Cordillera Real - boliwijskie pasmo Andów

Cordillera Real rozciąga się na północ od boliwijskiej stolicy La Paz, oddzielając pogórze Yungas od płaskowyżu Altiplano. Pasmo to poprzecinane jest szeregiem szlaków turystycznych, poprowadzonych wzdłuż dróg inkaskich. Najbardziej znane z nich to Choro (obliczone na pięć dni trekkingu) i trochę krótszy - Taquesi. Oba zaczynają się na wysokości 4 tysięcy metrów, prowadzą przez kilka przełęczy na wysokości prawie 5 tysięcy, by później łagodnie schodzić aż do miejscowości o tropikalnym klimacie, położonych 4 tysiące metrów poniżej. Przez prawie cały czas wędruje się wybudowanymi ponad pięćset lat temu drogami, przemierza się skonstruowane przez Inków groble i schody.

To właśnie dzięki takiej sieci komunikacyjnej możliwe było przesyłanie do władcy Inków wiadomości z najbardziej odległych krańców państwa. Specjalnie wyszkolone grupy posłańców były w stanie przemierzyć z powierzoną im informacją nawet do dwustu kilometrów w ciągu doby. Dzisiaj drogi te wykorzystywane są głównie przez turystów. Szlak nie jest oznakowany w żaden sposób i o ile w niższych partiach bujna roślinność uniemożliwia zboczenie z obranej trasy, to wysoko w górach, na skutek braku stosownych map i dokładnych opisów przejścia, o taką pomyłkę jest łatwo.

Najlepszy okres do odbywania trekkingu wypada między majem a październikiem, kiedy trwa tam pora sucha. Niestety nie wszyscy mają szczęście znaleźć się w La Paz dokładnie w tym czasie. Z doświadczenia jednak mogę powiedzieć, że pierwsza połowa kwietnia równie dobrze nadaje się na takie eskapady. I choć zdarzają się popołudniowe deszcze, to jednak niemalże puste szlaki i możliwość niespotkania przez kilka dni żywej duszy w pełni wynagradzają niewygody związane z przemokniętym obuwiem.

Większość biur turystycznych, a tych w La Paz nie brakuje, zamieszcza w swojej ofercie trekking szlakami inkaskimi. Gwarantują opiekę przewodnika, tragarzy, kucharza i nie wiadomo kogo jeszcze. Oczywiście za sowitą opłatą, która sprawia, że żaden z ceniących siebie turystów takiej propozycji nie zaakceptuje. Podobnie było w przypadku naszej grupy, złożonej z trzech Izraelitów, Kanadyjki, Amerykanina, no i rzecz jasna Polki, czyli mnie. Po zaopatrzeniu się w odpowiedni przewodnik i coś, co nosiło dumną nazwę mapy, a nam wydawało się zaledwie nieudolnym szkicem tamtejszych terenów, postanowiliśmy w końcu wyruszyć. Początek jak zwykle nie był łatwy. Pobudka o wpół do czwartej nad ranem chyba nikomu się nie marzy. Nie wiem, jakim cudem udało nam się wstać, oddać część rzeczy w depozyt i dotrzeć na dworzec minibusów. Kolejne pół godziny straciliśmy na targowaniu się z kierowcą, a wiadomo, że jak się dobierze Polak do spółki z Żydem, to nie popuszczą. Kierowca w końcu ustąpił i zawiózł nas za połowę ceny. Niecałe 80 kilometrów przebyliśmy w cztery godziny, a droga wijąca się miedzy wierzchołkami sześciotysięczników przez swą wyboistość nie pozwalała usnąć najbardziej strudzonemu wędrowcy. Spośród gór wybijał się szczyt Huayna Potosi, na który co roku organizowanych jest tysiące komercyjnych wypraw. Za ogromne pieniądze przewodnicy są w stanie wywindować na 6 tysięcy nawet najmniej sprawnego turystę. Kiedy przejeżdżaliśmy tamtędy, wschodziło słońce i widoki były jak z najpiękniejszych kartek kalendarza. U podnóża góry rozciągał się malutki cmentarzyk wybudowany na wzór indiański. W jego grobach legli ci, którym w czasie wyprawy szczęście nie sprzyjało.

Dotarliśmy w końcu do doliny Zongo, w której pożegnaliśmy naszego kierowcę. Pierwszy dzień według planów miał być długi i męczący. Pomimo że znajdowaliśmy się na wysokości około 4 tysięcy metrów, żadne z nas nie miało objawów choroby wysokogórskiej, gdyż cały poprzedni tydzień spędziliśmy w La Paz, położonym na podobnym poziomie. Niskie temperatury zmusiły nas do owinięcia się w szaliki i czapki i dopiero później, gdy słońce wzeszło troszkę wyżej, zrobiło nam się cieplej. Tu w górach było zrozumiałe, dlaczego Inkowie czcili Boga Słońce. Gdy on spał, świat ogarniała nie tylko ciemność, ale i przeraźliwy chłód, gdy zaś się budził, nagle we wszystkich wstępowała radość życia. Na tej szerokości geograficznej (blisko równika) dzień niezależnie od pory roku trwa około 12 godzin - od szóstej rano do szóstej wieczorem. To powodowało, że musieliśmy nie tylko wcześnie wstawać, ale również wcześnie szukać miejsca na nocleg. O ósmej wieczorem temperatury tak spadały, że wszyscy zaszywali się do własnych śpiworów.

Ku naszemu zdziwieniu śniegu nie było zbyt wiele. Raki i czekany, które taszczyliśmy przez całą drogę, okazały się tylko zbędnym ciężarem. Najbardziej rozczarowani byli Izraelici, dla których śnieg byłby nie lada atrakcją. W ich planach oczywiście oprócz przejścia trasy, była wojna na śnieżki i lepienie bałwana. Zdjęcia obok białego stwora z marchewkowym nosem miały być wynagrodzeniem za kilka dni porządnego marszu. Niestety ich plany nie zostały zrealizowane, a zamiast tego wraz z Kanadyjką musiałyśmy snuć opowieści, jak wygląda świat pokryty półmetrową warstwą białego puchu.

Po pokonaniu dwóch przełęczy na wysokości prawie 5 tysięcy metrów zaczęliśmy wędrówkę w dół, która wraz z kilkoma podejściami na lokalne wzgórza wypełniła nam pięć dni. Z powodu braku porządnej mapy i dokładnego opisu trasy kilkakrotnie gubiliśmy drogę. Jednak im niżej, tym coraz wyraźniejszy stawał się inkaski szlak. Po dwóch dniach dotarliśmy do małej wioski indiańskiej, zupełnie odciętej od świata. Stało tam siedem domów, zamieszkanych przez dwie rodziny, w sumie niecałe dwadzieścia osób. Mieszkańcy żyli z hodowli lam, kóz i koni oraz z uprawy ziemniaków, których cześć szło na sprzedaż. Najbliżsi sąsiedzi byli oddaleni o dzień drogi. Pierwsze kontakty i rozmowy z dziećmi nie przyniosły żadnych rezultatów (no może poza wyłudzeniem od nas słodyczy), gdyż jak się miało okazać później, młodsze pokolenie posługiwało się na co dzień językiem keczua. Dopiero w szkołach dzieci zdobywają umiejętności płynnego mówienia, pisania i czytania w języku hiszpańskim. Była to pierwsza osada Indian, jaką napotkaliśmy podczas naszej wędrówki, ale nie ostatnia. Kilkakrotnie jeszcze mijaliśmy pojedyncze, małe chałupki zbudowane z kamienia, których mieszkańcy żyli głównie z hodowli. W jednej z takich wiosek, w której droga prowadząca z doliny Zongo łączy się z inkaskim szlakiem Choro, ludność, wykorzystując korzystne położenie, wprowadziła obowiązkową opłatę za przejście przez most. Wydawano nawet turystom bilety, stwarzając wrażenie, iż wszystko odbywa się legalnie. Zwykle jednak rzeki przekraczało się po leżącym w poprzek pniu drzewa, przytrzymując się jednocześnie zawieszonego obok drutu. W innej wiosce pewien sędziwy Indianin zbierał od wszystkich przechodzących autografy. Miał w tym celu specjalny zeszyt, w którym obok podpisów i narodowości widniały daty. Pierwsze autografy złożone były ponad dziesięć lat temu. Często spotykaliśmy też opuszczone domy. W jednym z nich, zagubionym gdzieś wśród gór urządziliśmy sobie schronienie na noc.

Na niżej położonych terenach domy konstruowano z drewna, a ludność pracowała na miniaturowych plantacjach bananów. Na miejscu można było nabyć dopiero co zerwanego banana i inne owoce południowe. Zanim jednak tam dotarliśmy, czekała nas długa wędrówka w dół, która nie tylko zapewniała nam wspaniałe widoki, ale także ból kolan. Przez te kilka dni mogliśmy obserwować zmieniającą się szatę roślinną. Na wysokości przeszło 4 tysięcy otaczały nas tylko skały, kamienie i przepiękne jeziorka, im niżej jednak schodziliśmy, tym bujniejsza stawała się roślinność. W ten oto sposób krajobraz górski powoli był zastępowany przez krajobraz lasu deszczowego. Z radością powitaliśmy pierwszy krzaczek, później pojawiły się pojedyncze drzewa, które wraz z upływem dni przekształcały się w coraz trudniejszą do przebycia gęstwinę. Po pewnym czasie czuliśmy się jak w prawdziwej dżungli, a wędrówka bez maczety byłaby chyba niemożliwa. Zmieniało się nie tylko otoczenie, ale i klimat. Śpiwory, które przez dwie pierwsze, jakże mroźne noce szczelnie zamykaliśmy, stały się zupełnie zbędne. Rozgrzane powietrze o bardzo dużej wilgotności powodowało, że człowiek bez przerwy szedł zlany potem i nawet zmierzch nie przynosił wyraźnej ulgi. Nie na darmo nazywa się lasy deszczowe zielonym piekłem. Tropikalny klimat dawał o sobie znać regularnym, popołudniowym deszczem. Padało codziennie przez prawie dwie godziny. Tak oto dotarliśmy do pogórza Yungas, oddzielającego Andy od lasów amazońskich. Tereny te należą do najżyźniejszych w całej Ameryce Południowej. Wszechobecne plantacje owoców cytrusowych i kawy powodowały, że kupowanie mandarynek czy pomarańczy okazywało się czynnością zupełnie zbędną. Po prostu wyciągaliśmy ręce i zrywaliśmy ten owoc, który nam się najbardziej podobał. Na Yungas uprawia się również krzaki koki, która jest bardzo rozpowszechniona (i legalna) w krajach andyjskich. Dzięki niej nie odczuwa się głodu, pragnienia czy zmęczenia. Zmniejsza też objawy choroby wysokogórskiej i dlatego często żują ją niezaaklimatyzowani turyści. Między innymi dzięki koce możliwa była (i jest) wykańczająca praca w boliwijskich kopalniach srebra, położonych na wysokości ponad 4 tysięcy metrów. Należy podkreślić, że same liście koki nie są narkotykiem i były używane przez inkaskich władców na długo przed przybyciem Europejczyków. Z liści tych wytworzyć można kokainę, a to powoduje, że rządy innych państw, głównie Stanów Zjednoczonych podejmują najrozmaitsze akcje, aby plantacje zlikwidować. Rezultatów tych działań nie zauważyliśmy, a w niektórych nawet miejscach krzaki koki rosły dziko.

Po kilku dniach porządnego marszu w tak radykalnie zmieniających się warunkach dotarliśmy w końcu do Coroico - miejscowości turystycznej położonej w samym sercu Yungas, na wysokości 1200 m. n.p.m. Stamtąd udaliśmy się minibusem do La Paz, a droga łącząca te dwa miasta należy do najbardziej niebezpiecznych na świecie. Aby ją przebyć autobusy muszą pokonać różnicę przeszło 3 tysiący metrów. Swą złą sławę trasa zawdzięcza wyboistemu podłożu i niezliczonej ilości zakrętów. Co kilka dni słyszy się o wypadkach, w wyniku których pojazdy stoczyły się do przepaści. Wzdłuż całej drogi ciągną się krzyże, które wraz z leżącymi 400 metrów niżej wrakami samochodów przypominają, że sława tej drogi jest w pełni uzasadniona. Chyba nie wiedziałam co robię, wybierając sobie miejsce przy oknie z prawej strony. Przez szybę widziało się głębokie przepaście i oddalone od nich zaledwie o kilka centymetrów koła autobusu. Los chciał, że akurat tego dnia obchodziłam urodziny. Pogoda znacznie się pogorszyła, co jeszcze bardziej ograniczyło widoczność. W duszy wszyscy dziękowali Bogu, że jechaliśmy do góry, gdyż według przepisów zawsze mieliśmy pierwszeństwo. Pojazdy nadjeżdżające z naprzeciwka musiały wycofywać się do takiego odcinka drogi, w którym możliwe stawało się wyminięcie. Po kilku godzinach stresującej jazdy dotarliśmy w końcu do La Paz, by tam odpocząć i już następnego dnia zacząć przygotowania do kolejnej wyprawy w góry.

Joanna Kleczek

Na południe od Issyk-kul

Wszystko jak zwykle zaczyna się na dworcu śródmieście. Ładujemy się do pociągu, w którym z niemałą ulgą zrzucamy o wiele za ciężkie (dlaczego zawsze tak musi być?) plecaki. W wagonie gorąco, ale na szczęście dosyć luźno. Granicę przekraczamy bez kłopotów - jeszcze raz się udało... W Brześciu mamy kilka godzin do następnego pociągu. Aby kupić nań bilety, musimy wymienić pieniądze. Okazuje się jednak, że w kantorze nie ma tylu zajączków, ile potrzebujemy. W tej sytuacji decydujemy się skorzystać z oferty nieoficjalnej i ukryci w jakimś niedostępnym kącie dworca kupujemy walutę u pań trudniących się jej sprzedażą*.

Wreszcie nadchodzi godzina odjazdu. Wszyscy są mocno podekscytowani, bo jedziemy kupiejnym - to wydarzenie bez precedensu. Byle tylko dojść do pociągu i nie paść pod ciężarem plecaka (na tym etapie podróży każdy z nas, zlany potem i zasapany, zdążył już na pewno dokonać surowej weryfikacji zawartości własnego wora; wszak tylu rzeczy można było nie brać, choćby tego mydła...).

Moskwa wita nas piękną pogodą. Zmaltretowani podróżą przypuszczamy szturm na łazienkę, wszyscy chcą się umyć na zapas*. Wieczorem uroczystość: Karolina ma imieniny, a Aneta urodziny. Po jajecznicy zakrapianej winem jemy torty (podkreślam: torty, a nie tort).

Tuż po północy lokujemy się w pociągu, który powiezie nas aż do Biszkeku. Upał wściekły, krajobrazy*, na początku swojskie, w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej egzotyczne. W wagonach nie kończąca się pielgrzymka sprzedających. Jest ich chyba więcej niż pasażerów. Mają wszystko: do jedzenia, picia, do czytania, ubrania i do zabawy. Bez przerwy słychać ich monotonne "riba, riba, riba, minierałka, chołodnaja minierałka". Na peronach piętrzą się sterty egzotycznych owoców, ciepłych pierożków oraz wędzonych i suszonych ryb czy raków. Gorąco dokucza także w nocy, wobec czego śpi się źle. Pod koniec, trzeciego dnia podróży pociąg nieco pustoszeje, robi się też chłodniej. Wreszcie Biszkek.

Przyjeżdżamy o świcie, chociaż zgodnie z czasem warszawskim - a wedle takiego ciągle funkcjonujemy - jest to środek nocy. Nieprzytomni wleczemy się do poczekalni. Oczywiście przez trzy dni jazdy zdążyliśmy już zapomnieć, jak ciężkie są te przeklęte plecaki. Uświadomienie przychodzi po paru pierwszych krokach. Uff, na szczęście połowę tego balastu prędzej czy później zjemy.

Koczowanie w poczekalni przedłuża się. Jacyś miejscowi proponują nam... ochronę. Wreszcie opuszczamy dworzec i ruszamy do ministerstwa turystyki, w którym mamy się zaopatrzyć w dokładniejsze mapy - sami mamy tylko pięćsetki. Nic z tego nie wychodzi, nieco więc rozczarowani udajemy się na dworzec autobusowy. Tu rozstajemy się z "grupą pakistańską" - pięciorgiem znajomych z Warszawy, którzy do tej pory towarzyszyli nam w podróży, teraz zaś ruszą w swoją stronę, to jest do Chin i dalej do Pakistanu. Sami zaś po wielu perypetiach łapiemy autobus do Barskaun nad jeziorem Issyk-kul, skąd nazajutrz wreszcie wyruszymy w góry.

No i rzeczywiście ruszamy, powoli, ospale, ale ruszamy. Docieramy do wsi, w której - na to liczymy - znajdzie się jakaś ciężarówka, mogąca nas wywieźć w górę doliny; zaoszczędzi nam to wielu godzin uciążliwego marszu w nieciekawym terenie. We wsi rozmowy, wspólne pamiątkowe zdjęcia, przejażdżki na osiołku. Pośród tego wszystkiego znajduje się wreszcie upragniona ciężarówka. Jedziemy. Wiatr, kurz, zawrotne tępo i coraz ładniejsze widoki. Po godzinie wysiadamy. Teraz to już naprawdę jesteśmy w górach. Każdy zastanawia się, co przyniosą nadchodzące trzy tygodnie, bo tyle czasu zamierzamy tutaj spędzić.

Zjadamy śniadanie przy namiocie pasterzy i w drogę! Brak aklimatyzacji szybko daje znać o sobie w postaci zadyszki. Chłoniemy nowe widoki i tak, w dobrych nastrojach docieramy na pierwszy nocleg.

Nazajutrz pogoda niezła, chociaż pod wieczór zaczyna mżyć, a potem regularnie padać. Tak już będzie do końca - w kratkę: słońce, deszcz, śnieg, grad, słońce. Przed nami pierwsze większe strumienie do przekroczenia. Woda w nich jest lodowata, nie na darmo spływa z lodowców. Butów też nie chce się zdejmować, dlatego jeśli to tylko możliwe, staramy się te naturalne przeszkody forsować metodą skakania z kamienia na kamień. Nie zawsze się to udaje i czasem kończy się niechcianą kąpielą. Najwięcej kłopotów ma ze strumieniami nasza niewidoma koleżanka - Aneta, ale też ona wykazuje się tu największą odwagą.

Już wieczorem drugiego dnia pojawiają się pierwsze ofiary dużej wysokości. Dolegliwości nie są na szczęście groźne, a w ogóle trzeba przyznać, że - jeśli nie liczyć drobnych kontuzji - byliśmy raczej w dobrej formie, wobec czego nasza wyprawowa służba zdrowia w składzie Basia i Artur zdecydowanie nie mogła przy nas rozwinąć skrzydeł.

Czas upływa szybko, a my powoli, ale systematycznie posuwamy się do przodu, wzdłuż jednej z głównych dolin pasma Terskej-Ałatau. Przekraczamy kolejne rzeki, brniemy przez bagna. W jednym z tych bagien topiła się nasza koleżanka Ala, i strach pomyśleć, jak by się to skończyło (niechybnie by się utopiła), gdyby nie błyskawiczna interwencja śmiałych i odważnych przyjaciół, którzy bez wahania, wystawiając na szwank swoje zdrowie, a może i życie, rzucili się jej na ratunek. Nawiasem mówiąc, nie był to jedyny wypadek walki z żywiołami. Otóż pewnego wieczoru okazało się, że we wnętrzu jednego z namiotów utworzył się... strumień. Był tam pewnie i wcześniej, tylko wyschnięty, przy nas zaś zachciało mu się przybrać z powodu deszczu. Trzeba przyznać, że przenoszenie namiotu pełnego bebechów, w postaci śpiworów i innych takich, w strugach padającego deszczu to prawdziwa męska przygoda. No cóż, wszak nie od dziś wiadomo, że w góry nie jeździ się dla przyjemności.

Od czasu do czasu rozbijamy namioty na kilka dni w jednym miejscu. Gdy nie ma pogody, ratujemy się grą w karty - okazuje się, że dziewięć osób też może grać razem w brydża, to tylko kwestia dobrych chęci. Bawimy się też w rozplątańca i czołg (jeśli ktoś nie wie, na czym te zabawy polegają, uczestnicy wyprawy na pewno chętnie mu wyjaśnią). W słoneczne dni robimy tzw. wycieczki na lekko. Piękne widoki wynagradzają trudy wspinaczki i zadyszkę, do której zresztą też można się przyzwyczaić. Góry, chociaż strome i urwiste, a w wyższych partiach w dużej mierze pokryte śniegiem, nie wydają się surowe ani ponure. Skały są kolorowe: srebrne, pomarańczowe, nawet czerwone, a krajobraz łagodzą dodatkowo bezkresne, pełne kwiatów łąki z pasącymi się półdziko końmi. Te ostatnie sprawiają wrażenie pozostawionych samym sobie, w rzeczywistości jednak są to stada należące do mieszkających w górach pasterzy.

Ludzie ci są weseli i gościnni. Chętnie zapraszają do swoich jurt, by pokazać, jak żyją, jak wygląda ich codzienność. Częstują też hojnie tym, co mają, czyli głównie mlekiem kobylim, ale także chlebem, a właściwie płaskimi, okrągłymi plackami - lepioszkami, rybą, nawet jakiem* (w galarecie!). Dla naszych żołądków zgnębionych kaszką i proteiną jest to wspaniałe urozmaicenie. Okazuje się, że jesteśmy pierwszymi w tym roku turystami w tym rejonie gór. Pogawędki toczą się po rosyjsku, Kirgizi znają ten język mniej więcej tak jak my. Każda ze stron usiłuje dowiedzieć się jak najwięcej o kraju swoich rozmówców. Czas płynie miło i szybko. Przyjemnie jest siedzieć w jurcie i gawędzić z tymi ludźmi, popijając kumys. Kirgizi dziwią się naszej odwadze: jak to, w góry bez broni, a przecież tam wilki, jaki i irbisy - śnieżne pantery... Cóż, nie mamy broni.

W bardziej zaprzyjaźnionych jurtach dostajemy konie "do pojeżdżenia". Ich właściciele dziwią się pewnie po cichu, czemu tak nas te przejażdżki cieszą, dla nich jazda konna to coś całkiem powszedniego. W zamian możemy zostawić niewiele*: drobne upominki dla dzieci i trochę lekarstw. Warto nota bene mieć ich przy sobie pewien zapas, ważą mało, a Kirgizom wysoko w górach na pewno się przydadzą.

Pod koniec docieramy do gorących źródeł, przy których znów zatrzymujemy się na kilka dni, by odpocząć i zażyć leczniczych kąpieli w ukropie o swojskim zapachu siarki. W tym miejscu zaczyna się już właściwie odwrót. Jeszcze tylko jedna przełęcz, a potem coraz niżej i niżej. Wreszcie docieramy ponownie do jeziora Issyk-kul, by zabawić przy nim jeszcze czas jakiś. Noclegu udziela nam "bywszy pionierski łagier" Zorka, ze stołówką, prysznicem, dyskoteką (żałujcie, że jej nie widzieliście!) i własną plażą. Na przekór nie najlepszej pogodzie i chyba też częściowo na przekór samym sobie - woda do najcieplejszych nie należy - kąpiemy się w tym wielkim, słonym i naprawdę malowniczym jeziorze, starając się nie pamiętać, że podobno jest RADIOAKTYWNE. Po kilku dniach, kiedy staje się oczywiste, że więcej MIEDNIC baraniny już się na stołówce wyżebrać nie uda, pakujemy manatki i w drogę, tym razem już niestety naprawdę powrotną.

Do Biszkeku docieramy wynajętym busem, cali i zdrowi, choć po drodze wszystko mogło się zdążyć, człowiek bowiem, który nas wiózł, miał duszę rajdowca. W Biszkeku dajemy sobie trochę czasu na zrobienie "egzotycznych" zakupów - takich ostrych przypraw w Warszawie się nie kupi, a potem już prosto do Moskwy. Dla chętnych zwiedzanie tejże w trybie przyspieszonym i... witaj, Polsko! Przynajmniej do następnych wakacji.

PRZYPISY:
* Panie chciały nas podstępem zwabić do kolejowej toalety płatnej z góry, ale wykazałyśmy się pionierską czujnością i wysłałyśmy chłopców.
* Przepraszam! Ja umyłam się cała, za pasem i przed pasem!
* I zapachy!!!
* Nie mylić z jajkiem.
* Nie licząc Agnieszki, którą chciano wymienić na konia.
* Samochodu rajdowca nie miał.

Paweł Staniszewski

Dziesięć lat na Madejowym Łożu


...a właściwie to już jedenaście - bo Baza Namiotowa "Madejowe Łoże" powstała w 1989 roku, w dolinie potoku Bębeńskiego, koło Podwilka na Orawie.

Autorami idei, aby Studencki Klub Górski (pod egidą Oddziału Uniwersyteckiego PTTK) zorganizował i prowadził bazę namiotową na Orawie, byli Rapsond (Agnieszka Respondek) i Butold (Witek Kowalski). Zresztą nie tylko idei - gdyby nie ich zapał w pokonywaniu przeciwności losu, biurokracji i innych, figę byśmy mieli a nie bazę. Zapewne aby odreagować walkę z papierami, Butold osobiście wykopał system rowów melioracyjnych. Ich obecność sprawia, że czasami po bazie można chodzić bez gumiaków. Ślady tych rowów, niczym okopów konfederackich, istnieją do dziś - zastanawiam się, czy nie wpisać ich w rejestr zabytków...

Mało kto dzisiaj pamięta, jak zapadła ostateczna decyzja o lokalizacji bazy: czy rzeczywiście Agnieszka Pacuszka, na widok uroczej polanki, potknęła się i złamała nogę? A może było odwrotnie - Opatrzność, chcąc zwrócić uwagę wycieczki na niebanalne miejsce, zadziałała radykalnie?... W każdym razie, począwszy od lipca 1989 mała, otoczona świerkowym lasem polanka ożywa co roku na dwa letnie miesiące.

Różne środowiska związane z SKG zaznaczyły swoją obecność na Bazie. Godna odnotowania jest grupa młodzieży z Mińska Mazowieckiego. To oni brali czynny udział w akcie stworzenia, choć dziś jedynym widomym znakiem ich działalności jest podupadający wychodek im. Harcerzy Mińskich. Podupadający jedynie w sensie konstrukcyjnym, albowiem zachował swoją niepowtarzalną atmosferę: nigdzie poza Podwilkiem nie widziałem sławojki o zbliżonym standardzie, wyposażonej w ozdobny świecznik, stolik na prasę i w wazonik - zawsze ze świeżymi kwiatami...

Jednym z pierwszych władców Bazy był Tomek Domeradzki, zwany Miśkiem. W bazowanie wkładał całe serce. Pamiętam, jak kiedyś w sposób niestandardowy rozwiązał problem opału, niezbędnego w bazowej kuchni. Ludziom we wsi szczęki opadały do ziemi z osłupienia, kiedy wraz z Tomkiem woziliśmy ciągnikiem odpady drzewne z tartaku do lasu...

Lata 1993-94 to lata kryzysu Bazy. Panujący wówczas Zarząd SKG nie widział sensu inwestowania w Bazę; brakowało też zapaleńców, którzy chcieliby się nią poważnie zająć. Pojawił się nawet pomysł, aby przenieść Podwilk w... Bieszczady! Nazwisk autorów tego projektu nie ujawnię. Jeśli ktoś - podobnie jak ja - uważa, że kwalifikują się oni do specjalistycznego leczenia, niechaj zachowa to dla siebie.

Ale oto nastąpił przełomowy rok 1995 i na arenę bazową wkroczył (a może raczej wpełznął?...) nestor SKG, wybitny przewodnik i instruktor, niejaki Wąż Ogłoblin, znany szerzej pod pseudonimem "Wiesław". Raczył otoczyć Bazę łaskawym spojrzeniem, przeciągnął się leniwie i rzekł: "Moja!". Chwała Ci, o Wężu, albowiem to dzięki Tobie Baza istnieje do dziś i ma się całkiem dobrze.

Sponsorzy? O, jest ich całe mnóstwo! Praktycznie każdy, kto odwiedza bazę, coś na niej zostawia: a to łyżkę, a to widelec, a to garnuszek... Pewna dobrze znana w środowisku klubowym firma udzieliła nam rabatu na zakup nowych namiotów. Wysokość rabatu nie upoważnia mnie jednakowoż do umieszczenia w niniejszej publikacji nazwy owej firmy. Dochody z niewielkiego ruchu turystycznego (ostatnio około 130 osób w sezonie) wystarczają jedynie na pokrycie bieżących bazowych wydatków. Wszelkie inwestycje możliwe są jedynie dzięki dotacjom Zarządu Głównego PTTK, któremu należą się gorące podziękowania.

Niestety, ekipa związana na stałe z Madejowym Łożem powoli się starzeje. Czas by poszukać następców... Tylko czy dla pokolenia 20-latków zajmowanie się takim reliktem, jak baza namiotowa, może być atrakcyjne? Może jednak jakiś szaleniec zechce z nami współpracować?

O tym, co obecnie Baza oferuje swoim gościom, o bliższych i dalszych planach, o związkach Bazy z Polskimi Kolejami Państwowymi, o mackach mafii Gałązków, napiszę - jeśli Redakcja pozwoli - przy innej okazji. Tymczasem wszystkich bardzo serdecznie zapraszam do odwiedzenia Podwilka u progu Nowego Tysiąclecia!

Marcin Szymczak

Norwegia - refleksje z wyprawy

"Wszyscy marzymy, lecz nie tak samo.
Ci co śnią nocą - w najgłębszych
zakamarkach umysłu - budzą się by odkryć
próżność swych snów; ci natomiast,
co za dnia marzą, to ludzie
niebezpieczni, ponieważ mogą
- oczy mając otwarte - wprowadzić
swoje marzenia w czyn"

T.E.Lawrence, "Siedem filarów mądrości"

Obudziłem się, promienie wschodzącego słońca oświetlały ośnieżone szczyty. Biel lodowców przeplatała się z błękitem nieba i granatem jeziora, nad którym biwakowaliśmy. Gra barw i odcieni. Prawie pionowe skały, otaczające nas z każdej strony, sprawiały wrażenie tak niedostępnych. Długo nie mogłem ochłonąć po wczorajszych "przygodach". Przez głowę wciąż przechodziły myśli, że my tam wczoraj, w górze...

Idziemy na Glittertind, bo chociaż szczyt zdobyliśmy dzień wcześniej, to dziś chcemy wejść tam inną, ciekawszą drogą. Pogoda, jak to w Norwegii, fatalna, co chwila toniemy w chmurach. Rosa osadza się na twarzy, zamarza. Trzeba założyć raki, asekurować się czekanem. Jesteśmy na Glitterbreen. Teren staje się bardziej stromy, w dole słychać huk wodospadu, który wypływa spod lodowca. Wyjmuję aparat, Marcin pozuje na wspaniałej śnieżnej ścianie. Nagle widzę, jak robiąc jeden nieostrożny ruch, zaczyna się zsuwać i nabiera prędkości. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Słyszę krzyk i widzę, że Marcin spada.

Stałem dość daleko od niego, nadal nie mogąc zrozumieć, co się stało. Zobaczyłem tylko, jak próbując zahamować czekanem, odbił się na nierówności terenu i zniknął za krawędzią prawie pionowego tu lodu.


***
Zaledwie trzy godziny leci samolot z Warszawy do Oslo, stolicy Norwegii - kraju, który do dziś jest dla przeciętnego Polaka ziemią egzotyczną, odległą i nieznaną. Aż dziw bierze, jak mało wiemy o Norwegach, ich dziejach, kulturze i obyczajach. Norwegia należy w Polsce do najmniej znanych obszarów Europy. I na odwrót - trzeba przyznać, że Polska jest dla większości Norwegów krajem, o którym wiedzą stosunkowo niewiele. Postrzegają Ją jedynie jako kraj "sławnego elektryka" i dawnego Bloku Wschodniego.

Norwegia leży na północnym krańcu mapy świata. Znaczna jej część znajduje się poza Północnym Kołem Polarnym. Słowo "Norwegia" znaczy przecież "droga na Północ". Kraj ten zajmuje zachodnią część Półwyspu Skandynawskiego, stanowiąc około 40 procent jego obszaru. Od południa oblewają go wody Skagerraku, od zachodu Morze Norweskie, a od północy Morze Barentsa. Na mapie wygląda więc jak wstęga utkana z gór, zatok, wysp i wszechobecnego morza. Długość Norwegii przekracza 1750 km, szerokość zaledwie kilkadziesiąt, a w najwęższym miejscu tylko 6,3 kilometra. Podczas dobrej pogody, o którą tutaj raczej trudno, ze szczytów górskich widać prawie wszędzie wody morza, które siecią wąskich fiordów przenika w głąb lądu na odległość dwustu kilometrów. Wybrzeża są przeważnie skaliste i strome. Pionowe ściany wznoszą się do 200-300 metrów ponad lustrem wody, a niekiedy, jak w przypadku słynnej ściany Trolli, dochodzą do 1800 metrów.

Najciekawszymi obiektami norweskiej przyrody, poza strzelistymi turniami Jotunheimen, są fiordy - długie, wąskie i silnie rozgałęzione zatoki morskie. Niezwykły kształt tych dolin, o wysokich stu- dwustumetrowych, pionowych zboczach i płaskim dnie, jest wynikiem działania przede wszystkim Lądolodu Skandynawskiego w ciągu bardzo długiej historii tego terenu.

Czarne, nagie skały o zdumiewających kształtach, srebrne łuki wodospadów, lody i śniegi przykrywające masywy górskie i otoczona zielenią toń fiordów to niepowtarzalne krajobrazy Norwegii. Kraju tak bliskiego Polsce, a jednocześnie tak odległego.


***
Noc sylwestrowa 1998/1999 - Gorgany.
Jestem po raz trzeci w "dzikich" Gorganach, tym razem zimą. Wybiła północ, ta ukraińska, o godzinę wcześniej niż w Polsce. Tam szampana otworzą trochę później. My mamy już 1999 rok - tak wspaniale zaczęty, tyle planów, życzenia... Może by tak latem wybrać się na przykład w Ałtaj? Cóż, to na razie tylko plany.

Wiosna 1999 r.
Przygotowania ruszyły. Wyjazd najprawdopodobniej w końcu lipca, powrót w połowie września. Mnóstwo spraw na głowie, tyle załatwiania, to przecież tak daleko, przeszło 5000 km. Jest nas 10 osób, trochę duża grupa, ale trzeba wziąć pod uwagę nieznany teren przed nami... Zobaczymy.

Koniec maja 1999 r.
Koszty wzrastają, grupa chętnych kurczy się, coraz większe problemy. Coraz częściej zadaję sobie pytanie, czy wyjazd dojdzie do skutku. Pozostaje nas tylko czwórka.

Czerwiec 1999 r.
Decyzja zapadła, musimy zmienić plany, za daleko, za drogo. Jedziemy w Kaukaz.

Początek lipca 1999 r.
Mimo nieprzychylności milicjantów na dworcu w Brześciu, udaje nam się kupić bilety do Mineralnych Wód. W Warszawie czeka całe zaopatrzenie, blisko 200 kilogramów jedzenia, butle z gazem, sprzęt, ogromna ilość tego wszystkiego, co może się przydać.

26 lipca 1999 r.
Wracam po blisko miesięcznej nieobecności w Warszawie. Jutro ostatnie zakupy, pakowanie i w drogę. Niestety, wiadomości z MSZ i znajomej osoby w Moskwie nie są tak optymistyczne jak nasze nastroje. Wojna na północnym Kaukazie to tylko kwestia czasu. Co robić?

Ostatnie ustalenia, urywające się telefony...


***
Promienie zachodzącego słońca oświetlają bezimienny szczyt nad jeziorem Tesse. Dochodzi północ, temperatura zbliża się do 0oC. Resztką sił, przy świetle księżyca rozbijamy obozowisko. Jeszcze kilka dni temu nawet bym nie pomyślał, że tegoroczne wakacje spędzę w Norwegii.


***
JOTUNHEIMEN
Norwegowie dzielą swój kraj na pięć krain geograficznych, wyróżniających się wielką odrębnością. Jedną z nich jest Vestland, który spośród wszystkich regionów Norwegii najbardziej zasługuje na miano krainy fiordów i lodowców. To tutaj znajdują się najwyższe góry Północnej Europy - Jotunheimen - ojczyzna olbrzymów Jotunów. Giganci owi w mitologii skandynawskiej okazali się sprytniejsi i silniejsi nawet niż Thor - władca piorunów, czy Loki - bóg zła i kłótni, główne postacie skandynawskiego panteonu. Najwyższe góry Norwegii - Jotunheimen stanowią trony gigantów od niedawna, bo zaledwie od połowy XIX w. Umieściła ich tam bowiem dopiero wyobraźnia romantyków, przenosząc mitologicznych bohaterów z najdalszych północnych krańców świata w miejsce odległe zaledwie o 300 kilometrów od Oslo.

W tym górskim rejonie znajduje się 250 wierzchołków przekraczających 1900 m n.p.m., kilkadziesiąt lodowców, setki rwących rzek i potoków - wszystko nieskażone jeszcze ingerencją człowieka, pozostawione jak za dawnych czasów walk olbrzymów z bogami. Ponad zrównaną powierzchnią wznoszą się odosobnione szczyty, jak choćby te najwyższe - Glittertind i Galdhopiggen. Mimo iż nie mają imponującej wysokości - blisko 2500 m., to należy pamiętać o bliskości wybrzeża morskiego, od którego liczy się ta wysokość. Tak więc wspinaczkę zaczyna się zazwyczaj już na wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza, mając przed sobą jeszcze 1500-1800 m pionowych skał, lodu i wiecznego śniegu. To tutaj w półroczu letnim "północne słońce" zapewnia światło przez całą dobę, natomiast w zimie nadchodzi noc polarna, kiedy to słońce ledwo przebłyskuje w południe.


***
Jest około północy, słońce już dawno zaszło za ogromny masyw Glittertind, który majaczy gdzieś na horyzoncie. Robi się coraz zimniej. W dole widać tylko nieruchome sylwetki w obozowisku. Oni tam w dole nawet nie mają pojęcia, jak tutaj - pod szczytem Heranosho wspaniale "czuć zapach" norweskiej nocy. Dziś pełnia, ogromny księżyc, rodem niczym z innego świata, przytłacza swą wielkością. Tak, tutaj pod kołem podbiegunowym, słońce w sierpniu prawie nigdy nie zachodzi. Chowa się tylko za horyzontem, by po niespełna kilku godzinach obudzić nas znów swym blaskiem. Jutro czeka nas trudny dzień, dlatego najwyższy już czas "pożegnać się z trollami" i zaszyć w ciepłym śpiworze. Aby do rana i do znów tak pięknej nocy.

Podejście, z pozoru wyglądające tak niewinnie, zamienia się w ciężką pracę. Ogromne plecaki, wypakowane do granic wytrzymałości, niemiłosierny żar lejący się na nas z bezchmurnego nieba i rozmoczony śnieg pod stopami dają się we znaki. Poruszając się w istnym labiryncie ogromnego rumowiska trudno o orientację. Jedyny cel wyznaczają nam pojawiające się co chwila szczyty Trollstein-Rundho, Dronninga i Trollstiensegga, leżące w masywie Glittertind. Dziś nocleg tam, a jutro? Bezchmurne niebo o poranku, lekki mróz i widoki na północną ścianę Glittertind - przytłaczającą swym ogromem to obrazy, o których się marzy, będąc w Norwegii.

Południe, szczyt Trollstein-Rundho - teraz północne zerwy Glittertinda widać jeszcze dokładniej. Po lewej stronie, niespełna kilka metrów ode mnie grań nagle urywa się ponad 300-metrowym uskokiem, tonąc w zimnych czeluściach lodowca Grjot. Nagle pogoda zaczyna się gwałtownie zmieniać. Na bezchmurne niebo wdzierają się potężne cumulonimbusy, rażące błyskawicami i straszące hukiem, przetaczającym się po okolicznych szczytach. Ostatnie kroki ku naszym namiotom, rozbitym w przepięknym cyrku lodowcowym Steinho, stawiamy już w strugach deszczu.

W ostatniej chwili zdążam nacisnąć migawkę aparatu. Trzy ujęcia, udało się, zdążyłem. Stado reniferów prowadzone przez dorodnego samca znika za horyzontem, by pojawić się za chwilę w najbardziej nieoczekiwanym momencie.

Pierwsze kroki na lodowcu zawsze są bardzo niepewne, tym bardziej gdy idzie się praktycznie bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Ostrożnie wbijam czekan przed sobą, zawsze zatrzymywał się po około 10 cm., ale nie tym razem. Teraz wpada całe stylisko. Zimny pot oblewa czoło, plecak klei się do mokrych ramion. Nawet nie mam odwagi zrobić kroku dalej. Nagle tuż za moimi plecami słyszę czyjeś kroki, odwracam się i widzę ogromny pysk renifera, który sprawia wrażenie jeszcze bardziej zdziwionego niż ja.

Późnym popołudniem stajemy na drugim co do wysokości wierzchołku Norwegii - Glittertind - 2464 m. nad poziomem morza.


***
ROMSDALEN
Każdy, kto je widział, wie jak bardzo niebezpieczne są i zdradliwe. Potrafią przywołać śnieżycę, burzę czy mgłę. Przy pomocy czarów zwabiają młodych mężczyzn i dzieci do swych jaskiń, gdzie ich ofiary pozostają już na zawsze, stanowiąc zabawkę dla garbatych, szkaradnych stworzeń. Nie cierpią słonecznego światła, zamienia je bowiem w kamienie. Psocą więc głównie pod osłoną nocy. Nocy, która zimą - jak to w rejonach polarnych - jest bardzo, bardzo długa. Mają też swoją ulubioną górę - Trolltind - szczyt Trolli.

Razem z innymi pobliskimi wierzchołkami tworzy on pejzaż, którego nie sposób zapomnieć. Nadętego cywilizacją widza przytłacza on i sprowadza do właściwych wymiarów. Można porównać strzeliste ściany Trolli do Manhattanu. Wrażenie - być może - sprawiają podobne, tyle tylko że nowojorskie wieżowce są pięciokrotnie niższe. Zerwa skalna zwieńczona szczytem Trolli wznosi się niemal pionowo 1700 metrów ponad doliną Romsdalen, zaś jej rozpiętość wynosi osiem kilometrów. Dla porównania słynna zachodnia ściana Matterhornu ma 1400 metrów wysokości, a południowa ściana himalajskiego olbrzyma, Annapurny - 2600 i daleko jej do pionu.

Widok z wierzchołka jest typowy dla Norwegii - jak wzrokiem sięgnąć góry i lodowce. Na pierwszym planie, od wschodu, niemal pod naszymi nogami, wąska wstążka doliny Romsdalen. Na zachód znacznie krótsze i łagodniejsze zbocza opadające w stronę fieldu - często występującego w Skandynawii kamienistego płaskowyżu. Na północ i południe odchodzą postrzępione, granitowe grzbiety, których kształt przywodzi na myśl skamieniałe Trolle. Plany bardziej odległe, to podobne do syjamskich kotów, pokryte lodowcami pasma górskie, ciągnące się aż po horyzont.

Niemal dwa kilometry powietrza pod nogami - to naprawdę robi wrażenie. Rzucony kamyk spada prawie 20 sekund. Wcale nie dziwi nas więc fakt, że rejon ten jest mekką dla paralotniarzy, którzy mimo zakazu nadal uprawiają tu imponujące skoki.


***
Po męczącym, prawie tysiącmetrowym podejściu z doliny Isterdalen, piargami, lodowcem i na samym końcu skalistym żebrem, staję na wierzchołku Trollryggen. Patrząc w dół na imponujące skaliste zerwy trochę jest mi żal, że zdobyłem ten szczyt nie tak jak np. Wanda Rutkiewicz, czy Tadeusz Piotrowski - wschodnim urwiskiem, lecz zachodnim połogim stokiem fieldu. Kto wie, może kiedyś...?


Uczestnicy wyprawy składają podziękowania firmie CAMPUS, która wyposażyła nas w sprzęt turystyczny i bez której wyprawa zapewne nie doszłaby do skutku.


Artykuł został w dużej mierze napisany w oparciu o:
Dzięgiel Norwegia
W.Lewandowski, Z.Kieras Sto najpiękniejszych gór świata
T.Piotrowski W lodowym świecie Trolli
jak również o wspomnienia pozostałych uczestników wyprawy: M.Puzio, O.Bachowskiej, B.Jasińskiej, K.Kowalskiej oraz M.Pniewskiego, M.Rutkowskiego i D.Parzuchowskiego.

Wyprawy i wyjazdy w 1999 roku

Do gorącej Tajlandii
w środku polskiej zimy wyjechali Staszek, Wojtek, Rafał, Maciek, Kasia i Karpik. Zwiedzali zabytki i naturalizowali się na plaży. Wzięli ze sobą pięć aparatów, a wrócili z dziesięcioma i strzelbą.

Wyprawa Aconcagua '99
wyruszyła pod koniec stycznia, a już dziś, w grudniu, słusznie uchodzi za legendarną (Bez pychy panowie. - przyp. czytelników). Uczestnicy, których liczba w porywach dochodziła do jedenastu, weszli na Aconcaguę, zwiedzili Chile, Boliwię i Peru, przemierzyli 9 tys. km, spróbowali koki i poznali południowoamerykański przemysł browarniczy (Guiness). Relacja w poprzednim numerze.

Na Półwysep Kolski
w samym środku zimy wybrała się czwórka twardzieli. Sprawdzili własnoręcznie wykonane rakiety śnieżne i odporność własnonożnych kończyn na odmrożenia. Wspomnienie w numerze poprzednim.

Wielkanoc na Słowacji,
a konkretnie w Górach Choczańskich i Niżnych Tatrach, spędziła grupa z Tomkiem Płóciennikiem na czele.

V Rajd Słowacki SKG
zwiedzał deszczową Małą Fatrę. Zgodnie z tradycją w wyjeździe wziął udział sojusznik z NATO, a grupa była zdalnie sterowana przez kierownika, który pozostał w kraju.

W Norwegii,
w Jotunheimen i Romsdalen, wylądowała długo przygotowywana wyprawa, której pierwotnym celem był rosyjski Ałtaj, a zapasowym Kaukaz. Kierownik wyprawy Marcin Szymczak postawił jednak na bezpieczeństwo i spotkania z trollami. O tym wszystkim w środku Biuletynu.

Na Kaukaz
wyjechała kolejna, trzecia pod rząd, wyprawa z SKG. Chłopcy, kierowani przez Mikołaja Dakowskiego, zdobyli Elbrus oraz (ku zmartwieniu niektórych kaukazowiczów) Gestołę i Pik Warszawa w Bezindze.

W Tien Szan
wyjechała wyprawa, w której udział wzięli m.in. Ala, Ania, Karolina i Wiktor. Przed wyjazdem w warszawskich sklepach turystycznych wisiały ogłoszenia dziwnej treści: "Dziewczyny szukają mężczyzn na wyprawę w głąb Rosji". Po co wozić drwa do lasu, przeczytacie niżej.

Pik Lenina
był celem najbardziej ekstremalnej tegorocznej wyprawy w poszukiwaniu źródeł Rewolucji Październikowej. Czy Wódz był łaskawy - patrz relacja w numerze.

Święto Państwowe
spędzaliśmy na Słowacji, w Niżnych Tatrach. Walczyliśmy z wyjątkowo złośliwą i ośnieżoną kosówką, spotkaliśmy zatrważające widmo Brockenu, oglądaliśmy góry wystające ponad morze chmur, łapaliśmy hebanik na śniegu i podziwialiśmy śmiałe rozwiązania odzieżowe naszych koleżanek. Zastanawia fakt, że studenci wrócili na niedzielę do Warszawy, a osoby pracujące stawiły się w poniedziałek rano w pełnym rynsztunku turystycznym na posterunkach pracy.