spisał: Butold

Jak zostałem Wężem? Kiedy to było... Luty - marzec 80 roku. Piotrek pracował wtedy w Oddziale - urzędnik Zaremba miał tam swoje biurko, a po drugiej stronie pokoju drugie urzędnik Piotr Maciejko (Almatur). Dziadka zresztą łatwiej było spotkać w Harendzie niż w pracy. Pewnego dnia przyszedłem do Piotra z jakimś tam interesem, a on właśnie w drugim pokoju z BBJ-em coś planował. Jakoś im nic nie wychodziło i kiedy wszedłem Piotr rzucił: "O, znowu przyszedł mnie męczyć ten wąż Ogłoblin!". Wtedy przeszło to bez echa. Ale na Wielkanoc pojechałem w Tatry Zachodnie z BBJ-em i on sobie o tym przypomniał, spodobało mu sie i zaczął mnie tak nazywać...

* * *

Na pierwszej mojej wycieczce kursowej zostałem poproszony przez Węża o posłodzenie mu "herbaty". Wiedziałem oczywiście na czym polega "wężówka" i jak należy wsypałem 5 łyżek cukru, dumny zaniosłem "herbatę" Wężowi. Ledwo odwróciłem się usłyszałem "Rapsondku posłódź mi herbatę, Butold mi cukru żałuje!"

Wąż zawsze był bardzo wybredny jeśli chodzi o jedzenie, przynajmniej od czasu kiedy Gawlas na przejściu zrobił mu pierogi z jagodami, toteż nie raz dopiekł na tym tle kursantom. Nie dziw, że kiedyś w ramach zemsty podłożono mu na kanapkę otwieracz do konserw. Ktoś podał kanapkę i wszyscy z zaciekawieniem czekali na efekty. Wąż podziękował, ugryzł kawałek, powiedział coś, potem zjadł drugi kęs, potem trzeci, czwarty, wreszcie całą kanapkę... Kursanci zamarli z przerażenia... Spryciula, wyczuł otwieracz i schował go pod językiem.

(Blitz)

Krótki paszkwil nt.:
"Jedynie prawdziwa historia powstania bazy"

 

- Psiakrew - zaklął zbój Madej i przeciągnął się, aż zatrzeszczały jego może znowu nie tak bardzo stare, ale za to do cna zreumatyzowane kości. Siedział na Krowiarkach już trzeci dzień, a nie trafił mu się żaden łup godny zachodu czy wschodu. Hej, nie tak to bywało za nieustraszonego barona De Vischek'a, który zbójcom życie umilał nieustannymi pościgami i obławami. Teraz baron w jakiejś tam Warszawie na kierowniczym stanowisku, podróżnych i kupców mało, a Madejowi nóż zaśniedział i toporek rdzą się pokrył. Już nawet nie ma do kogo gęby otworzyć i kilku słów zamienić, nie mówiąc o obrabowaniu kogo czy torturowaniu na budzącym grozę Madejowym Łożu.

Gdy tak dumał o ciężkich czasach transformacji ustrojowej, szmer jakiś niezwykły usłyszał i nagle stanął przed nim rycerz jakowyś straszliwy. Uzbrojony był po zęby. Na ekwipunek jego składał się hełm wielki, osmolony straszliwie, siekiera potężna a wyszczerbiona na wrażych łbach okrutnie, buty wielgachne, a tak ciężkie, że każdy z nich mógł czaszkę niedźwiedzia zgruchotać. Miał też tobół wielki na plecach, z którego przeróżne akcesoria wojenne, grozę budzące, wystawały. Zadrżał Madej, albowiem poznał typ wojaka rzadko pod Babią Górą spotykany, z opowieści mu tylko znany, kursantem zwany. Wojska kursanckie, napastujące ludzi głównie w innych częściach Beskidów, postrach budziły poprzez swoje pojawianie się nie wiadomo skąd - nie wiadomo gdzie i zjadanie wszystkiego, co tylko miało jakąś wartość odżywczą, od rzemyków skórzanych poczynając, a na standardowym kicie górskim kończąc. W dodatku kursanci chodzili zwykle co najmniej parami, jeśli nie w większych grupach. Zaraz też z krzaków wyłoniło się kilku innych osobników. Stanęli zaskoczeni, zaś jeden z nich - odznaczający się długą czarną brodą spytał: "Azaliż byłby to zbój Madej?".

Próżno Madej zaprzeczał - został rozpoznany. Zaraz też pojmano go i spętano, a nad ranem na posterunek żandarmerii odstawiono. Poniósł więc Madej zasłużoną karę. Zaś oddział kursancki przejął miejsce, gdzie zbój swe nieszczęsne ofiary torturował i tam założono bazę dla turystów, nazywając ją tradycyjnie "Madejowym Łożem"

 

Od redakcji: Oczywiście baza powstała w całkiem inny sposób i prawdopodobnie w innym nieco czasie historycznym. Kiedy? Tego zapewne najstarsi klubowicze nie pamiętają. Należy także stanowczo zdementować pogłoski, jakoby urządzenia do torturowania pozostałe po Madeju nadal były w użyciu.

Początek maja? No to w Alpy! To chyba na narty? Broń Boże! Toż to nie sezon. Nikt rozsądny tam teraz nie jeździ dla wspinaczki! No to tym bardziej! Poza tym tradycja: dwa lata temu Mont Blanc, rok temu - no nic, ale wszyscy wrócili, choć niektórzy trochę poodmrażani. No więc hajda na koń, chętnych jest wielu.

***

Ruszyła nas czwórka. Duszczyk i Chudy traktują to jako początek przygotowań do wyjazdu w Himalaje. Dla mnie i Andrzeja to pewnie wyjazd roku.

***

Kto nie zna Duszczyka, to jakby nie żył jeszcze.

***

Doświadczenia roku ubiegłego mówią, że o tej porze roku chodzić można praktycznie jedynie nocą i rankiem. Zatem na stacyjce kolejki w Rotenboden czekamy kilka godzin do wieczora. A stacyjka - jak to normalnie samotna, opuszczona stacyjka na wysokości 2815 m n.p.m. - woda bieżąca, elektryczna suszarka do rąk, czysty kibel (rok temu podobno nawet pachnący). Zwyczajnie, Szwajcaria.

***

W Zermatt spotkany przewodnik nie dawał nam dużych szans na wejście. Nikt teraz nie wyrusza w górę bez nart.

***

Gdy wieczorem ruszamy w dół do lodowca, widać wyraźnie, że jest znacznie mniej śniegu, niż rok temu. Nocą lodowiec też prawie trzyma, zapadamy się dość rzadko. W rezultacie dwudniowy odcinek (sprzed roku) pokonujemy w 5 godzin.

Trzydzieści metrów przed miejscem na bazę, olbrzymim głazem (średniej wielkości domek ustawiony niczym blok na Zamarłej Turni), trafiamy na pas grząskiego śniegu - zapadamy się po uda, pas, szyję, nos... Smak radości chodzenia w pełni dnia.

***

Noc gwiaździsta. Dzień skwarny. Prażymy się niemiłosiernie w namiotach. Cóż za perwersyjna metoda spędzania urlopu!

***

Obserwujemy narciarzy spokojnie i szybko posuwających się w górę na fokach, a potem zjeżdżających migiem w dół. Dla nas jest to niemożliwe. Takie zdobywanie gór jest w sposób oczywisty niesportowe! Co by nie mówić, jesteśmy jedynymi idiotami wchodzącymi klasycznie.

***

Żaden z nas nie ma kondycji (oprócz Chudego, który jest "chudym pedałem"), więc sprzętu wzięliśmu rozsądne minimum i żarcie tylko na 4 dni. Nie ma więc zbyt wiele czasu

***

Ściana Liskammu naprzeciwko nas co chwila huczy lawinami. Jest piękna.

***

W nocy pogoda dupnęła, więc nie wyszliśmy w górę. Z rana było lepiej, wyruszyliśmy więc na pół-lekko z zamiarem założenia wysokiego biwaku i później nocnego ataku. Chudy spróbował jeszcze "z marszu" samotnego ataku po śladach narciarzy, ale zwiało go z grani szczytowej. Wszystkich nas zaś zgoniły w dół z powrotem do namiotów coraz bardziej rozrastające się chmurne soczewy na niebie. Zawieja w nocy potwierdziła słuszność naszej decyzji. A jak się później okazało, Chudy i tak wchodził na boczny szczyt, Nordend.

Pogoda z rana nie budziła już takiego wstrętu. Przenieśliśmy obozowisko ponad pierwszy próg. Do szczytu jeszcze ponad 1300 metrów w pionie. Kalkulacja jest prosta: jutro w górę - lub w dół. Ostatnia szansa.

***

Stopienie menażki śniegu zajmuje pół godziny. I pochłania dużo gazu. Skończy się nam przy śniadaniu.

***

Andrzej, bywały w górach Imperium, prezentuje tamtejszy patent: czarna folia + śnieg + słońce = woda. Genialne. Mamy fabrykę wody. Działa niestety tylko na słońcu.

***

Słońce już nisko, podświetla od tyłu klasyczny kontur Matterhornu, ostro zarysowuje piękną piramidę Weisshornu. W końcu kryje się gdzieś za granią Dent Blanche. Cień, od dawna kryjący dolinę, sięga teraz nas i wędruje w górę. I w końcu jest! Oświetlona ostatnimi blaskami słońca, Góra Czerwona. Monte Rosa.

***

Wyjście ze śpiwora w ostry mróz w środku nocy dalekie jest od przyjemności. Szybkie śniadanie i idziemy przy świetle czołówek. Powoli, równo, bez zbędnych zatrzymywań.

***

Świt na wysokości 4000 m n.p.m. jest cudowny. Różowa poświata nad szczytami, potem promienie słońca rozświetlają co wyższe szczyty. Już błyszczy wierzchołek Matterhornu, Weisshorn, Dom... A tam w oddali?... Mont Blanc? Nie, to trochę w lewo i nieco dalej. To jest masyw Grand Combin.

***

Na przełęczy Sattel wydaje się, że najgorsza robota - rozciągnięte, wznoszące się, w końcu stające dęba platteau - za nami. Ale pozory mylą. Teraz zaczyna się Grań! Kijki do plecaków, w ręce dziabki i czekany. Kolejne turniczki i grańki, wspinaczka coraz trudniejsza, a szczytu ciągle nie ma.

***

Skałkowe czwórki żywcowane po dwóch piwach w rozwiązanych adidasach to jednak nie to samo co II+/III w rakach na 4500 m n.p.m.

***

Dufourspitze, 4634 m n.p.m.. Niezbyt przestronny, przepaścisty, powietrzna grań. Wokół wszystko niższe. Tyle szczytów do zdobycia.

***

Schodząc asekurujemy się liną. Na przełęczy odpoczywamy, czekamy aż zjadą w dół narciarze, którzy dotarli tu po nas. Ski-alpiniści, szpanerzy, cha, cha. Raz-dwa i są już w dole. A my zaczynamy międlić śnieg.

***

Pić, pić, pić, pić... Cokolwiek! Słońce, żar, hektary śniegu. Pić!!!

***

Śnieg pozostawiony przy namiotach w torbie foliowej daje pół kubka wody. Woda śmierdzi plastikiem i jest ohydna. Smakuje jak nigdy.

***

Wracaliśmy radośnie i niespiesznie. Zrobiliśmy co było do zrobienia, zjedliśmy co było do zjedzenia. W Zermatt McDonald's i Chef Salad, Big Mac, frytki, Grosse Mineralwasser, Cheesburger, Sprite itd. Towarzystwo z sąsiedniego stolika odsiadło się dalej. Czyżbyśmy śmierdzieli?

***

Na koniec jak prawdziwi turyści pojechaliśmy do Chamonix i kolejką razem z tłumem Japończyków wjechaliśmy na Aiguille du Midi. W oddali bieląca się Monte Rosa. Potężna. Nasza. A tuż obok - Mont Blanc. Od strony Courmayer? Może za rok. Albo może Dom. Albo Weisshorn. Albo...

P. S. W wyprawie udział wzięli: Jarek Duszczyk, Paweł Garwoliński, Andrzej Karpiuk, Tomasz Pietrewicz.

Wojciech Krajewski

1

Trawa. Zapach trawy. Łąka. Barwy skał. To pierwsze nasze spostrzeżenia po ponad dwóch tygodniach spędzonych na lodowcu. Schodzimy obładowani sprzętem. Przez prawie trzy tygodnie siedzieliśmy w obozie pierwszym, z którego uczyniliśmy bazę wejściową na Pik Lenina. Daremne żale, próżny trud, - że zacytuję słowa poety. Słynący z pogody Pamir spłatał figielka.

2

Pewnego dnia, podczas drugiego załamania pogody stwierdziliśmy, że jutro musi się ona poprawić i wyszliśmy do obozu na 5300 m n.p.m. I owszem, doczekaliśmy się pogody, ale dopiero po trzech dniach. Rankiem wyjrzeliśmy z namiotów i... aż dziw - na niebie lazury. Następnego dnia na grani głównej wicher urywa głowę. Idziemy na nocleg na 6400 metrów. Wiatr jest tak silny, jakby ktoś otworzył wszystkie okna w pędzącym 150 km/godz. ekspresie*. Namiotem rzuca na wszystkie strony, mimo że wkopaliśmy go głęboko. Dziwna świadomość, że od szalejącej wichury dzieli nas milimetrowa ścianka namiotu.

Mój atak szczytowy to raczej nieśmiała próba, zakończona po dwóch godzinach na wysokości 6600 metrów. Wiatr wywiał ze mnie motywację do wejścia.

- Udało nam się tylko wytargać Wołodię Ilicza za bródkę, zamiast poklepać po łysince - stwierdził Andrzej, mój wspinaczkowy partner.

3

A więc schodzimy definitywnie. Pojutrze mamy lecieć śmigłowcem na Lodowiec Moskwina. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że pięć dni póżniej, na Piku Korżeniewskoj uwalczę 6950 metrów. Niestety, późna pora dnia i załamująca się pogoda zmusiła nas do zejścia.

Przed wyjazdem czytałem, że oba siedmiotysięczniki, tzn. Pik Lenina i Korżeniewskoj uchodzą za łatwe i rokrocznie doczekują się wielu wejść. Podobnie jest z sąsiadem Pika Korżeniewskoj - Szczytem Wszystkiego, czyli Pikiem Kommunizma. Jednak podczas naszego sześciodniowego pobytu na Polanie Moskwina zabiły się na nim cztery osoby...

Po odwrocie z Pika Piękności (Pika Korżeniewskoj) cały dzień oczekiwaliśmy na śmigło. Siedzieliśmy i jedząc resztki jedzenia obserwowaliśmy śmigłowiec, jak zabiera kolejne grupy alpinistów. Kolorowe sylwetki biegały, znosząc do wnętrza śmigłowca różne pakunki, aż wreszcie drzwi zamknęły się i maszyna ciężko uniosła się w powietrze, pochyliła szklany nos i jakby zsunęła się z lodowca w dół doliny. W końcu i nasza kolej. Teraz my jesteśmy kolorowymi sylwetkami, tłoczącymi się przy śmigłowcu.

Lot. Przelatujemy obok Pika Korżeniewskoj. Powrót. Nie udało się wejść, szkoda. Ale na pewno niczego nie żal. Przecież każde doświadczenie kiedyś zaprocentuje.

4

Leżymy w namiocie. Wieczór. Znajomy szmer śniegu padającego na tropik. Jutro wyjeżdżamy - w Pamirze zaczęła się jesień.

- A może by tak w przyszłym roku pojechać w jakieś cieplejsze kraje? - odzywa się Andrzej. Może rzeczywiście dość już sezonów ze śnieżnym latem?

* * *

*Po powrocie stwierdziłem, że to musiałby być francuski TGV pędzący z prędkością 250 km/godz.

Marlena z domu Motorówka Leszczyńska

Ostatnio nic specjalnego niestety się nie dzieje, wypraw coraz mniej (może latem coś się ruszy), więc postanowiliśmy wprowadzić kolejną prawie stałą rubrykę mianowicie wspomnienia z klubowych wypraw kaukaskich. Jeśli ktoś nie pamięta , to przypomnę, że w historii klubu były do tej pory cztery wyprawy kaukaskie. Były to mianowicie następujące wyprawy: PIPKANS '90, DUPKANS '90, CIPKANS '90 oraz FIUTKANS '91. Nie gorszcie się drogie dziatki, te wyprawy naprawdę się tak nazywały. Na poczatek tekst Motorowki o wyjeździe na Fiszt.

Redakcja

Prawie dla wszystkich był to pierwszy wyjazd w wysokie góry. Planowany na trzy miesiące wcześniej, organizowany za pośrednictwem dwóch klubów radzieckich, zapięty na ostatni guzik.

Do Moskwy dojechaliśmy pociągiem. Na dworcu przyjęli nas ludzie z moskiewskiego klubu górskiego, którzy starali się nas zabawić i zapewnili nocleg. Następnego dnia oglądaliśmy to dziwne miasto (Moskwę - przyp. red.) z pokładu samolotu. Po prawie dwóch godzinach lotu jesteśmy w Krasnodarze. Tu opiekę nad nami przejmuje szef Krasnodarskiego Klubu Alpinistów i Skałołazów - zawodowy alpinista Iwan Aristow. Jak przystało na zagranicznych turystów taksówkami jedziemy do hotelu, jemy kolację w luksusowej (jak na te warunki) restauracji, popijając czterema dzbankami wspaniałego kruszonu. Wynajętym autobusem jedziemy w góry do Guzaripla - małej wioski u podnóża gór, zwiedzamy muzeum Kaukaskiego Parku Narodowego i starożytne grobowce, z których niewiele pozostało.

Wreszcie po trzech dniach podróży naprawdę wjeżdżamy w góry. Zachwyceni wysokim komfortem wycieczki po jakimś czasie obawiamy się, czy nasi dwaj opiekunowie pozwolą nam chodzić na nogach i zmęczyć się trochę. Jakby czytając w naszych myślach kierowca zatrzymał się mówiąc, że dalej już nawet wiezdiechod nie dojedzie i musimy iść pieszo. I tak szczęśliwi (nareszcie w górach) i nieszczęśliwi zarazem (plecaki są bardzo ciężkie) ruszamy na spotkanie z przygodą. Na pierwszej polanie Walera - nasz drugi przewodnik z Guzaripla - robi panoramkę okolicznych szczytów. Między innymi wskazuje na dość łagodną, ośnieżoną górę Czugusz (ok. 3000 m n.p.m.). Niedawno penetrowała ją kilkudziesięcioosobowa grupa radzieckich turystów. Nagłe załamanie pogody, śnieg, wiatr spowodowały, że dwadzieścia osób już nie wróciło.

Po dwóch godzinach marszu zrobiliśmy krótki odpoczynek w pasterskiej chacie. Cieszy herbatka, czekolada, ale najbardziej widoki. Każdy cyka bez opamiętania. Jakże przydałby się szeroki kąt. Przed nami zastygłe fale Kamiennego Morza - z naszej strony ostre i niedostępne, a na górze podobno jest asfaltowa droga. Trudno jest uciec od cywilizacji. Ciężko jest zebrać się do drogi, ale Iwan pogania. Po południu ośnieżone, strome stoki to istna fabryka lawin - ten argument w końcu skutkuje. Już od pewnego czasu idziemy za Walerą, ścieżka już się skończyła. Jest coraz piękniej. Chciałoby się mieć oczy na całej głowie, żeby widzieć wszystko, ale byłoby to dość kosztowne zaopatrzyć każdą parę w okulary przeciwsłoneczne. W końcu widać Fiszt - olbrzymi masyw z wyraźnie zaznaczonym wierzchołkiem. Idealnie mieści się na matówce aparatu.

Gdy dochodzimy do schroniska, spod śniegu wita nas tylko dach i okna strychu. Do wejścia trzeba schodzić po wykutych w zmarzniętyn śniegu stopniach. W środku czeka trzech Rosjan i kompot. Cudowne! Cały gar! (Rosjan czy kompotu? - przyp. red.) Po chwili wyciskamy z niego ostatnie krople. Do wieczora zapoznajemy się z podstawową topografią okolicy: kibelek za skałką, zjeżdżalnia - skałka obok, w przeciwnym kierunku strumyczek i mycie, w lasku drzewo na opał. O świcie zabieramy raki, czekany i wyruszamy w górę na przełęcz Białorieczeńską. Jest to wycieczka aklimatyzacyjna. Po drodze oglądamy śliczną jaskinię na dość stromym stoku. W środku mienią się lodowe dekoracje: stalaktyty, stalagmity, draperie o przeróżnych kształtach. Całość wygląda jak komnata Królowej Śniegu. Z jaskini zjeżdżamy na czekanach i wchodzimy na przełęcz. Tutaj właśnie przebiega granica między dwoma kontynentami. To śmieszne uczucie stać jedną nogą w Europie, a drugą w Azji. W budce tuż obok odpoczywamy i każdy tuląc się do innych, próbuje rozpuścić w ustach zmarzniętą kostkę mlecznej czekolady. Do schroniska wracamy tą samą drogą. Przygotowujemy się do jutrzejszego ataku.

Jest ciemno, zimno, nogi po wczorajszym spacerze trochę zmęczone, w brzuchu skacze śniadanie i jedyna rzecz na którą mam ochotę to sen. Na szczęście pierwsze promienie słońca przywracają dobre humory. Siadamy na starym lawinisku u podnóży Fisztu, a dokładnie Czerwonych Skał i zakładmy raki. Lśniąca Góra (tak nazywają Fiszt autochtoni) rzeczywiście błyszczy w słońcu, niebo wokół niej jest tak błękitne, że bardziej już nie może, a nad dostojnym Osztenem wiatr jak zwykle unosi obłoki śnieżnego pyłu. Idziemy za Iwanem, który ostrzegł nas przed niebezpieczeństwem lawin i sam wybiera jak najlepszą drogę.

Dochodzimy do kotła pod szczytem, robimy odpoczynek. Widoczność jest coraz gorsza, a wiatr coraz większy. Mimo to próbujemy ataku. Wchodząc na grań prowadzącą na szczyt jesteśmy przewiani do szpiku kości, zakładamy na siebie wszystko, co się da założyć. Od razu widać, kto jest doświadczonym górołazem - Iwan wyjmuje z plecaka maskę na twarz zrobioną z karimaty. Wygląda w niej dość śmiesznie, ale jest lepszy patent na ochronę twarzy niż gruba warstwa "Dermosanu". Nasze policzki i nosy są już od dłuższego czasu purpurowo-sine, a zimny wiatr nie słabnie. Zresztą to już nie wiatr, a zawieja. Gogle, puchówki i szaliki nie wystarczają. Wolno stawiamy kroki - Iwan poszedł przodem, jest już na grani, jednak wraca. Niestety, nie dziś! Wszyscy bardzo chcieliśmy, ale obawa, że mogłoby nas przewiać na drugą stronę zadecydowała. Pokonani wracamy tą samą drogą do domku. Przez resztę dnia wylegujemy się w słońcu - na dole pogoda jest cudowna. Znów słyszymy dźwięki walerowej radiostacji "Tu gribok dziewietnadcat'" i sprawozdanie z dzisiejszej wyprawy. Jesteśmy tu strzeżeni jak oczko w głowie.

Przez radiostację Walera zamawia liny, uprzęże, karabinki. Jeżeli i jutro będzie tak wiało, to ze sprzętem mamy większe szanse.

Znów ta sama droga, tym razem każdy idzie swoim tempem. Dochodzimy do kotła: nikogo nie ma. szukamy wzrokiem Iwana - jest na szczycie. Jednak można! (tutaj Motorówka zatraciła ciągłość i niestety nie wiadomo, co było dalej. Z dobrze poinformowanych �ródeł wiemy jednak, że dalej była wycieczka dookoła masywu Fisztu). Mijamy czerwone skałki - tu skręca się na Fiszt. Dziś idziemy prosto. Mijamy piękną poszarpaną grań. Pytamy Walerę o nazwę. W Polsce każda turniczka miałaby swoją nazwę i kilkanaście wariantów wejścia. Tu to po prostu grań boczna Fisztu.

Dochodzimy do przełęczy. Na sąsiednim stoku momentami przebija coś na kształt drogi. To stary kupiecki szlak.

Na przełęczy zasłużony odpoczynek. Walera rozkłada radiostację. Jesteśmy pełni podziwu. Podczas gdy my nosimy w plecaku śpiwór, kurtkę, aparat i coś do żarełka, Walera oprócz tego dźwiga ok. 10 kg żelastwa. Iwan trzyma nad głową rozciągnięty drut, a Walera jak zwykle krzyczy "Tu gribok dziewietnadcat'". A my wylegujemy się na słońcu od czasu do czasu sięgając ręką po garść wysokokalorycznej mieszanki prażonych płatków owsianych z bakaliami made by Plasti. Gdy przewodnikiem jest Walera, Iwan pilnuje tylko, żeby nie wejść w teren lawiniasty. Momentami jednak nie mamy wyjścia - wtedy pędzi nas jak baca owce. Po południu docieramy jakoś pod ścianę Fisztu. Dech zapiera nam w piersiach. Z tej strony jest po prostu nie do zdobycia. Brązowozłotoczerwona ściana zakończona ostrymi turniczkami fantazyjnie powyginanymi. Mniej więcej w połowie wysokości jasny placek wielkości kilku metrów. Zdaniem Walery niedawno oderwał się stąd kawał skały. Poczuliśmy się średnio bezpiecznie, mimo to długo syciliśmy się pięknym widokiem. Tuż przed zmierzchem dochodzimy do dużej polany. Spod śniegu wystają dachy pasterskich szałasów - tu będziemy spać. Odkopujemy wejście do najbardziej wystającego domku i przystosowujemy podest do spania. Nie wszyscy - jeden ze śmiałków postanowił wykopać jamę śnieżną i w niej spać. Tak też uczynił.

Wieczorem długo gotowaliśmy przeróżne potrawy. W końcu znużeni zapachem spalonej benzynki, z pełnymi brzuchami bez trudu zasnęliśmy. Wyjątkowo pobudka była po świcie. Pierwsze co zrobiliśmy, to sprawdziliśmy, czy nasz dzielny kolega Paweł jest bryłką lodu czy nie. Przywitał nas z uśmiechem. Bardzo ciepło mu nie było, ale nic też nie odmroził. ("Pamiętam to dokładnie: było zimno jak cholera" - oznajmił Plasti 12.06.1994 r.). Wspaniałe słońce towarzyszyło nam tym razem w drodze przez przełęcz Biełorieczeńską do schroniska. Fiszt powoli zmieniał swoje oblicze, łagodniał, bardziej przypominał ten wierzchołek, który zdobywaliśmy. Był to dzień z łezką w oku - ostatni dzień - pożegnanie z Fisztem.

Znów piękne panoramki, wyraźne grzbiety, cisza, harmonia. Wszystko, co zostało gdzieś tam daleko w mieście, w domu wydaje się takie małe, nieistotne. Nad wszystkie uczucia wybija się pragnienie wtopienia w krajobraz. Idąc natykamy się na ślady niedźwiedzia. Coś wyrwało go z zimowego snu - może niosący się w powietrzu zapach nadchodzącej wiosny, może po prostu burczenie w brzuchu. W tym momencie zazdrościłam mu życia w tym świecie, on tu jest u siebie - my przyjeżdżamy na chwilę, delektujemy się urokiem gór, wchłaniamy dobre, zdrowe powietrze i wracamy do domów, szkół, do tzw. normalnego życia, choć przez ten tydzień to właśnie wydawało się tak normalne. Dochodzimy do przełęczy Biełorieczeńskiej, dalej drogę już znamy - tu zaczęła się nasza przygoda z Fisztem i tu się kończy. Wczesnym popołudniem dochodzimy do domu. Wita nas Piotr. Romek leży nadal w śpiworze - wyposażenie apteczki, które wrzucił w siebie - nie pomogło (złożeni chorobą powrócili do bazy wcześniej - przyp. red.) Teoria z przeziębieniem też chyba była fałszywa - to coś przypomina ospę.

Korzystając ze słońca wylegujemy się przed domkiem. Ze strychu słychać: "Tu gribok dziewietnadcat'". Walera informuje o szczęśliwym powrocie z obchodu Fiszta i zamawia na jutro wiezdiechod i autobus do Krasnodaru. Panowie dla żartu domagają się dwóch skrzynek piwa i basenu, a sympatyczny przewodnik puścił te groźby w eter już nie na żarty. Do późnej nocy siedzieliśmy przy herbacie i mleku skondensowanym, opowiadając dowcipy. Rosjanie mają niesamowite poczucie humoru. Po pewnym czasie śmieliśmy się nawet z tych żartów, których nie rozumieliśmy. Następnego dnia z ciężkimi worami udaliśmy się w drogę powrotną. Panowie rozłożyli zawartość Romkowego plecaka pomiędzy siebie. Jego właściciel czuł się niestety coraz gorzej. Dopiero w Polsce okazało się, że Romek już zdobywając Fiszt przechodził pierwsze stadium odry. A wysiłek i wysokość nie były w tym przypadku najlepszymi lekarstwami. Na polanie skąd zaczęliśmy nasz marsz 8 dni temu czekał już na nas wiezdiechod, którym dojechalismy do Guzaripla. Na dole wiosna w pełnej krasie i już cywilizacja. Dojechaliśmy do centrum wioski. Tu mieszkał lekarz. Szczęśliwie się złożyło, że naprzeciwko był sklep z rzeczami różnymi. Podczas gdy Romek z Iwanem poszli do wracza, my "napadliśmy" na sklep wynosząc kilka słoików soku pomidorowego i gruszkowego - z resztek jedzenia urządziliśmy ucztę na trawie. Czekając na autobus napychaliśmy brzuchy.

Nie wszyscy wierzyli w przyjazd autobusu. Po dwóch godzinach zaniepokojeni Iwan i Walera znający tutejsze realia zapakowali nas do wiezdiechodu i wyjechaliśmy na spotkanie oczekiwanego środka transportu.

Podróż tą machiną w upalny dzień po zakurzonych drogach to ciekawe przeżycie. Na początku jazdy żądni widoków jechalismy z odkrytą plandeką. Było ekstra, jednak po pewnym czasie miejsca przy klapie stawały się coraz mniej atrakcyjne, a siedzący tam ludzie bardziej przypominali górników po kilkudniowej pracy niż turystów. Po drodze spotkaliśmy nasz autobus, więc warunki znacznie się polepszyły. Wieczorem dotarliśmy do hotelu w Krasnodarze. Upragniona kąpiel. Niestety - bar nieczynny, a piwo jest nie w skrzynkach, a w dużych słojach. Planowana wielka biba na zakończenie nie wypala - wszyscy ze zmęczenia zasypiają na stojąco.

Rano Iwan odwozi nas na lotnisko. Okazało się, że żaden taksówkarz nie chciał nas zawieźć (sobota - wczesny ranek), więc on całą noc remontował swój zepsuty samochód, żeby to zrobić. Pożegnalny uścisk ręki, podziękowania, wymiana adresów, odprawa i kierunek Moskwa. Tam MacDonald's, Dworzec Białoruski i "Polonezem" do domu.

* * *

Fiszt to już wspomnienie - wszystkie przygotowania, wyjazdy kondycyjnie zostały uwieńczone sukcesem. Patrząc z perspektywy był to jeden z najwspanialszych dotychczasowych wyjazdów. Wspaniale dobrana ekipa, rewelacyjna organizacja ze strony Krasnodarskiego Klubu Alpinistów i Skałołazów. Ze szczegółów organizacyjnych warto dodać, że polskim kierownikiem wyprawy był Roman "Łaskawca" Karpiuk, wyjazd doszedł do skutku dzięki staraniom i znajomościom Andrzeja Karpiuka, a w skład wspaniałej ekipy wchodzili: Romek Karpiuk i jego brat Andrzej, bracia Piotr i Paweł Dewiszkowie, Paweł Janyst, Bożena Mazur, Rysiek Nakonieczny, Misiek Domeradzki, Tomek "Lelo" Lelonkiewicz, niżej podpisana oraz alpinista radziecki Iwan Aristow i Walera. Im wszystkim chciałabym zadedykować te wspomnienia.