Gdy przyszedł na kurs był już magistrem fizyki, zaczynał właśnie studiować informatykę (był na roku z Anką Zarembą, Andzią i Kasią Błaziak). Wyróżniał się tym, że stale sypał z rękawa kawałami. Miał też osobliwy zwyczaj zwracania się do wszystkich per: 'Łaskawco". Cóż, przez pewien czas nazywano go wymiennie: Gucio i Łaskawca.

* * *

Na "Obozie knajpianym" odwiedziliśmy wioskę Podegrodzie, położoną nieopodal Nowego Sącza. Tam między innymi zwiedziliśmy ekspozycję etnograficzną w miejscowym Domu Kultury. Schodziliśmy właśnie ze schodów (wystawa była na piętrze), gdy nagle usłyszeliśmy z dołu głuche uderzenie i łomot. Zbiegliśmy na dół. U "podnóża" schodów w kałuży krwi (dosłownie!) leżał Łaskawca. Biedaczek podskakiwał zbiegając i zawadził głową o krawędź stropu... Gdy opatrzyliśmy go i szukaliśmy (bezskutecznie lekarza), z góry zszedł dziadek opiekujący się muzeum, ocenił wzrokiem sytuację i rzekł: "O! Znowu ktoś się rozbił, bo tutaj wszyscy się rozbijają". Rzeczywiście, strop nad schodami był mocno wyszczerbiony.

* * *

Kiedy wychodząc z Lotru zapchaliśmy się na bardzo strome, porośnięte lasem zbocze, poprzedzielane skalistymi żlebami. Właśnie przekraczaliśmy jeden z nich, gdy Łaskawcy wyjątkowo nie spodobał się pewien patyk sterczący z ziemi. Postanowił go usunąć, zaczął go ciągnąć, szarpać i udało mu się... stracić równowagę. Wszyscy z zapartym tchem oglądaliśmy jak przewraca się, koziołkuje w żlebie i zatrzymuje się na zwalonym, leżącym w poprzek żlebu smreku. Dwieście metrów niżej na dnie kanionu szumiał potok.

* * *

Wczesnym rankiem wysiedliśmy na małej stacji pod Augustowem. Po nocy spędzonej w wagonie bagażowym byliśmy wyspani. Puszysty śnieg zapowiadał wspaniałą narciarską wycieczkę. Było zimno, przypięliśmy więc narty i ruszyliśmy. Teren był lekko pofałdowany Na dwumetrowym wzniesieniu stanął drugi prowadzący - Łaskawca, wydał z siebie dziki okrzyk i zjechał na dół. Zjechał i długo nie mógł się podnieść. Potem był suwalski szpital, prześwietlenie barku, powrót do Warszawy, szpital na Solcu, operacja.

* * *

Gdy w 1990 roku wróciłem z przejścia letniego zobaczyłem Łaskawcę z gipsem na ręce. Cóż się okazało? Gdy podczas pobytu w "Betlejemce" wspinał się pod Kościelcem i tam spuścił sobie na łapkę mały kamień, ot, wielkości połowy kamienicy czynszowej. Był bardzo przejęty, martwił się, czy przed wyjazdem do Moskwy (jechał na Kaukaz, a jego rodzina przez parę lat mieszkała w stolicy Sojuza) zdążą mu zdjąć gips. Mama nic nie wiedziała o jego uczestnictwie w kursie skałkowym.

Otwieramy nową rubrykę, w której będziemy prezentować najciekawsze artykuły opublikowane we wcześniejszych informatorach klubowych z lat 1980-88. Dzisiaj coś dla najmłodszego pokolenia klubowiczów, dla których ulica Mysia w Warszawie może kojarzyć się co najwyżej z myszami, a cenzura z księdzem proboszczem. Przypominamy tekst Marka Męczarskiego, który wszystkie męki borykania się z cenzurą odczuł na sobie.
Jak publikować wydawnictwa turystyczne,
czyli przewodnik po formalnościach i kwestiach technicznych
Przygotowanie maszynopisu

Maszynopis przygotowujemy w 2 egzemplarzach. Oryginał musi nadawać się do powielenia metodą fotooffsetu (nowa - czarna taśma w maszynie i biały papier - maszynowy III klasy, kserograficzny, kredowy, itd.). Odstęp między wierszami - 1,5. Wykonanie maszynopisu można zlecić punktowi usługowemu Stowarzyszenia Maszynistek i Stenografów w Polsce, ul. Śniadeckich 23. Trzeba zjawić się ze zleceniem podpisanym przez osobę na stanowisku kierowniczym (np. prezesa OU PTTK) oraz głównego księgowego. [...] Należy też dostarczyć papier.

Cenzura

Jeżeli przygotowywana publikacja ma charakter aktualnego informatora, objętość nie przekracza 16 str. maszynopisu, a nakład 1000 egz., może być potraktowana jako druk akcydensowy. W OU PTTK uzyskujemy pismo z prośbą o druk i rozpowszechnianie, podając autora, tytuł, objętość w str., format, nakład i przeznaczenie. Z pismem i 2 egzemplarzami maszynopisu udajemy się do Okręgowego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie, ul. Mysia 5, do pok. 21. Kontrola trwa obecnie 7-10 dni, w jej wyniku uzyskujemy zgodę na druk (poprzez ostemplowanie oryginału). Zgoda na rozpowszechnianie jest udzialana po porównaniu wydrukowanego egzemplarza z oryginalnym maszynopisem, bez dodatkowego pisma z OU PTTK. Zakład poligraficzny wydaje najpierw tylko kilka egzemplarzy dla tej kontroli. Uzyskawszy zgodę, odbieramy cały nakład. Jeżeli publikacja nie ma charakteru druku akcydensowego, musi figurować w planie wydawniczym na dany rok, zatwierdzonym przez Departament Książki Ministerstwa Kultury i Sztuki. Należy przewidzieć autora, tytuł, nakład, objętość, liczbę ilustracji, podać zwięzłą charakterystykę i przeznaczenie. Plan taki sporządza OU PTTK na podstawie propozycji kół i klubów i poprzez kolejne szczeble władzy PTTK przekazuje do wydawnictwa PTTK "KRAJ", która załatwia sprawy formalne w MKiS. Plany oddziałów PTTK są wyżej uzgadniane ze sobą [...]. Decyzja przychodzi do OU w postaci wyciągu z PTTK-owskiego planu wydawniczego. Dopiero teraz możemy udać się do OUKPiW. Pismo musi jeszcze teraz zawierać powołanie się na plan wydawniczy (nr i data, numer naszej publikacji na liście). Tym razem sprawy załatwiamy w pok. 18. [...] Kwestia zezwolenia na druk i rozpowszechnianie przedstawia się tak samo, jak poprzednio. [...]

Druk

Jako organizacja społeczna działająca na Uniwersytecie, OU PTTK ma prawo składać zamówienia w Zakładzie Małej Poligrafii UW. Wykonuje on zamówienia bezpłatnie. Ma jednak poważna problemy kadrowe, techniczne i materiałowe. Nie może więc gwarantować krótkich terminów, dostarcza papier na nakład do 400 egz., nie wykonuje oprawy innej niż broszurowa (zszycie drutem, tak jak zeszyt). Od dłuższego czasu ma uszkodzoną gilotynę i cały nakład otrzymujemy nierozcięty.[...]

P.S. Pytanie sprawdzające: podać numer pokoju, w którym uzyskujemy zgodę na rozpowszechnianie.

Dziś o swoich strasznych przeżyciach z instruktorem i nie tylko wspomina młoda i ciepła w dotyku Paulina.

Podobno stare przysłowie pszczół mówi: "Wszędzie dobrze, ale najlepiej w górach." O tym, ile prawdy zawierają te słowa, wie każdy, kto był tam choć raz i poczuł, że jest już stracony dla tych gór. Można różnie chodzić po górach: we mgle, zawierusze i deszczu, tęskniąc do ciepła i suchych majtek, lub w noc księżycową, kiedy gwiazd nie widać i jasno jest jak w dzień. I można widzieć świt tak czerwony, jakby hekatomba niewinnych kursantów dokonała się przed chwilą.

Kiedy po nocy chodzenia w przemoczonych i zupełnie już lodowatych butach, zziębniętym i głodnym dochodzi się na miejsce "noclegu" i widzi się maleńką bacówkę bez podłogi, zimną, bez perspektyw na dobre spanie, taki wschód słońca potrafi wynagrodzić wszystkie trudy.

Aby nie zanudzać Cię, Czytelniku, relacją rodzaju "przyszliśmy, zobaczyliśmy, zwyciężyliśmy" itd., opiszę moją drugą kursówkę bez zbędnych szczegółów. I tak będziesz wiedział, o co chodzi, bo sam nie raz w górach byłeś.

Wyjazd w Warszawie zapowiadał się ciekawie, kiedy to moi współtowarzysze stwierdzili (ja wstrzymałam się od głosu), że najwyższy czas pochodzić "porządnie" po górach, przynajmniej do świtu. I chociaż nasza trasa nie była dłuższa niż zwykle, plany te zrealizowaliśmy dokładnie, zupełnie przypadkowo. Wystarczyło tu się trochę pogrzebać, tam zamarudzić. Około drugiej w południe zdecydowaliśmy dogodzić burczącym brzuchom. Dając upust żarłoczności i grzejąc się w miłym ciepełku ogniska, ani się obejrzeliśmy, kiedy minęła czwarta. Godziny dnia płynęły, a myśmy szli, nadszedł wieczór, a myśmy szli dalej, przyszła noc i wzeszedł piękny księżyc w pełni, a my szliśmy wciąż.

Około pierwszej w nocy wydarzył się wypadek. Siedząc przy drugim już tego dnia (a raczej "dnia") ognisku grzaliśmy przemoczone nogi. Nagle Maciek odruchowo sprawdził, czy podeszwa jego buta nie rozgrzała się zbyt mocno. Jak wszyscy wiedzą, podeszwy bywają zazwyczaj z gumy, a ta lubi się topić w wysokich temperaturach. Tak więc mieliśmy pierwsze obrażenia cielesne. Być może nie wyglądało to groźnie, ale decyzją bardziej doświadczonych rozdzieliliśmy się i na Mogielicy (na którą weszliśmy po trudach o trzeciej w nocy) ubyło nam trzy osoby. Aneta, Marcin i Piotrek zeszli w dół szukać pomocy dla rannego. A my szliśmy po górach.

Siedzenie w środku nocy na odsłoniętym szczycie, w mróz ma to do siebie, że po kilku minutach błogiego odpoczynku postój zaczyna być coraz mniej błogi, za to coraz bardziej przejmująco dotkliwie zimny. Można się jednak wiele z tego nauczyć. Na przykład... tańca: "Ach, jak przyjemnie i jak wesoło w pingwina bawić się, się, się. Raz nóżka lewa, raz nóżka prawa, do przodu, do tyłu i raz, dwa, trzy!". Na pewno znasz, Czytelniku, tę świetną zabawę, ratującą życie niejednemu zmęczonemu i zmarzniętemu wędrowcowi. A jeśli nie stałeś nigdy przed wyborem: zatańczyć lub zamarznąć, znaczy to, że jeszcze niewiele w życiu przeżyłeś.

Poszliśmy dalej. Szlak od Mogielicy do Jasienia można by nazwać "nigdy nie kończącą się drogą". Michał - w owym czasie nasz prowadzący - obiecywał nam co pół godziny (potem coraz częściej), że to już za chwilę, że jeszcze tylko momencik i będziemy na miejscu, że jeszcze tylko jedno podejście itd. Dziwnym trafem podejścia mnożyły się, metry wydłużały, a godziny biegły. W końcu - jak Ulisses - dobiliśmy na miejsce naszego przeznaczenia po wielu przygodach i trudach. Na szczycie Jasienia wszyscy zrzucili wory i wyciągnęli nogi (w dosłownym znaczeniu rzecz jasna!). Rafał poszedł sprawdzić, co w bacówce piszczy.

Zaczęło świtać. Właśnie syciliśmy się widokiem wschodzącego słońca, gdy wrócił Rafał i oznajmił, że "...oni wszyscy w bacówce śpią (tzn. inna grupa kursantów - przyp. autora) i dobrze by było, żeby ich nie budzić". Wstaliśmy i poszliśmy dalej. Dobiliśmy do bacówki położonej w bliskiej odległości, "nieco" jednak mniejszej i mniej komfortowej (patrz trzeci akapit). Po półtorej godziny snu w nieszczelnym śpiworze (było dość chłodno) myślałam, że przeszłam już wszystko. O święta naiwności! Jakże ciężko się myliłam! Najgorsze było dopiero przed nami.

Następnego dnia - tzn. tego samego, tylko po kilku chwilach snu i spałaszowaniu ciepłego posiłku (ach, te farfocle w menażce!) - ruszyliśmy w dół. Do cywilizacji. Część z nas chciała wrócić tego samego dnia wieczorem, streszczaliśmy się więc, aby na czas zdążyć na ekspres z Krakowa. Wreszcie nasze nogi stanęły na betonie i ujrzeliśmy w oddali przystanek autobusowy. Widok ten i nadzieja na rychłe znalezienie się w ciepełku dodały nam skrzydeł.

Na autobus czekaliśmy 3 godziny. Repertuar ze szczytu Mogielicy poszerzyliśmy o takie zabawy, jak: ambasador, supły, przydeptywaniec, "Ojciec Abraham...", a także tańce (poleczka) i śpiewy. Jeśli, drogi Czytelniku, nie przeżyłeś jeszcze podobnej sytuacji (choć jestem pewna, że raczej tak), radzę gorąco wzbogacić się o podobne doświadczenia. Znacznie obniża poprzeczkę wymagań i oczekiwań w stosunku do życia i otaczającego świata.

Na ekspres nie zdążyliśmy, Kraków zwiedziliśmy, nocnym pociągiem powróciliśmy. Victoria!

* * *

Na koniec jeszcze mała dygresja. Jeśli to krótkie opowiadanko choć odrobinę zniechęciło Cię do wyjazdu w góry, to wiedz, drogi Czytelniku, że osiągnęło niezamierzony cel. Jestem jednak pewna, że jesteś wystarczającym zapaleńcem gór, aby nie tylko się nie zniechęcić, ale jeszcze nabrać większej ochoty na podobne wyrypy, choćby zaraz. I o to chodziło!

Od redakcji: W trosce o naszych drogich czytelników musieliśmy usunąć najbardziej drastyczne momenty. A szkoda, szkoda wielka. Było to niewątpliwie pikantne i pouczające. Ale w którymś z następnych numerów opublikujemy Białą Księgę ocenzurowanych przez nas do tej pory tekstów.

Narodził się taki pomysł, aby przed projektowanym letnim wyjazdem w góry wysokie, udać się w jakieś średnie góry, w celu ogólnego poprawienia kondycji i klimatyzacji. Z mapy wynika, że najbliższą większą górą jest Mont Blanc. Większość znajomych stukała się w czoło. Toć to początek maja, 2000 kilometrów stąd, najwyższy szczyt Europy, i to wszystko w 10 dni? Przecież tam śnieg po pachy, przecież tam szczery lód o tej porze. "Będziecie musieli mieć dużego farta". I może rzeczywiście był to fart?

* * *

Na pokładzie Poloneza przybyliśmy do Chamonix 2 maja po południu. Ekipa z Zakopanego już tam grasowała i "wyczaili" jakiś tani hotelik. W niedzielę wyszliśmy na lodowiec Mer de Glace. Wreszcie te wszystkie nazwy, takie jak Aiguille du Midi, Dru, Aiguille Verte, nie są pustymi słowami, widzimy wszystko z bliska. Mgły raz się rozstępowały, to znów tworzyły szczelną zasłonę.

W poniedziałek w Chamonix zapowiadają poprawę pogody. Następnego dnia generalny wymarsz. Rankiem pierwszy wagonik kolejki wywozi nas na Plan de Aiguille (2362 m n.p.m.). Trawersujemy lodowce Pelerins i Bossons i we wzmagającym się upale docieramy do schroniska Grands Mulets. Zresztą nie jesteśmy tu sami. Na Mont Blanc wybiera się cała banda ludzi, ale jesteśmy jedynymi, którzy nie idą na "fokach"; na podejrzliwe pytanie: "Gdzie zostawiliście narty?" odpowiadamy, że idziemy na górę KLASYCZNIE...

O drugiej w nocy ruszamy w górę do schronu Vallota. Noc. Trasę wskazują światełka tych, co wyszli wcześniej. Od razu przypomniało mi się wejście na Elbrus. Też była rozgwieżdżona noc, raki skrzypiały na zmrożonym śniegu... O świcie osiągamy Małe Plateau. Na Wielkim Plateau - ogromnym kotle podszczytowym na wysokości 4000 m n.p.m. - opadam z sił. Upał wysysa ze mnie wolę, płuca ciężko chwytają rozrzedzone powietrze. Wlokę się na szarym końcu, usiłuję utrzymać stałe tempo. Godziny ciągną się, a od dawna widoczny schron Vallota ledwo co się przybliża. Gdyby nie kolega, który zszedł do mnie na przełęcz, trwałoby to zapewne jeszcze długo. Zupełnie wykończony wpełzam do blaszanego śmietnika jakim jest schron.

Wieczorem po wypiciu morza przeróżnych płynów i kilku godzinach snu, wychodzę na zachód słońca. W dole chmury aż do Aiguille du Midi, najwyższej stacji kolejki linowej na świecie (3842 m n.p.m.). Cisza. Wiatr ustał na jakiś czas.

Wstajemy o świcie. Ruszamy na szczyt. Początek podejścia jest dość stromy, dalej idziemy wąziutką śnieżną granią. Znowu podejście i długa, wąska grań wyprowadzająca na szczyt. Gratulacje, zdjęcia, po prostu cieszymy się. Widoczność fantastyczna - dookoła granie przeplatają się ze szczytami. Całe Alpy Berneńskie z Jungfrau, dalej wybitny Matterhorn, Monte Rosa i wiele, wiele innych, których nie znam i prawdopodobnie nie poznam. Zdjęcia, jak najwięcej zdjęć. Aby uwiecznić to, co widzimy tak krótko, aby uwiecznić siebie. Ciekawe ile tysięcy już było wejść na najwyższy szczyt Europy w ciągu prawie 206 lat od jego zdobycia?

W zejściu najtrudniej mijać się z grupami podchodzącymi z naprzeciwka. Na eksponowanej grani szerokości dwudziestu centymetrów jest to bardzo emocjonujące przeżycie. Jeszcze tego samego dnia dochodzimy do Grands Mulets. Widać, jak zmienił się szlak na lodowcu: oberwał się serak, tamtędy runęła lawina... Groza. Wiadomo o czym się wtedy myśli.

W piątek, bladym świtem schodzimy w dół, do stacji kolejki, skąd zjeżdżamy do Chamonix. Czeka już na nas żona kolegi, cieszymy się razem. Patrzymy na naszą górę. Okryła się wielką soczewą chmur - zwiastunem nadejścia nowego frontu. Jest kąpiel w hotelu i już zaczyna się nasz samochodowy rajd powrotny.

Jeżeli nawet był to fart, to naprawdę piękny.

Rozmawia: Tomasz Hubski

W dniu 24.11.1993 roku gościliśmy w Klubie Andrzeja Zawadę - znanego lidera polskich wypraw w Himalaje, Karakorum i Hindukusz. Po wykładzie z historii himalaizmu, który Pan Andrzej wygłosił dla licznie zgromadzonych klubowiczów i kursantów, zaprosiliśmy go na kawę, aby w zaciszu kawiarni porozmawiać o kilku interesujących nas tematach. Oto jeden z nich "Kierownik a wyprawa". Poniższy tekst dedykujemy przyszłym kierownikom wypraw klubowych i kursantom do przemyślenia.

- Czy warto być kierownikiem wyprawy? Czy to nie jest najgorsza rola na wyprawie? Przecież oprócz tego, że kierownik ponosi dużą odpowiedzialność, to jeszcze często czuje się rozgoryczony tym, że uczestnicy nie doceniają jego wysiłków i mu nie pomagają, a do tego jest pod ciągłym obstrzałem krytyki z ich strony.

- Najlepiej jest być uczestnikiem, do którego kierownik podejmujący się organizacji wykonana telefon i zapyta się: "Chcesz pojechać na wyprawę?" To jest najlepsza rzecz. W dodatku dobrze jest być dobrym alpinistą, bo jest się wtedy dobrze ustawionym pod kątem możliwości wzięcia udziału w ataku szczytowym. Uczestnikowi odpadają prawie wszystkie kłopoty i odpowiedzialność, natomiast kierownik ma na głowie problem zdobycia pieniędzy, sprzętu, zezwolenia i potem musi się z tego jeszcze rozliczyć.

- W 1959 roku kierował Pan zimowym przejściem Grani Tatr. Nie wiązało się to z dużymi kosztami lub zezwoleniami.

- Kiedyś powiedziałem, kto powinien być kierownikiem wyprawy, a właściwie, kto powinien być wybrany na kierownika wyprawy. Sądzę, że ten człowiek nadaje się na kierownika bardziej od innych, który potrafi szybciej od innych podejmować bezbłędne decyzje. A raczej stosunkowo mniej błędnych niż inni. Uważam, że to powinno być głównym kryterium oceny kierownika w zespole ludzi o wyrównanym poziomie umiejętności. Gdy ma się w zespole kolegów, którzy często byli kierownikami swoich wypraw i znają się na tym rzemiośle, każdy momentalnie analizuje każde pociągnięcie kierownika, każde jego potknięcie i zastanawia się, co on by zrobił. Na przykład na wyprawie narodowej trudno znaleźć inne kryterium, a to dlatego, że wszyscy się doskonale wspinają i poruszają w górach i są na najwyższym poziomie. A poza tym zawszę mówię tak: nie sztuka być kierownikiem raz; sztuka być kierownikiem drugi raz, trzeci raz, czwarty raz... Znam wiele osób, które były kierownikami pierwszy i ostatni raz.

- Czy sam się Pan podjął kierowania wyprawą na Kunyang Chhish, sądząc, że przyszedł czas wziąć sprawy we własne ręce, czy też wmanewrowali Pana w to koledzy?

- Wielkim ciosem moralnym i rozczarowaniem było dla mnie to, że nie wytypowano mnie na wyprawę Bolesława Chwaścińskiego w Hindukusz. Robiłem wtedy przejście zimowe Grani Tatr (1959 roku), uważałem, że to przejście, zakończone zresztą sukcesem, będzie moim atutem przy typowaniu kandydatów na wyprawę. Tymczasem oskarżono mnie, że robiłem to wbrew zakazowi Zarządu Głównego Polskiego Związku Alpinizmu, miałem nawet proces w sądzie (oczywiście chodzi to o wewnątrzzwiązkowy sąd PZA - przyp. red.) i na wyprawę nie wyjechałem. Sąd oczywiście stwierdził, że takiego zakazu nie można wydać i że winę ponosi Zarząd. Cóż z tego, że miałem satysfakcję z wygranej w sądzie, skoro zostałem w kraju. A potem był taki okres, że nie mogliśmy przełamać bariery Hindukuszu. Cały czas jeżdżono w Hindukusz i nikt nie podejmował się zorganizowania wyprawy w Himalaje. Wtedy uznałem, że trudni, muszę podjąć się zorganizowania wyprawy, bo nie ma nikogo, kto by się za to wziął. Byłem więc kierownikiem wyprawy na Kunyang Chhish, byłem też na szczycie i może nawet mogłem się wtedy zaliczać do tych najlepszych wspinaczy, bo długie odcinki na Kunyang Chhish prowadziłem właśnie ja. Jednocześnie musiałem wziąć na siebie ciężar spraw organizacyjnych. Po niej, mając już za sobą tę wyprawę, Zarząd PZA "zmuszał" mnie do następnych. Organizowałem prawie wszystkie wyprawy narodowe, a było ich chyba 9 czy 10. Gdy miałem idee-fix wypraw zimowych, forsowałem model takich właśnie wypraw. Gdy miała się odbyć nowa wyprawa narodowa (czyli, gdy były na nią pieniądze), na Komisji Sportowej zgłaszałem kolejny projekt wyprawy zimowej i gdy koledzy demokratycznie, w tajnym głosowaniu, wybierali moją propozycję, zatwierdzali mnie na kierownika. Był nawet taki moment, że gdy Komisja Sportowa wybrała Janusza Kurczaba na kierownika wyprawy na K2, Zarząd go nie zatwierdził i wybrał na kierownika mnie. Był to zresztą okres sporów w PZA (lata 1976-78 - przyp. red.), gdy nawet potworzyły się na Walnym Zjeździe układy typu "ludzie Kurczaba" i "ludzie Zawady".

- Czy nie miał Pan ochoty rzucić to wszystko?

- Oczywiście, że tak. Ale wtedy zawsze apelował do mnie Prezes, apelowali koledzy...

- Kierując wyprawami, był Pan demokratą czy też stosował pan "centralizm demokratyczny", a może dyktaturę?

- Jak wiecie z moich prelekcji, odczytów, itp., lubię żartować i nie jestem ponurakiem, niemniej jednak, gdy kiedyś na wyprawie puściłem tekst typu "na wyprawie, jak na statku, rządzi Bóg i kapitan", Aleksander Lwow potraktował to poważnie i powiedział: "Zawada! Ten zamordysta! Za twarz chce nas trzymać!". Mówiąc bardziej serio, to styl kierowania wyprawą jest sprawą indywidualną, zależy od kultury, znajomości uczestników, itd. Kierownik musi mieć autorytet w tej dziedzinie, którą się zajmuje. Uważam, że najlepszy kierownik to taki człowiek, który w pewnym momencie, kiedy uczestnicy nie mogą już wejść, nie mogą nic zrobić, on wtedy rusza, daje z siebie wszystko, a nawet wyprowadza ich na szczyt. Zawsze uważałem, że kierownik musi być aktywny i musi być w głównych obozach, musi się orientować, co się dzieje i musi mieć autorytet. Poza tym, ważne jest, jak kierownik podchodzi do ludzi, jak podejmuje decyzje. Zresztą, gdy ma się na wyprawie takich ludzi jak: Kurtyka, Heinrich, Cichy, Chrobak, to co tu się wymądrzać? Przecież to są wszystko asy, którzy też byli kierownikami wypraw. Tylko, że kierownik musi podnieść odpowiedzialność do końca, to znaczy zbiera wszystkich, pyta się: "Co ty uważasz, co ty uważasz?", nieraz zadania są kontrowersyjne, a on musi podjąć ostateczną decyzję i wziąć za nią odpowiedzialność. Konkretny przykład: stoimy w jakimś miejscu na grani, jest mgła, i jeden mówi: "W prawo", drugi mówi: "W lewo", trzeci mówi: "Prosto", a kierownik musi zdecydować którędy iść i ponieść konsekwencje tego.

- Czy kierownik podejmuje decyzję aż do samego szczytu? (Paweł Garwoliński)

- Uważam, że to jest idealny kierownik, który jest również aktywnym wspinaczem. Zawsze starałem się takim by, wchodzić, być w górnych obozach, i na przykład, to, że zimą 1980 roku wszedłem i założyłem z Ryśkiem Szafirskim obóz na Przełęczy Południowej (7986 m n.p.m.), pomogło w tym, że Everest padł. Wcześniej na przełęczy był Krzysiek Wielicki z Walentym Fiutem i uznali, że warunki są tam nie do przeżycia. Wtedy uznałem, że wyprawa się sypnie, bo jeśli ktoś wychodzi do góry i są to ci najlepsi, i stwierdzają, że góra jest nie do zrobienia, to jest to właściwie wyprawa przegrana, jeżeli kierownik nawali i nie spróbuje sam. Ja spróbowałem, udało się i jeżeli chodzi o moje osobiste osiągnięcia, to wejście wtedy na Przełęcz Południową było jednym z moich największych wyczynów, bo nie będąc wcześniej w obozie III, zdecydowałem się pójść na przełęcz. Zresztą o mało nie przypłaciłem tego życiem, dlatego że w drodze powrotnej musiałem zostawić maskę tlenową Andrzejowi Heinrichowi, który wszedł na przełęcz bez maski. Mając przewyższenie z Kotła Zachodniego na Przełęcz Południową, musiałem mu oddać i sam zostałem bez tlenu. Wracając na dół nie mogłem znaleźć przed zmrokiem lin poręczowych i gdyby nie ta moja "cholerna" kondycja, która zawsze mnie ratowała, to przecież biwak zimą, na prawie 8000 metrów, bez tlenu, bez aklimatyzacji, przy temperaturze - 45 stopni... Szkoda gadać. Dopiero tuż przed świtem koledzy doszli do mnie i zeszliśmy do namiotów.

- Jak wygląda z pańskiego punktu widzenia odpowiedzialność kierownika wyprawy za wypadek?

- Uważam, że jeśli chodzi o alpinizm, o góry wysokie, w wspinaczkę - może tu grać rolę tylko sumienie, które może potem gryźć kierownika. Parę razy przy wypadkach śmiertelnych wkraczał prokurator, np. wypadek Staszka Latałły na Lhotse, lecz za każdym razem sprawa była umarzana, bo nie było żadnych podstaw do wszczęcia postępowania. Nikt nikogo nie zmuszał do wspinaczki, nie zniewalał, nie groził... (...) Natomiast Andrzej Czok stracił życie tylko przez ambicję (A. Czok zmarł na obrzęk płuc w obozie III podczas wspinaczki na Kanczendżongę w 1986 roku - przyp. red.). Był wspaniałym alpinistą, ale miał przerwę, gdyż wcześniej miał drobny zabieg z szpitalu, leczył odmrożenia palców po wyprawie na Dhaulaghiri). Rok się nie wspinał, A Wielicki i Kukuczka byli w doskonałej formie, o wiele lepszej niż Czok, mieli cholerne tempo. Andrzej chciał im dorównać, poszedł za wcześnie do ostatniego górnego obozu i dostał odemii. (...) Ten wypadek może być przykładem, że lepszy partner jest nieraz bardzo dużym niebezpieczeństwem dla słabszego kolegi. Może być nawet śmiertelnym zagrożeniem. Takim śmiertelnym niebezpieczeństwem był Kukuczka dla Piotrowskiego na K2. Wiecie, jak wyprawa biegnie dobrze, do sukcesu stają wszyscy, a jak jest wypadek śmiertelny, tutaj widać jak kierownik zostaje sam. Gdy zdarzy się tragedia na wyprawie, wtedy są momenty prawdy dla kierownika.

- Ale wydaje mi się, że każdy bierze odpowiedzialność za siebie... (Piotrek Garwoliński).

- No, częściowo. Bo jeśli przychodzi do kierownika lekarz i mówi: "Słuchaj, ten facet jest źle zaaklimatyzowany", to ja, jako kierownik, muszę mu zabronić wspinaczki, nawet gdyby chciał bardzo iść.

- Ale Czok by na tyle doświadczonym alpinistą, że zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Właściwie mógł równie dobrze powiedzieć: "Panowie, czuję się źle, nie idę". (P. G.)

- Nie jest dokładnie tak, jak mówisz, bo na przykład Wanda Rutkiewicz uważała, że kolejny raz, jak na poprzednich wyprawach, uda jej się ten numer, że pójdzie sobie na szczyt z leciutkim namiotem i wejdzie na szczyt (chodzi o ostatnia wyprawę Wandy Rutkiewicz na Kanczendżongę, z której już nie powróciła - przyp. red.). To jest za duże zaufanie do własnych możliwości. Natomiast kierownik powinien stać trochę wyżej i umieć ocenić, czy ktoś może przeceniać swoje siły. Dlatego też, m. in.: powinien skonsultować się z lekarzem, itp.

- A to akurat kwestia kontrowersyjna, ewidentna jest niejasność takiej oceny? (P. G.).

- Tak, ale kierownik, a był nim wtedy Andrzej Machnik (chodzi o wypadek Czoka - przyp. red.), powinien był wtedy powiedzieć: "Andrzej, wracasz do obozu I, a potem siedzisz jeszcze dwa dni w bazie" i wtedy doprowadziłby Czoka do aklimatyzacji. (...) Zresztą słuchajcie, podam wam charakterystyczny przykład. Dwóch studentów-grotołazów przyjechało w Tatry. Wcześniej mieli egzaminy, sesje, nieprzespane noce, znacie te rzeczy. Na Ornaku siedziała już jedna grupa i donosiła sprzęt do jaskiń. Studenci przyjechali rano, całą noc spędzili w pociągu, na korytarzu z powodu tłoku, doszli do schroniska, a grupa, która rozpoczynała akcję zapytała: "Chłopcy, pomożecie nam wynieść sprzęt?". Na to młodzi i ambitni: "No jak nie pomożemy!", zarzucili plecaki i poszli. Tamci mieli kondycję, szli szybko, a naszą dwójkę poniosła ambicja, no bo jak mieli zostać w tyle, i choć mieli ciemno w oczach, to szli dalej. I umarli chłopcy, umarli na podejściu. Bo serce to tylko serce. Nie mieli kondycji, poniosły ich ambicje i tak to się skończyło.

- Co jeszcze jest, Pana zdaniem, do zrobienia w himalaizmie? Jak będzie się rozwijał himalaizm? (Witek "Butold" Kowalski)

- Do zrobienia zimą pozostało jeszcze siedem ośmiotysięczników. Gdybym miał pieniądze, to najchętniej zrobiłbym wyprawę zimową na Makalu albo jeszcze raz na K2.

- No tak, ale te zimowe przejścia to pewnie kwestia jeszcze może czterech, pięciu lat. (W. K.)

- Może, to wszystko zależy od tego, czy będą pieniądze. Ale należy jak najszybciej zrobić zimowe wejście na Shishapangmę (8047 m n.p.m.). To łatwy szczyt. Zamiast jeździć po Tybecie, powinniście zrobić zimowe wejście na ten szczyt i w ten sposób weszlibyście do historii.

* * *

Nie był to koniec naszej rozmowy z Andrzejem Zawadą. Długo jeszcze rozmawialiśmy o przyszłości polskiego himalaizmu, o Evereście, o zimowym K2, o stylu alpejskim w górach wysokich. Już niedługo opublikujemy najciekawsze fragmenty tej rozmowy. Tymczasem w następnym numerze Biuletynu będziecie mogli przeczytać wywiad z Januszem Kurczabem, kierownikiem polskich wypraw na K2 i Shispare w Karakorum. Dowiecie się, jak wyglądała jego droga w góry i jaki jest jego punkt widzenia na rolę kierownika we współczesnym alpinizmie i himalaizmie.

P.S. Za pomoc w zadawaniu pytań dziękuję Pawłowi i Piotrowi Garwolińskim oraz Butoldowi.