Nr 11 (zima '98)

Puchaty śnieg pokrył wszystko na biało
Stoi choinka i śniegu niemało
a gdzieś tam na sianie w żłobie
rodzi się Życie, rodzi się Człowiek
czy warto było Panie schodzić do nas z nieba
by żyć i umrzeć, a potem wrócić w kruszynie chleba
stawiam to pytanie w taką noc nie jedną
gdy nad Betlehem gwiazdy wschodzą i bledną
wschodzą i ...
W numerze:
- Wstępniak
- KAPownik
- Wyprawy SKG
- Impreza!!!
- Bajka - Monika Natkowska
- Kirgizja na dwóch kółkach - Grzegorz Malewicz
- Zobaczyć Issyk-kul - Jarosław Smulski
- W dolinie Aosty - Tomasz Górski
- Wędrówki po sarmacji europejskiej (z piknikiem po tamtej stronie) - Mikołaj Morzycki-Markowski
- Poeci i Wierszokleci
Redakcję Biuletynu nr 11 tworzyli: : Ewa Jurkowlaniec, Rafał Sarna, Marcin Zarzycki; ilustracje: Ewa Jurkowlaniec; skład: © CichaChałturka
Poeci i wierszokleci
Tomek Sobieraj
Poeci i wierszokleci
Prosimy cię Panie
Daj nam przemoczone buty
Daj nam marsze całodobowe
Daj nam noce gwiaździste i mroźne
Prosimy cię Panie
Daj nam to wszystko
Czego oszczędzasz innym ludziom
I daj nam to Panie szybko
Póki jeszcze mamy siłę prosić
KARPIEM W OKO
KARPIEM W OKO
czyli rozmyślania na temat jednej piosenki
Leżę sobie właśnie na moim wyrku w kaliningradzkim (vel królewieckim) mieszkanku i słucham utworu niejakiej Budki Suflera pt. "Cień wielkiej góry". Pierwszy raz słyszałem tę piosenkę ładnych kilkanaście lat temu i wtedy był to po prostu jeszcze jeden świetny utworek Budki. Potem przez kolejnych parę lat nie słuchałem już takiej muzyki, bo przecież Budka Suflera to zabytek i to w dodatku polski. Natomiast ostatnio znowu wpadła mi w ręce ta kaseta. Kto by pomyślał, że ta piosenka naprawdę jest o górach i o wspinaczce?
Zaczyna się tak: "Ona przychodzi chytrze; bez ostrzeżeń i gróźb...; krzyczy pękniętą liną; kamieniem zerwanym spod stóp...; wszystko zaczyna się zwykle; jak każdy wspinaczki dzień...; ściana, droga na szczyt; a potem nagle krzyk; ...Góry wysokie, co im z Wami walczyć karze; ryzyko, śmierć... tutaj wszystko nie jest ważne..." I tak dalej, i tak dalej. Nie jest to może wykwintna poezja, do Ciastka się nie umywa, ale dotyka tak jakoś i porusza... No właśnie, porusza temat śmierci w górach. Zastanawiałem się nad tym ostatnio dość długo i wbrew pozorom wcale nie wymyśliłem nic odkrywczego. No bo cóż tu można wymyśleć, kiedy już wszystko zostało powiedziane i wyartykułowane. I tylko co jakiś czas nowe wypadki w górach przypominają to, o czym się wie od zawsze, przypominają, że jest to sport nie pozbawiony pewnej dozy ryzyka i trzeba to zawsze uwzględniać.
Nie wiadomo gdzie jest ta delikatna granica między wkalkulowanym w wyprawę ryzykiem a ryzykanctwem, nie wiadomo gdzie kończy się przypadek, a zaczyna po prostu nierozwaga, niewiedza i ignoranctwo. No cóż, nie wiadomo. Zbyt wiele czynników wpływa na tę jedną, jedyną chwilę, kiedy wszystko zamiera i następnie przechyla się właśnie w tę a nie w inną stronę. To się po prostu zdarza i potem nie ma już odwrotu. I można już tylko mieć pretensje do siebie i do całej reszty, i nie pozostaje nic innego jak tylko zapalić raz na jakiś czas świeczkę. I patrząc się w jej płomień zastanowić się nad tym wszystkim.
Przypomina mi się takie stare powiedzenie, znane zresztą z licznych westernów: "Dobry Indianin to martwy Indianin". Można by to powiedzenie sparafrazować twierdząc, iż "Dobry alpinista, to żywy alpinista". I coś w tym jest, bo mimo że mnóstwo naprawdę świetnych wspinaczy zginęło w górach, to jednak ostatecznym wyznacznikiem sukcesu jest nie to czy się wejdzie na szczyt, zdobędzie jakąś tam ekstremalną ścianę, lecz czy się stamtąd wróci. I gdy wracając tak z kolejnych wypraw dotrze się już do wspinaczkowej emerytury, dopiero wtedy naprawdę można sobie pogratulować sukcesu. A sukces jest tym bardziej pełen jeśli mimo posuniętego już niekiedy wieku człowiek taki prezentuje wciąż dobrą kondycję. Widziałem kilka lat temu w Beskidzie Żywieckim rześkiego staruszka w wieku ok. 80 lat posuwającego jakimś tam grzbiecikiem z równie rześką staruszką pod ramię. Widok był naprawdę budujący. Wcale nie wiem, czy ten człowiek kiedykolwiek się wspinał, czy jeździł kiedyś w góry wysokie, ale nie ma to większego znaczenia. Chociaż z drugiej strony, czy nie chcielibyście zobaczyć za te kilkadziesiąt lat takiego na przykład Kukuczkę biegającego sobie raźnym truchcikiem po beskidzkich pagórkach i wywijającego żwawo laseczką?
Jest taki rysunek niejakiego Mleczki Andrzeja (album biały, str. 84) przedstawiający zwisającego nad przepaścią starszego gościa. Komentarz przechodzących akurat ludzi jest następujący: "Świetnie się trzyma jak na swój wiek". I o to właśnie chodzi, żeby nie zginąć głupio i za wcześnie, i potem nieźle się trzymać. Czego sobie i Państwu życzę.
[Napisz do nas!]
(c) 2001 Wszelkie prawa zastrzeżone przez SKG.
Informacje o stroni
OGŁOSZENIE
Dokładnie na przełomie czerwca i sierpnia roku 1995 odbędzie się (prawdopodobnie) wyprawa w Pamir. Kierownikiem wyjazdu będzie Wojtek Stepek (znany także jako "Generał"). Stroną organizacyjną i koordynacją wszelkich posunięć mających na celu doprowadzenie wyprawy do skutku zajmuje się Andrzej Karpiuk. Wyprawa będzie działała w rejonie szczytów Pik Komunizma (7495 m n.p.m.) i Pik Korżeniewskoj (7105 m n.p.m.). Planujemy utworzenie dwóch grup: wspinaczkowej oraz trekingowej. W sumie ok. 14-16 osób. W grupie trekkingowej są jeszcze wolne miejsca.
FINSTERAARHORN
Andrzej Karpiuk
Cel: Finsteraarhorn (4273 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Alp Berneńskich.
Uczestnicy: Tomek Lelonkiewicz, Paweł Plasti Dewiszek, Romek Karpiuk i Andrzej Karpiuk.
Co prawda rodzina pukała się w czoło i spoglądała z wyrzutem ("Ech, kiedy ty w końcu zmądrzejesz?"), a trudności natury organizacyjnej też nie były małe, ale ostatecznie wystarczyło tylko znaleźć w sobie trochę sprężu i wszystko jak zwykle w ostatniej chwili jakoś się udało. Pakowanie, podróż i wreszcie sam pobyt w górach, przez niektórych z nas od bardzo dawna oczekiwany, powoli z marzeń i planów przeszedł w fazę realizacji. A wyglądało to tak:
PAKOWANIE
W tej kwestii podejście uczestników było bardzo różne. Romek biegał intensywnie po ulicach Hamburga już od paru miesięcy, Lelo trenował siatkówkę (hmm? a może koszykówkę?) i chodził na basen, co robił Plasti - tego nie wie nikt, ale tacy chudzi i żylaści to przeważnie zawsze mają kondycję. Ja podszedłem chyba najbardziej luzacko i stwierdziłem, że wysokość niewątpliwie się "zapamiętuje", a że byłem już w tym roku powyżej 4.000 m n.p.m.. to nie trenowałem nic. Był to niestety błąd.
Jeśli chodzi o pakowanie tobołów (a nie mięśni) to za sukces należy uznać fakt, że wyjechaliśmy w piątek o godz. 23.00. Jak powszechnie wiadomo piątek jest dniem jak najbardziej pracującym i pierwsze nieśmiałe kroki w kierunku Plastikowego Forda Ściery można było podjąć dopiero ok. 19.00. Ściera okazała się nad zwyczaj pojemna i rozciągliwa, co przypłaciła zresztą pękniętym lakierem i wgnieceniami bagażnika. Żegnani przez silną, dwuosobową grupę żeńską machającą białymi chusteczkami, ruszyliśmy z piskiem opon (a nie paska klinowego, jak to bywa w moim przypadku) równo o godz. 2300.
PODRÓŻ
Ściera sprawowała się dobrze, kierowcy też nie najgorzej i już po 20 godzinach wjechaliśmy na górskie drogi Alp Berneńskich. Obrazek z przełęczy Furkapass ("a niech se furka, byle po cichu!!!"): Ściera na poboczu, czterech smętnych facetów połyka skrawki kiełbachy. Wygrzebujemy resztki płasienki, t.j. parę puszek ciepłego Żywca. Wokół kłębią się chmury, zaczyna padać deszcz. Rozległe przestrzenie i widoki lekko zamglone. "Ciepłe piwo i zimne kobiety - to jest to, co może być najgorszego w życiu człowieka". Podróż zakończyła się ulewnym deszczem na campingu koło miejscowości Fiesch.
SAMO GĘSTE, CZYLI GÓRY
Hhm... Właściwie to niekoniecznie musi być po kolei. Wystarczy parę luźnych obrazków i zdarzeń dla dokładniejszego zilustrowania klimatu. Na początku to co najważniejsze czyli szczyt. Zawsze gdy wchodzę na jakąś nową, nieznaną mi górę, zwłaszcza jeśli jest to góra, która wymaga naprawdę dużo wysiłku, wyrzeczeń, czasu, czuję się dość niesamowicie. To tak jakby radość rozpierała od środka. Tyle wysiłku, tyle potu i w końcu jesteś... jestem... jesteśmy...! Tych parę kamieni, skałka jedna, druga, śnieg podeptany naszymi nogami, plecak zdjęty z ramion, lina rzucona obok, czekolada. Dopiero po chwili rozglądam się wokół. No tak, kompletne mleko i nic nie widać. Gdzie te piękne widoki, do cholery! Tak właściwie to można się było tego spodziewać. Już od przełęczy Hugisattel było dość kiszkowato - wszystko ginęło w nadchodzących chmurach, wiatr silny i nieprzyjemny. Ręce grabiały i trzeba je było intensywnie rozcierać.
Czy aby na pewno warto iść dalej? Na chwilę się rozwiewa, widać ludzi podchodzących z dołu. Idziemy. Atakujemy skalną grań w rakach. Asekuracja lotna. Najgorszy kawałek to trawers po obślizgłym gzymsiku i czujne przewinięcie się przez skalną krawędź. To wszystko tuż po ruszeniu z przełęczy. Dalej prosto i łatwo. Zdejmujemy raki bo są one raczej bez sensu - skała w miarę sucha. I kto to mówił, że to dwójkowa grań? Jest zadziwiająco łatwa i posuwamy się dość szybko. Po godzinie jesteśmy na szczycie. Mleko. Dobrze przynajmniej, że widzimy siebie nawzajem i możemy sobie zrobić zdjęcia. Zdobycie szczytu w taką pogodę to podwójny sukces. A kolejnym jest zejście na dół.
A pamiętacie, panowie, jak nas zmoczyło na lodowcu Aletsch? Ależ to był lodowiec!!! Szczeliny szerokie na metr-dwa i tylko ten zimny błękit uciekający w głąb. A tam w dole jakaś połamana narta, kawałek szmaty i cholera wie co jeszcze. Sama przyjemność. Albo to siedzenie pod NRC-etką i folią w strugach ulewnego deszczu. Obślizgły, mokry i zimny kamień za plecami, folia przylepiająca się do twarzy i ten poczwórny okrzyk wyrażający naszą dezaprobatę i ogólne niezadowolenie z panującej sytuacji. No tak, już kiedyś to powiedziałem: "Dość perwersyjny sposób spędzania wolnego czasu". W każdym razie decyzja o rozstawieniu namiotu była jak najbardziej słuszna.
Wracając do perwersji: gotowanie wody pobranej z przyschroniskowego pisuaru w celu przyrządzenia smacznej i pożywnej zupki też należy chyba do drobnych perwersji. Nie pierwsza to pomyłka i zapewne nie ostatnia; grunt, że za bardzo nie śmierdziało.
Kolejny odpoczynek. Oj, należy nam się, panowie, należy. Aklimatyzację mieliśmy w końcu mocno umiarkowaną, a szczyt zdobyliśmy w niezłym tempie; praktycznie z marszu. Jeszcze raz potwierdza się ten oczywisty fakt, że przed Alpami trzeba już niestety coś trochę potrenować.
Kolejny mijający dzień, wszystko powoli zamienia się w historię. To wszystko jeszcze trwa, ale dzień wczorajszy jest już tylko wspomnieniem i oddala się coraz bardziej. Nie wiadomo co będzie jutro, nie wiadomo co będzie dziś wieczorem.
Następna niespodzianka: ciche "Kurwa..." pod nosem i potem szarpnięcie liny, czekan mocno wbity dziabadłem w sypki śnieg-kaszę, i tylko pompon czapki wystaje ze szczeliny. Uff...Znowu się udało! Grupa westmanów przygląda się naszej walce. Ostrożnie stawiając nogi, sprawdzając czy raki dobrze trzymają powoli przechodzimy lodowy, stromy trawersik nad ziejącymi w dole szczelinami. "No risk, no fun!" Cóż, w rzeczy samej śmieszny komentarz.
Ten sierpień w Alpach jest wyjątkowo mokry i mglisty. Rozstawiamy namioty na podejściu pod przełęcz Grünhornlücke (3286 m n.p.m.). Robi się coraz później, widoczność coraz słabsza. Ciekawe, czy jest to w miarę bezpieczne miejsc. Żarełko, konwersacja i siusiu. Powoli zaczyna padać... No tak! Czegoś takiego to jeszcze nie było!!! Ściana wody napiera na nasze namioty, porywy wiatru gną maszty. Ale to to jeszcze nic. Najgorszy ten huk co chwilę spadający z nieba i roznoszący się echem po lodowcu. Wszystko drży, lód pod nami wydaje z siebie dziwne odgłosy. Błysk! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... i dopiero teraz łomot. Dobrze! Trafiło dość daleko. Znowu błysk. Cholera! Teraz trochę za blisko! Oczy szeroko otwarte: leżymy sobie cichutko w kałuży adrenaliny. Oj, głupia by to była śmierć, głupia śmierć! Znowu błysk i znowu łomot. I tylko te szeroko otwarte oczy... Niczego sobie nocleg. Żeby tylko coś nie zjechało z tego cholernego stoku.
Dobre namioty. Wytrzymały bez zarzutu. Z nami trochę gorzej. Psycha jakoś siadła i moral upadł. Mieliśmy jeszcze zaatakować Moncha lub Jungfrau od strony Konkordii, ale decyzja zapadła jednoznaczna - czym prędzej spieprzamy w dół.
Długi, cholernie długi ten "ależ lodowiec", i szczelin jakby więcej. Idziemy związani liną; to tak na wszelki wypadek. Co prawda Rosjanie i tak by nas wyśmiali za nadmiar ostrożności, ale mam jeszcze w dolinach też parę spraw do załatwienia.
Kolejny nocleg. Tym razem trawki, łączki, jezioro i... owieczki. Lodowiec już za nami. Jeszcze blisko, ale już nie potykamy się o własne raki, nie depczemy liny, nie obchodzimy lodowych wąwozów i szczelin.
Ostatnia prosta - ciemny, kilometrowy tunel pod jakimś bocznym grzbiecikiem. A potem już tylko ponumerowane krowy, "okodowany czerwony kij" i kolejka, i jesteśmy już na dole, koło samochodu. Kąpiel w umywalce, cóż za przyjemność. I znowu ten kij, i znowu "Napieramy...!"; było parę fajnych tekstów. Na przykład ten obrazek przy przedwyjazdowych zakupach w markecie HIT. Kłębi się tłum. Kobieta w kasie mówi przez megafon: "Okodowany czerwony kij proszę przynieść do kasy numer 4". Znowu śmiech. Można się w końcu odprężyć i wyluzować: Europa..., cywilizacja..., piwo... Hhm, cóż za wpadka: bezalkoholowe. Ale nic to - dla kierowcy jak znalazł.
POWRÓT
Powroty z gór są w sumie najmniej przyjemne chociaż jednocześnie oznaczają ostateczny sukces. Ma się jednak takie głupie uczucie, że coś się skończyło. Jeszcze jedziesz, jeszcze czujesz smród przepoconych rzeczy, zamykasz oczy i widzisz lodowiec na którym byłeś wczoraj, widzisz górę, czujesz się tak jakbyś tam jeszcze był.
Ale chłód ciągnie od podłogi tego namiotu! ...O sorry. Pomyłka, to tylko jakiś ślimak wlazł mi na twarz na tym ponurym campingu.
Plasti przyrósł do kierownicy. Jedzie i jedzie, i jedzie... Jeden ostry zakręt, zaraz potem drugi. No tak, znowu mieliśmy szczęście!!! Z suchym mlaśnięciem pękło koło. Chwila strachu i już stoimy przy rowie lubując się swądem spalonej gumy. Kilka głębszych oddechów, dziesięć minut roboty i... jedziemy dalej.
Mira Kubasińska z Nalepą. Polska młodzież słucha polskiej muzyki. Tak, tak, nawet bratu do magicznej granicy 35 zostało jeszcze parę lat.
Dojeżdżamy do Kudowy. Wreszcie Polska, wreszcie u siebie. Można się najeść za prawdziwe złotówki. Kiełbasa, golonka, kurczak, piwusio marki Żywiec... Godzina 2300. Przy okazji jesteśmy świadkami "występów tubylczej ludności". Bójka jak się patrzy, nawet noże poszły w ruch. No tak, teraz to chyba naprawdę jesteśmy w Polsce...
Po dłuższej chwili zbieramy się i jedziemy dalej. Znowu Plasti za kółkiem. Jedź , Prezes, jedź, tylko ostrożnie. Cicha muzyka i sen. O 400 jesteśmy w Warszawie.