Z nartami w wysokie góry
Agnieszka Cal
Janusz Kurczab, znany przed laty szermierz, wielokrotny zdobywca mistrzostwa kraju w klasyfikacji indywidualnej i zbiorowej, członek kadry narodowej, po zakończeniu treningów szermierczych nie zrezygnował z czynnego uprawiania sportu. Jego pasją stały się wyjazdy w najwyższe góry świata. Był kierownikiem wypraw m.in. na K2, Makalu, Shispare.
Obecnie Janusz Kurczab swój czas poświęca uprawianiu i propagowaniu mało jeszcze w Polsce znanej dyscypliny - narciarstwa alpinistycznego. Sport ten praktykowany od lat w górach typu alpejskiego łączy ze sobą wspinaczkę wysokogórską i narciarstwo.
Narty przeznaczone do uprawiania tej dyscypliny wyposażone są w specjalne buty i wiązania oraz - najważniejszą część ekwipunku, tzw. "foki". Są to przypinane do spodniej części nart pasy foczej skóry, które umożliwiają podchodzenie po śniegu i lodzie.
Gdy warunki terenu nie pozwalają na poruszanie się za pomocą nart, można przypiąć je do plecaka i dalej wspinać się, stosując techniki klasyczne. Po zdobyciu zamierzonego celu, dzięki użyciu nart, można szybko wrócić do bazy i uniknąć wielu trudności towarzyszącym alpinistom przy schodzeniu.
W Warszawie sekcja alpinizmu narciarskiego jest jedną z aktywniej działających w Klubie Wysokogórskim.
- Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu - opowiada Janusz Kurczab - gdy w ramach współpracy między klubami gościliśmy włoskich alpinistów, uprawiających narciarstwo wspinaczkowe. Spodobało nam się to, zaczęliśmy startować w zawodach i rajdach we Włoszech, potem w innych krajach alpejskich i końcu, przy współpracy sekcji z innych miast, sami zaczęliśmy organizować tego typu imprezy. Od sześciu lat, każdej zimy, odbywa się w Tatrach memoriał im. Jana Strzeleckiego - socjologa, znanego działacza politycznego, zamordowanego w 1989 roku, który był członkiem naszego klubu. W tym roku wystartowało 19 dwójkowych zespołów, oprócz Polaków - zawodnicy ze Słowacji i Austrii. Zwyciężyli goście ze Słowacji. Ze względu na konieczność asekuracji i w ogóle - specyfikę chodzenia po górach, najczęściej w skład zespołu wchodzą dwie osoby. Zazwyczaj w takim dwójkowym składzie startuje się też w zawodach. Ski-alpinizm to jeden z niewielu sportów, gdzie nie ma oddzielnych konkurencji dla kobiet i mężczyzn, a zespoły przyjeżdżające na zawody mogą być zarówno czysto męskie, kobiece jak też mieszane.
Narciarstwo wspinaczkowe można uprawiać w warunkach ekstremalnych, w najwyższych górach i na najtrudniejszych drogach. Ostatnio zjeżdżano np. z południowego wierzchołka Everestu, a Jerzy Kukuczka zdobył, używając nart, Shishapangmę w Himalajach. Narty traktowane są jako element pomocniczy, mający umożliwić przejście przez głęboki śnieg i osiągnięcie wyznaczonego celu. Można wspinaczkę narciarską traktować wyczynowo, uczestnicząc w różnego rodzaju rajdach i zawodach, ale większość wspinaczy bierze na plecy narty, liny i czekany po to, by po raz kolejny odkryć piękno gór i radość ich zdobywania.
Narciarstwo wspinaczkowe to sport stosunkowo kosztowny (sprzęt!) i uprawiany przez ludzi dysponujących doświadczeniem alpinistycznym, ale - jak mówi Janusz Kurczab - grono ski-alpinistów powiększa się szybko, a trudności można stopniować w zależności od posiadanych umiejętności. Są tacy, którzy wchodzą z nartami na ośmiotysięczniki, ale piękne i łatwiejsze trasy znaleźć można np. w Tatrach Zachodnich.
Uprawiać tę dyscyplinę mogą narciarze, którzy opanują podstawowe techniki poruszania się w rakach, używania czekana i liny. Bardzo potrzebne jest ogólne górskie doświadczenie. To sport dla ludzi kochających góry, zmaganie się z trudnościami i zmęczeniem. To sport, łączący wszystko co niesie ze sobą wspinaczka górska z przyjemnością, jaką dają trudne narciarskie zjazdy.
Wywiad z Januszem Kurczabem
- Panie Januszu, był pan bardzo dobrym szermierzem i alpinistą. Te dyscypliny chyba nie szły ze sobą w parze?
- Może, ale dla mnie szermierka to jednak parę lat życia.
- Jak się to zaczęło ? Co było pierwsze: zainteresowanie szermierką czy alpinizmem ?
- Alpinizmem to może nie, ale górami to ja się interesowałem od małego. Zawsze mi brakowało tych gór i choć bywałem niedaleko, to nie mogłem iść, a to dlatego, że byłem za mały, a to co innego. Wyjeżdżaliśmy z rodziną, rodzina była jakoś niechętna na wypady w góry, kolegów tam żadnych nie było, tak więc zawsze zostawał taki niedosyt. Na przykład, na Babiej Górze, na którą tyle razy chciałem wejść, do tej pory nie byłem. Natomiast jeżeli chodzi o szermierkę to miałem dosyć zmienne zainteresowania. Przez 5 lat trenowałem pływanie, ale znudziło mi się, a potem złożyło się tak, że udzielałem korepetycji z matematyki i fizyki szermierzowi. No i to właśnie przez niego zainteresowałem się szablą. Szabla była sławna w tych latach, w kilka miesięcy później zacząłem trenować. Miałem wtedy 18 lat, rzadko kto tak późno zaczyna.
- Był pan reprezentantem Polski w szermierce? (Butold)
- Tak, przez wiele lat.
- Oraz mistrzem Polski.
- Trzy razy indywidualnie, a drużynowo to mi się zdarzyło aż 14 razy.
- Złote lata polskiej szermierki...
- Tak, to były dobre lata.
- Jak udawało się panu łączyć szermierkę z alpinizmem?
- To było dosyć ciężkie. Po pierwsze nie było mowy o żadnych wyprawach. W góry wysokie zacząłem jeździć późno, gdy już przestałem uprawiać wyczynowo szermierkę. Wcześniej moi trenerzy bardzo krzywo patrzyli na wyjazdy w Tatry. Na przykład raz, gdy trenowaliśmy wspinaczkę na dębach na AWF-ie, spadłem, trafiłem na korzeń i wywichnąłem sobie torebkę stawową. I był kłopot, żeby wytłumaczyć im, co mi się stało.
- W którym roku zaczął pan uprawiać alpinizm?
- W 1957 roku. Wiosną były podkrakowskie skałki, a latem Hala Gąsienicowa i kurs tatrzański.
- Kiedy zaczął pan wyjeżdżać na wyprawy?
- W 1971 roku były moje ostatnie mistrzostwa świata w Wiedniu, w roku olimpijskim kończyłem 35 lat, a to jest sporo jak na sportowca wyczynowego, więc nie miałem większych szans wyjazdu na olimpiadę. Potem przestałem już wyjeżdżać, a w 1973 roku przestałem trenować. Ale wtedy po mistrzostwach w 1971 roku, w lecie, przyjąłem propozycję, którą złożyły mi koleżanki z KW, m.in.: Wanda Rutkiewicz, Halina Kruger-Syrokomska, abym poprowadził jako kierownik ich wyprawę na Noszak, Zgodziłem się, chociaż jeżeli chodzi o moje doświadczenie kierownicze to były to tylko Alpy, latem i zimą. W górach wysokich nigdy przedtem nie byłem, zresztą nikt z nich nie był. W Warszawie bardzo ciężko było zorganizować wyprawę, praktycznie nie było wcześniej warszawskiej wyprawy w góry wysokie...
- A wyprawy Andrzeja Zawady?
- Zawada robił centralne wyprawy, narodowe, a nie warszawskie. W 1973 roku zrobił jeszcze zimowy Noszak. Po moim powrocie z Hindukuszu w 1972 roku zwracano się do mnie, abym poprowadził ten właśnie Noszak zimowy. Ale ja nie bardzo miałem ochotę jechać w ten sam rejon i ten sam szczyt, już nie mówiąc o tym, że nie bardzo byłem przekonany do zimy. Poza tym, mieliśmy tak duże kłopoty z transportem w Afganistanie, że ja po prostu nie wierzyłem, że my się tam dostaniemy w zimie. To jest realne, aby zdobyć szczyt, gdy się jest pod szczytem, ale dojechać tam tą ciężarówą, Starem, po sypiących się mostach, gdy rzeki są pozamarzane... Nie wierzyłem w ogóle w to przedsięwzięcie. No i wtedy Zawada poprowadził wyprawę i udało się!
- Jak pan widzi funkcję kierownika na wyprawie? Których momentów jest więcej: przyjemnych czy nieprzyjemnych?
- Funkcja kierownika na wyprawie jest nieprzyjemna gdy jest niedobrany skład albo na ważnej, narodowej wyprawie zbiera się wiele silnych, skłonnych do konfliktu, indywidualności. W wypadku naszej wyprawy (na Noszak w 1971 roku) był to zespół nowicjuszy w górach wysokich łącznie z kierownikiem i dlatego nam się udało. I nawet ci którzy pisali o tym wyjeździe, bardzo mile go wspominają. Z Wandą Rutkiewicz miałem różne przejścia, różne starcia, a mimo tego to tej wyprawie bardzo mile pisała.
- W swojej książce "Na jednej linie" Wanda Rutkiewicz miała do pana trochę żalu, że zostawił pan je, to znaczy zespół kobiecy, po wyprawie w 1971 roku, wyjeżdżając na kolejne wyprawy w innym składzie. (Butold)
- Cóż, nie zdołały mnie przekonać, że będą w stanie poradzić sobie w górach w które chciałem organizować wyprawę, a myślałem wtedy o Bhutanie. Uważałem, że Noszak to był realny cel dla kobiet. Natomiast inaczej widziałem cel sportowy nowej wyprawy. W mojej koncepcji nie mieścił się zespół kobiecy. Wobec tego dziewczyny zaczęły organizować wyprawę na Gasherbrumy, a nasz Bhutan okazał się wkrótce nierealny.
- Ale za to potem było Shispare w Karakorum.
- Z Shispare było tak: pozwolenie dostał klub alpinistyczny Politechniki Warszawskiej, który nie miał ani doświadczenia organizacyjnego, ani nie byli to ludzie doświadczeni w górach wysokich, nawet niezbyt silni sportowo. Na szczęście dla siebie mieli już w ręku pozwolenie, bo w tamtych czasach gdy trzeba było mieć różne zgody i zatwierdzenia, taki klub w którym nie ma doświadczonych organizatorów i alpinistów w żadnym wypadku nie dostałby zezwolenia władz na organizowanie wyprawy w góry wysokie, szczególnie na tak poważny i trudny technicznie szczyt. Więc po prostu postawili im warunek - możecie organizować wyprawę, ale wspólnie z Polskim Związkiem Alpinizmu. No i wtedy znalazłem się jako ten wyznaczony przez PZA kierownik. Wyprawa była zresztą międzynarodowa, bo jeszcze z udziałem Niemców.
- Pan nie był związany z tym klubem z PW?
- Z klubem jako klubem to nie, ale znałem tam trochę ludzi. Natomiast wyprawa odniosła sukces. Udała się nie tylko sportowo, bo także sprawdził się zespół. Wyprawa się jakoś skonsolidowała, mimo że ludzie pochodzili z różnych środowisk, z różnych miast... A poza tym Niemcy i Polacy.
- Niewiarygodny był upadek jednego z Niemców...
- Tak, spadł aż 500 metrów! Myśleliśmy, że nie będzie co z niego zbierać, a on nie tylko że żył, to miał jedynie lekko uszkodzoną rękę, a dokładnie pęknięcie kości śródręcza. Zresztą na swoje nieszczęście, bo gdyby uszkodził tą rękę lepiej to by żył. Trzy tygodnie później podleczył się i poszedł do góry, i zginął.
- Następnym szczytem był już...
- Tak, następne było K-2.To już była centralna, narodowa wyprawa. Osobiście to mile ją wspominam i większość uczestników prawdopodobnie też. Były oczywiście zawiedzone ambicje. Ale jeżeli chodzi o atmosferę, to na tej wyprawie była bardzo dobra. Natomiast przed wyprawą to były horrory i walka podjazdowa. Rozliczanie tej wyprawy też było w stylu partyjnym, "przed egzekutywą". Na szczęście nie poszło to dalej, prezes Paczkowski wszystko to tonował i brał uderzenia na siebie.
- O co w tym wszystkim właściwie chodziło?
- W skrócie można powiedzieć to tak - po prostu była grupa ludzi tak zafascynowanych K-2, że nawet nie przechodziło im przez myśl, że mogą nie być w składzie, mogą nie organizować tej wyprawy. I dlatego ludzie tak bardzo tu atakowali.
- Jak się układały pana stosunki z Andrzejem Zawadą?
- Z Zawadą to jeszcze stosunkowo najlepiej. To raczej jego zwolennicy prowadzili tę walkę, a nie on osobiście. A walka była czasem mocno nie fair, łącznie z szantażami finansowymi, z donosami do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. Podobno taaaką teczkę miałem w Komitecie. Dam przykład. Był taki sponsor polskiego alpinizmu - Julian Godlewski ze Szwajcarii. Parę razy uczestniczył w finansowaniu wypraw, m.in. dał Andrzejowi Zawadzie na Kunyang Chhish, na Lhotse, no i PZA napisało do niego z prośbą o wsparcie wyprawy, podając kierownika, komitet organizacyjny, itp. On przyznał pewną sumę, było to chyba 6000 dolarów, i jak o tym się dowiedziano, to ktoś "życzliwy" napisał list do Godlewskiego, następnie przyszedł nerwowy list Godlewskiego ze Szwajcarii informujący, że ze względu na złą sytuację personalną odwołuje on swoją pomoc finansową. No i następnie zaczęło się odkręcanie całej tej sytuacji, próba wyjaśnienia, kto do niego ten donos napisał, itd. Obrzydliwa była sytuacja, ale w końcu staruszka dało się ubłagać, co prawda nie na początku, ale już później, jak wyprawa wpadła w długi, w trakcie jej trwania, gdy było za mało pieniędzy, Godlewski trochę nas dofinansował. Zresztą cała ta sprawa (zamieszania personalnego wokół wyprawy) oparła się o wicepremiera. Najpierw rozmawiał ze mną doradca Tejchmy (były wicepremier - przyp. red.), wypytywał mnie, z wielu stron mnie podchodził, aby wywiedzieć się, czy Tejchma w ogóle może nas, jako organizatorów wyprawy, przyjąć. Dał w końcu opinię pozytywną i Tejchma nas przyjął, dając nam oficjalny papier, że wyprawa w tym składzie personalnym będzie zatwierdzona.
- Czy brał pan udział w akcji górskiej na K-2?
- Tak, zakładałem nawet obóz szturmowy. Byłem na ośmiu tysiącach niosąc ładunek. Do szturmowego obozu wyniosłem 10 kilogramów ładunku. Na więcej mnie wtedy stać nie było, bo skończyło się to dla mnie źle. A mianowicie za długo siedzieliśmy w namiocie w tym obozie, z tlenu prawie nie korzystaliśmy i trzech z nas nabawiło się zakrzepowego zapalenia żył. Ja to chyba zniosłem najciężej.
- Następnym razem pod K-2 pojawił się pan w 1982 roku?
- Tak, z tym że wcześniej byłem na wyprawie na Makalu z bardzo nieszczęśliwą wyprawą warszawską, pechową, z różnych względów, w 1980 roku byłem zastępcą kierownika wrocławskiej wyprawy na Manaslu, a w 1982 roku była polsko-meksykańska wyprawa na K-2.
- Jak się udało zorganizować w stanie wojennym wyjazd na K-2?
- Gdybyśmy zaczęli w stanie wojennym to nic by z tego nie było, ale że przygotowania były już tak zaawansowane przed stanem wojennym, że nie sposób było to odkręcić. Podpisana była już umowa z Meksykanami. Zresztą ta umowa była podpisywana w domu Onyszkiewicza, który znał angielski i tłumaczył nam te umowy. Proponowałem mu wyjazd na wyprawę, ale on wtedy nie mógł się jeszcze zdecydować, bo w styczniu 1982 roku miał jechać jako tłumacz z Wałęsą do USA. Więc wszystko było rozkręcone, umowa podpisana, pieniądze zapewnione, zamówienia sprzętowe rozesłane, no i przychodzi stan wojenny i nie wiemy co z tym robić. Ale od razu zaznaczono, że niektóre wysokiej rangi imprezy zostaną odblokowane. No i rzeczywiście odblokowano kilka wypraw, m.in. naszą, wyprawę Wandy Rutkiewicz na K-2 również, wyjazd Kukuczki i Kurtyki na południową ścianę K-2, zresztą oni zabrali się właściwie z nami, i jeszcze coś, ale w sumie bardzo niewiele. Meksykanie pomimo stanu wojennego się nie wycofali, tak więc wszystko zagrało i wyprawa się odbyła. Nawet nas puszczono na Zachód, abyśmy mogli zamówić sprzęt.
- Nie chciał pan spróbować zorganizować wyprawy na K-2 trzeci raz (wyprawa z 1982 roku nie osiągnęła szczytu)?
- Nie, K-2 mnie jakoś zniechęciło, ale próbowałem zorganizować wyjazd na zimową Annapurnę. Wyprawa nie doszła jednak do skutku. Oficjalnie zrezygnowaliśmy z pozwolenia na szczyt, sugerując jednocześnie, żeby je przekazać wyprawie Kukuczki. Tak też się stało i Kukuczka był na szczycie. Wanda Rutkiewicz też próbowała, ale jej się nie udało.
- Które wyprawy pan najmilej wspomina?
- W zasadzie dwie pierwsze. Były udane, zgrany zespół, bez żadnych problemów... Poza tym atrakcyjne podróże, a podróżowało się wtedy ciężarówką... To było bardzo atrakcyjne. Dzisiaj wyprawę zorganizować, to tylko wziąć paszport z szuflady, pieniądze do kieszeni i bez niczego, tak jak tu stoję mogę lecieć. Wszystko kupuje się i organizuje w Katmandu. Kiedyś spotkałem tak Messnera w Katmandu, który powiedział: "Przedwczoraj dowiedziałem się, że ktoś zrezygnował z pozwolenia na szczyt (nie pamiętam już jaki), więc od razu przyleciałem i kupuję wszystko na targu." Gdyby nie przyleciał, ktoś inny by je wziął.
- Można odnieść wrażenie, że po ostatniej wyprawie na K-2 Pana wyjazdy w góry były nastawione na turystykę. Napisał pan niedawno przewodnik po Nepalu dla udających się na trekking...
- No, nie tylko, nie tylko... Wspinałem się jeszcze w Alpach, ostatnią wspinaczka była w 1983 roku. Ale jeszcze wcześniej zainteresowałem się narciarstwem alpinistycznym. Założyliśmy sekcję w Warszawie, często wyjeżdżaliśmy do Włoch do zaprzyjaźnionego klubu Ski Club Torino, uczestniczyliśmy w różnych zawodach, i tak to dotąd trwa. Już w Polsce organizujemy zawody w ski-alpiniźmie, do tego stopnia, że raz Włosi nam zlecili i opłacili organizację takich zawodów na Hali Chochołowskiej. Poza tym trekingowo chodzę po Nepalu, od 1983 roku systematycznie. Jeszcze się trochę wspinam, w zeszłym roku byłem na Słowacji. Do "piątki" jeszcze jakoś idzie.
Kurtyka na K2
Agnieszka "Calineczka" Cal
K2, jeden z najpiękniejszych szczytów świata będzie w czerwcu atakowany przez dwójkę polskich himalaistów: Wojtka Kurtykę i Krzysztofa Wielickiego. O planowanej wyprawie wspominał w trakcie wizyty w naszym klubie Andrzej Zawada. To dzięki niemu mogłam w maju spotkać się z Wojtkiem Kurtyką, który dokładniej opowiedział mi o swoich zamierzeniach. Spotkaliśmy się w Krakowie, gdzie w pobliżu kleparskiego rynku mieści się firma o awanturniczej nazwie "Orient Express".
Pan Wojtek przywitał mnie uśmiechem zza indyjskich sukienek i koralików, gościnnym ruchem zapraszając na zaplecze. Tam, wśród półek pełnych kolorowych materiałów długo opowiadał o górach, wspinaniu i motywacjach, które pchają ludzi gdzieś, gdzie piękno miesza się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, a radość i zachwyt z przerażeniem. W następnym numerze obiecuję relację z tej rozmowy.
Teraz kilka słów o samej wyprawie. Bierze w niej udział bardzo mały zespół złożony z trzech wspinaczy: wraz z Wielickim i Kurtyką górę chce zdobyć Amerykanin Carlos Buller - podobno jeden z najtwardszych ludzi świata. Himalaiści zamierzają poprowadzić na szczyt nową drogę zachodnią ścianą K2. Ekspedycja zyskała miano "Wyprawy na półksiężyc". Rzeczywiście na zachodniej ścianie łatwo wyróżnić łukowatą formację skalno-lodową, przypominająca sierp księżyca, biegnącą od podstawy ściany aż do wierzchołka, na prawo od przełęczy Savoya, z której działali Polacy na wyprawie Andrzeja Zawady. Baza stanie w tradycyjnym miejscu, na lodowcu Godwin Austen na wysokości 5000 metrów, w ostatnich dniach maja. Ładunek, który tragarze wniosą na lodowiec waży około 1500 kg. Złożą się na to: 10 namiotów osobistych, namiot - mesa, kuchnia, liny, sprzęt wpinaczkowy i żywność. Dwóch tragarzy wysokościowych będzie uczestniczyć w akcji tylko do wysokości 6400 metrów, czyli do miejsca od którego zaczynają się prawdziwe trudności. Tam też przewidywany jest kilkunastogodzinny odpoczynek. Potem w planach jest pokonanie ok. 1500 metrów w akcji prowadzonej non-stop i biwak w płachcie biwakowej na wysokości ok. 8000 m n.p.m. Stamtąd wspinacze chcą ruszyć do wierzchołka, żeby w ciągu następnej doby osiągnąć szczyt i zejśc maksymalnie nisko. Formacja którą zamierzają przejść himalaiści nie jest zagrożona natrętnym kamieniopadem, ani poprzegradzana serakami. Jest nadzieja, ze rozgrywając odpowiednie sekcje ściany w określonej porze dnia uda się ją przebyć dosyć bezpiecznie. Jeżeli, oczywiście w ogóle można mówić o bezpieczeństwie na szczytach Karakorum, gdzie każde załamanie pogody stanowi zagrożenie dla przebywających tam ludzi. Wiadomo też, że próba wejścia na szczyt nową droga niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw nieznanych, niemożliwych do przewidzenia na podstawie zdjęć i wcześniejszych obserwacji. Na tym jednak właśnie - jak powiedział Wojtek Kurtyka - polega uroda nowej drogi. Na tym polega przygoda.
Jeśli wspinaczom powiedzie się, będziemy z nich bardzo dumni, tym bardziej, że dla Krzysztofa Wielickiego K2 będzie ostatnim z najtrudniejszych ośmiotysięczników, jakie zostały mu do zdobycia. By dorównać Jerzemu Kukuczce i Reiholdowi Messnerowi będzie musiał zdobyć jeszcze trzy stosunkowo łatwe szczyty, w tym Shishapangmę. Na pożegnanie Wojtek obiecał, że po powrocie z Karakorum spotka się ze mną, by podzielić się wrażeniami z wyprawy.
Listy do redakcji
Droga redakcjo!
Proszę o pomoc w delikatnej, sercowej sprawie. Na jednej z wycieczek kursowych poznałam młodego, przystojnego instruktora. Nie pamiętam jego imienia. Miał ciemne, bujne włosy i okulary w okrągłych, drucianych oprawkach. A było to tak: przyszliśmy do bacówki. Było bardzo zimno... Podał mi swój własny kubek z gorącą herbatą. Wyciągnął z mojego plecaka śpiwór, a obok położył swój. "Jakie to romantyczne" - pomyślałam siedząc cichutko w kąciku. Tę noc zapamiętam do końca życia. Rano, kiedy się obudziłam, już go nie było. Pragnę się z nim skontaktować. Błagam, podajcie mi jego dane personalne.
Zrozpaczona kursantka
Redakcyjny psycholog odpowiada:
Droga kursantko, zapisując się na ten kurs powinnaś być świadoma wszelkich konsekwencji tego kroku i innych niebezpieczeństw gór. Redakcja ustaliła, że wspomniany instruktor jest groźnym i notorycznym podrywaczem, dla którego podanie kubka z herbatą czy rozłożenie śpiwora obok twojego nic nie znaczy. Trzymaj się od niego z daleka. Pamiętaj, czas leczy rany (na wszelki wypadek podajemy jednak adres: ul.Instruktorska 159/48, tel. 666-33-22).
Wasz biuletyn jest świetny, zwłaszcza znakomity był życiorys Prezesa, a do łez wzruszyła mnie Bożonarodzeniowa Kartka od Rudawki. Naprawdę dobry był wywiad z Andrzejem Zawadą, a plakat miesiąca przyczepiłam sobie nad łóżkiem. Bardzo podoba mi się szata graficzna (jakość zdjęć lepsza niż w Gazecie Wyborczej), proszę o więcej plotek. Czy myśleliście już o wprowadzeniu prenumeraty?
Wdzięczna czytelniczka
Co wy mi tu, kurde, kit wciskacie? Bardzo się rozczarowałem dwoma pierwszymi numerami. Nie podoba mi się redakcyjna cenzura, zwłaszcza w pamiętnikach kursantek i wasze idiotyczne dopiski. Kartka od Rudawki doprowadziła mnie do rozpaczy. Mam jeszcze pytanie, dlaczego nie ma notowań giełdowych, wyników totolotka i programu telewizyjnego. TO CZYSTY SKANDAL ZA PIĘĆ TYSIĘCY!!!
Nieżyczliwy
P.S. Poza tym z zasady popieram Tytusa, a nie Klossa.
Nie znam tego smętnego gościa, co pisze te ponure felietony o rybach, ale chciałbym się dowiedzieć, co to znaczy JETKE? Za odpowiedź z góry dziękuję.
Młody klubowicz
Wyjaśniamy: "Jak Expedition To Kurwa Expedition" (cytat z Łaskawcy, Rumunia 1988).
Sprostowanie:
Paulina M., której wspomnienia z wycieczki kursowej zamieścilismy w poprzednim numerze, chciałaby sprostować pewne nieprawdziwe - jej zdaniem - informacje:
1) redakcja nie mogła dokonać żadnej cenzury, bo nic tam pikantnego czy drastycznego nie było;
2) czuje się nieco urażona wyrażeniem "ciepła w dotyku".
No cóż...
Majorowe Śluby
(czyli krótka relacja ze ślubu oraz imprezy poślubnej w knajpie (bez udziału państwa młodych), a także krótkie życiorysy nowożeńców)
W kościele św. Bonifacego na Czerniakowie (nie mylić z kościołem św. Czerniacego na św. Bonifacego) odbył się ślub Katarzyny z domu Cichackiej i Roberta Majora (ps. Bodner). Przybyli licznie znajomi i nieznajomi państwa młodych. Z klubowiczów byli obecni: Kasia C. (obecnie B.), Major, świadek Pysiucha (nie mylić ze świadkami Jehowy), specjalni wysłannicy Biuletynu: Bliźniak, Hobbit, Andrzej K., wysłannik Kongresu Eskimosów Polskich - Lelo, fotograf Zosia R., Mikołaj, Mysza B. (dawno w klubie nie widziana), Filip S., Rudawka, Dziadek Zaremba z Messerschmittem i Zorro (panna Zosia Zaremba - pierwszy występ w klubie).
Panna Młoda prezentowała się zachwycająco w krynolinie w kształcie jurty, ozdobionej z tyłu śmigiełkiem. Pan Młody wyglądał niczym Bill Clinton (brakowało mu tylko saksofonu), a swoje preferencje polityczne wyrażał czerwoną muchą. Obecni przy ceremonii wiązania się w supeł małżeński z niepokojem spostrzegli, że "Major starał się jak najdalej odsuwać od mikrofonu", jednak wszyscy usłyszeli sakramentalne: "Tak". Wychodzących z kościoła obsypano ryżem (metalu w okolicy nie znaleziono).
Państwo Młodzi przyjmowali życzenia stojąc w szczątkach ogniska (co za dziwne ciągoty turystyczne). Po upchaniu Panny Młodej i Majora do Nissana, Pysiucha ruszył z piskiem. I tyle ich widzieli. Następnie część obecnych klubowiczów tradycyjnie udała się do knajpy na Starym Mieście. Po zdmuchnięciu śmieci ze stołu raczyliśmy się koreczkami z piwem. Padły następujące propozycje i wnioski:
Impreza zakończyła się nagłym wtargnięciem Cyganów.
ŻYCIORYSY PAŃSTWA MŁODYCH
Katarzyna z domu Cichacka Majorowa Bodnerowa przyszła na świat prawdopodobnie w Warszawie 12 lipca 1970 r. (znak zodiaku: RAK). Na kurs trafiła jesienią 1990 roku.Na przejściu wiosennym Major był instruktorem. Zasłynęła, między innymi, powiedzeniem: "Kochani, tam wyżej jest wyżej". Obecnie pracuje i prawdopodobnie studiuje. Na podstawie dotychczasowego zachowania Kasi, Redakcja sądzi, że Major będzie dostawał co najmniej 1 mielonkę i pół kilo makaronu dziennie.
Major Robert Bodnerescu, urodzony 27 stycznia 1965 r. (znak zodiaku WODNIK), stan cywilny: były turysta górski. Brał udział w dwóch wyprawach do Rumunii, pierwszej klubowej wyprawie w Czarnohorę i Gorgany i w Fany, nie licząc pomniejszych wyjazdów w tereny lekko faliste. W Czarnohorze wsławił się bynajmniej nie zdobywaniem okolicznych szczytów: założył się z Poziomem, kto zje więcej zatęchłych bułeczek. Po 25 rundach zwycięzca nie został wyłoniony. W Fanach zakrzyknął: "Moja kochana kapusta". Kursanci go uwielbiali ("My chcemy do Majora! Precz z frontem wschodnim!").