wyprawy z Czech, Korei, Turcji, Wielkiej Brytanii, Austrii, Norwegii, Polski (oprócz naszej jeszcze trzy), nie mówiąc o licznych przedstawicielach wielonarodowego społeczeństwa, stanowiącego do niedawna awangardę światowego proletariatu, mozolnie wydeptywały śnieg w hołdzie ponadczasowej, wiecznie-żywej-idei. Cóż, kiedy Wódz nie dał się uśpić i omamić pozorom - jego przenikliwy wzrok dostrzegł przejawy imperialistycznej zgnilizny, ukrytej pod pozorami bezgranicznego oddania sprawie.
Tym razem choroba ta dotknęła autora niniejszego tekstu, który bezwstydnie obnosił się z burżujskimi, gore-texowymi łapawicami firmy Mammut, przedmiotem nie tyle niegodnym, co żenującym dla prawdziwego proletariusza. Tak więc Ojciec Rewolucji okrył swe stoki gęstą zasłoną chmur, ograniczając widoczność do kilkunastu metrów, rozpętał na swej grani huraganowy wicher, w swym lodowcu pootwierał złowrogie szczelny i przykrył podejścia świeżym opadem śniegu.
Nie pomogła determinacja uczestników wyprawy, śmiała rezygnacja z używania asekuracji, brawurowe dupozjazdy na lawinach, nawet pełzanie na czworakach. Z ojcowską dobrotliwością igrał z nami, pozwalając na wyjście i dwudniowy biwak na Razdielnej (6200 m) oraz dając podczas jednodniowego rozpogodzenia widoki na szczyt. Nie wyrzekł się jednak jedynej, właściwej linii postępowania. Wiedząc, jak trwały i głęboki jest efekt kary przez stygmatyzację dekadenckich elementów sprawił, że wspomniana ofiara kapitalistycznej zgnilizny oprócz niezmywalnej plamy na honorze nosić będzie bliznę po własnych, burżujskich rakach snobistycznej formy Grivel.
Jednak mimo całej surowości nie potrafił być okrutny. Ostatnią próbę ataku szczytowego, podjętą przez pozostających w bezrozumnym uporze Andrzeja i skompromitowanego właściciela wzmiankowanych łapawic, stłumił nowym opadem śniegu oraz awarią maszynki gazowej snobistycznej firmy Coleman. Wiedział, że burżuazyjne zgniłki daleko na orzeszkach nie zajadą.
Reasumując: do niepowodzenia, niezależnie od pożałowania godnej postawy piszącego te słowa, przyczyniła się przede wszystkim pogoda, jak i pewne błędy strategiczne - po prawidłowo przeprowadzonej aklimatyzacji (6000 m podejść) pospieszyliśmy się trochę z atakiem, nie dając organizmom czasu na wytchnienie. Błędem było także płacenie za zezwolenia, ponieważ nikt o nie nie pytał.
Poza domeną Ojca Rewolucji w nieco szczuplejszym, bo sześcioosobowym gronie posiedzieliśmy kilka dni nad jeziorem Issyk-kul w Tien-szanie, w pobliżu miejscowość Czołpan-ata. Pobyt ten opłaciliśmy stosunkowo niewielką, trzydziestosomową łapówką z tytułu "sztrafu" za rozbicie się w rezerwacie. Niewielką, bo pierwsza stawka wynosiła 60 dolarów, tj. 2400 somów, od czego jednak umiejętność negocjacji.
Ponadto udało nam się wyjść na dwa dni w góry Kungej Ałatau, jedno z dwóch pasm północno-zachodniego Tien-szanu.
Wypadałoby jeszcze wspomnieć o tygodniowym pobycie w Osz - światowym centrum dystrybucji narkotyków pochodzących z terenu Afganistanu, a jednocześnie punkcie zbornym naszej podróżującej w trzech grupach wyprawy. Z rzeczonego tygodnia poświęconego głównie szeroko rozumianej turystyce knajpiano-barowej wykroiliśmy trochę czasu na bardziej sportowe działania. Zaowocowało to poprowadzeniem (w sandałach) jednowyciągowej, szóstkowej drogi na Sulejmanowej Górze, na oczach licznie zgromadzonych tubylców oraz próbą wprowadzenia przez Macieja pewnego novum w liczącej trzy tysiące historii miasta Osz, a mianowicie wspinaczki mikstowej latem. Na szczęście dla nas i przyszłych pokoleń wspinaczy Maćkowi udało się zmodyfikować rzeźbę tylko niewielkiej części tej pięknej skały, stanowiącej zresztą, wraz z maleńkim meczetem na szczycie, główny - obok bazaru - reprezentacyjny obiekt tego szacownego miasta.