Największą wadą typowych materaców pneumatycznych, która dyskwalifikowała je z turystyki pieszej, górskiej, alpinizmu, jest ich duża waga 3-4 kg. Powszechnie więc korzysta się z materacyków piankowych, czyli karimat. Są one bardzo lekkie, lecz śpi się na nich twardo jak na desce, kiepsko też izolują od podłoża, zwłaszcza gdy się śpi na śniegu lub lodzie. Wszystkich tych wad pozbawione są samonadmuchujące się materace firm Therm-a-rest i Salewa. Ważą one ok. 800 gr., mają rozmiar normalnej karimaty, a grubość ok. 2,5-3 cm. Wykonane są z grubego, nie przepuszczającego powietrza nylonu wypełnionego elastyczną, porowatą pianką. Po rozwinięciu materaca i odkręceniu zaworu, pianka się rozpręża, zasysając przez zawór powietrze. Po kilku minutach zakręca się zawór i można już się kłaść. Na materacu śpi się miękko i wygodnie. Ma się zapewnione 100% termoizolacji od podłoża. Wadą materaca jest spora wrażliwość na takie uszkodzenia jak przekłucie. Łatwo go jednak naprawić, nawet na biwaku i na mrozie. Kolejną istotną wadą jest, niestety, wysoka cena 1,5-2 mln zł.

Swój therm-a-rest przetestowałem na wyprawie w Tien Szan, gdzie przez prawie miesiąc biwakowaliśmy na lodowcu. Nawet gdy się śpi na lodzie, od dołu nie "ciągnie", nie czuje się też uwierających zwykle kamieni spod podłogi namiotu. Therm-a-rest polecam wybierającym się w zimie pod namiot lub wyjeżdżającym w góry lodowcowe. Szkoda go brać w "kapustę", gdzie w traperskich warunkach łatwo go uszkodzić.

(Uwaga!!! Tekst dość techniczny; nic śmiesznego niestety nie ma)

Spośród butów trekkingowych dostępnych w naszych sklepach dość wyraźnie rzucają się w oczy buty firmy Salomon - model Clima-Fit. Rzucają się w oczy mianowicie, głównie dzięki nietypowej konstrukcji i zastosowaniu usztywniającej "cholewy" z tworzywa, do złudzenia przypominającej rozwiązania stosowane w butach plastikowych. Stąd też zapewne drobne zapożyczenie w nazwie od modelu butów plastikowych Koflach-Clima. Konstrukcja całego buta jest bardzo solidna, szczególnie zaufanie budzi podeszwa - oryginalny Wibram. Podeszwa jest bardzo sztywna co także przypomina konstrukcję butów plastikowych. Podeszwa wystaje z przodu i z tyłu tworząc charakterystyczne rowki umożliwiające zamocowanie raków automatycznych, (można zamocować nawet raki sztywne z uwagi na wyjątkową sztywność podeszwy). Masywna konstrukcja i solidne usztywnienie kostki stawia te buty w jednym szeregu z Himalajami czy Botasami, przy oczywiście lepszym rozwiązaniu technicznym i materiałowym. But skonstruowany jest ze skóry z niewielkimi wstawkami z materiału. Całość dobrze jest wcześniej zaimpregnować.

W pierwszej chwili but ten budzi więc zaufanie, szczególnie jeśli mamy zamiar używać go w zimie i w górach wyższych niż Góry Świętokrzyskie, lub przewidujemy intensywne chodzenie po błocku i (w miarę płytkich) potokach.

To były plusy. Teraz skoncentrujmy się na minusach. Jeśli chodzi o detale wykończenia to można się przyczepić do rozmieszczenia zaczepów w kluczowym przy sznurowaniu miejscu przegięcia języka. Sznuruje się dość trudno i język często nie układa się jak powinien. Ale jest to w sumie niewielki feler w porównaniu z podstawowym minusem, mianowicie trudnością dostosowania się nogi do buta (właśnie: nogi do buta, a nie odwrotnie). Słowo "Fit" w nazwie niezupełnie sprawdza się w rzeczywistości. W każdym razie nie można liczyć na wygodę w czasie pierwszego, a może nawet i pierwszych dwóch wyjazdów. Podstawowe założenie: but powinien być większy od noszonego zwykle obuwia co najmniej o 1/2 numeru albo i o cały numer. Sztywność i dobre usztywnienie kostki nie wpływa kojąco na stopy i każdy kto zdecyduje się na kupno tych butów powinien zdawać sobie z tego sprawę. Nie można jednak wykluczyć, że po odpowiednim dopasowaniu się buta do nogi (lub odwrotnie) dalsza współpraca będzie owocna i bezbolesna. Ja niestety zrezygnowałem i naprawdę żałuję, że moje nogi okazały się zbyt delikatne. Innym życzę powodzenia w tej nierównej walce. Buty do obejrzenia w komisie u Skrzysia.

13.11.1993 r. Gdzieś między Czumakiem a Hutą Polańską. Jest godzina druga w nocy, a ja idę. I po co to robię? I tak sobie myślę, że to nie jest normalne. Po co człowiek tak się męczy? Czy jestem normalna? (Chyba nie - od redakcji). I na dodatek burczy mi w brzuchu. Ostatni posiłek był 3 godziny temu - pyszny glutek z ciasteczkami i owockami z puszki, którą dało szefostwo. Glutek był pyszny. Muszę sobie zrobić w domu po powrocie identyczny. Właśnie taki sam.

Jak dobrze, że to już ostatnia noc w górach. Ciekawe, czy za chwilę zasnę, czy uda mi się dojść do bacówki. A jeżeli nie dojdziemy? Nie, chyba powinniśmy dzisiaj dojść, ciekawe tylko o której godzinie? Teraz prowadzi Rysiek. Z nim dojdziemy, on jest dobry. Nawet nie wiem, gdzie w tej chwili jesteśmy. Nie mogę tak iść i nie odzywać się, bo za chwilę zasnę. Z kim by tu pogadać? I na dodatek zepsuła mi się latarka. Mam mokre nogi, bo wleciałam w błoto, a właściwie to nie mokre, ale ubłocone.

Czy to jest normalne? (Odpowiedź redakcji - jak wyżej). Jakie śliczne niebo - całe rozgwieżdżone. Nareszcie. Jak dotąd było zachmurzone i bez gwiazd. Szkoda, że nie umiem rozpoznawać gwiazdozbiorów. Ciągle obiecuję sobie, że się nauczę i nigdy mi nie wychodzi. Góry w nocy są wspaniałe. Takie inne i wcale nie groźne. Są tajemnicze, ciche i pełne wewnętrznego spokoju, bez żadnego szelestu, szmerów. Tylko nasze kroki i głosy zakłócają tę ciszę. Jak dobrze, że Paweł, który idzie przede mną, ma latarkę i co jakiś czas przyświeca sobie, bo inaczej byłaby tragedia. Jak wrócę do Warszawy muszę kupić nową (latarkę - przyp. red.).

Ciekawe, jaka będzie ta następna bacówka? Może będzie cieplej i ten dym nie będzie szczypał w oczy. Pierwsza noc była - hm... średnia - kłębiący się tłum ludzi i ten dym gryzący w oczy. Ale jesteśmy nienormalni! Razem z Agnieszką i Ryśkiem wędrowaliśmy pół godziny do strumyka po wodę, a kiedy wróciliśmy okazało się, że płynie on za bacówką.

Dlaczego ciągle chce mi się jeść? To nie jest chyba normalne? (Redakcja już dawno doszła do tego wniosku - przyp. red.). Mam straszną ochotę na lody z "Zielonej Budki"- śmietankowo-czekoladowe, albo może na shake'a z McDonald'sa? Ciekawe, co będzie na kolację i kiedy ją zjemy? Wczoraj zrobiliśmy pyszną ryżownicę. Naprawdę była dobra. Tylko szefowstwo jej nie doceniło. A w ogóle to wczoraj mnie denerwowali... Przyszliśmy do bacówki o 2 w nocy, wszyscy zmęczeni. My gotujemy, a ci dwaj (Maciuś i Karpik - przyp. red.) siedzą na ławie jak kwoki na grzędzie, przyglądają się i krytykują, że za rzadkie, za ostre, za mdłe. Byłam wściekła. Że też im nie wstyd (A to świnie! - przyp. red). I jeszcze nasze pierwsze spotkanie z prawdziwymi waletami było interesujące. Zamiast zrobić sobie śniadanie (a czy wtedy byliby nadal prawdziwymi waletami? - przyp. red.), to stali nad nami i sępili. Właściwie skąd się wzięło słowo walet? Szefostwo też nie było pewne.

A tak w ogóle to szefostwo jest niepewne. Nie mogli sobie przypomnieć ile lat temu byli na kursie. Nawet liczenie na palcach nie pomogło (Redakcja wątpi, czy kiedykolwiek byli, ludzie tyle nie żyją - przyp. red.).

Oh! Jak tu ślicznie. Jakaś polana. To straszne, że nie wiem gdzie jestem. Szkoda tylko, że jest tak zimno i wieje. Góry są obłędne!

Szkoda, że mam nogi mokre, bo jest mi zimno. Będę musiała dzisiaj w nocy włożyć jeszcze jedną parę skarpetek (ach, jakie to romantyczne - przyp. red.) - to już będzie czwarta! Może uda mi się nie zmarznąć. Ostatnio tak się trzęsłam z zimna, że chodziłam razem ze śpiworem. To nieprawda, że góry w nocy są groźne - czuję się tu bezpieczniej niż przed własnym domem (ja się nie dziwię - przyp. red.).

Dzisiaj po raz pierwszy prowadziłam. Tragedia!!! Wstyd. Trzy razy wchodzić i schodzić z Dębu i na dodatek w biały dzień! Już się zaczęło ściemniać a myśmy cały czas krążyli po Dębie. Agnieszka też trochę błądziła, żeby dostać się na Kamienny Wierch i Czarną. Ale to było w nocy. Nawet szefostwo miało kłopoty ze stwierdzeniem, gdzie się znajduje (to normalne - przyp. red.). Ale wszyscy zrobiliśmy bardzo ważne miny. Trzeba było stwarzać pozory, że jest się pewnym. Gdybym tylko wiedziała, gdzie jestem! Kogo by się tu zapytać? Kto mógłby wiedzieć?

15.11.1993 r. - Warszawa. No i już w domu. Czysta, wyspana. Było wspaniale. Góry są wspaniałe. Śmieszne, że nie było tam śniegu, a tu - w Warszawie - spadł. Śmieszna była ta nasza ostatnia noc w górach. Spaliśmy w "daczy" której brakowało tylko jednego - szyb w oknach. Rano obudziło nas piękne słońce i wopista na burczącym motorze, który nas instruował (wopista, a nie motor - przyp. red), że nie wolno chodzić nieoznakowanymi trasami i spać byle gdzie. A potem już powrót do domu - przez Krempną, Jasło do Warszawy. Szkoda, że dopiero ostatniego dnia zrobiła się taka ładna pogoda. Wszyscy byli bardzo sympatyczni. Paweł i Maciek też. Na ławce dworcowej w Jaśle Maciek pokazał swój talent kulinarny robiąc każdemu "osobistą" kanapkę. Każda była inna. Jedna z pomidorem, druga z rzodkiewkami, ułożonymi w różnych kombinacjach - pyszotka.

I były też cerkiewki, drewniane chałupy, sarny...

I jeszcze jedno: zrobiłam wczoraj glutek, identyczny jak na wyjeździe. I wcale mi nie smakował. Najlepszy glutek jest z ogniska, z listkami i patyczkami, a nie taki gotowany w garnku na gazie (ponadto owoce powinny pochodzić z puszki kierownictwa - przyp. red).

To było tak. Podchodziliśmy doliną, zamkniętą dłonią lodowca, którego palce ciężko opadały po stromych skałach. Odwróciłem się, i wtedy spośród porannych mgieł wyłoniła się wysoka, daleka zjawa - Donguzorun. Patrzyłem na rosnące z obu stron góry, na lejący się po igielnym urwisku wodospad.

Po nieudanej próbie wejścia na Elbrus, gdzie na przełęczy zmogła nas wysokość, znowu jesteśmy w "Prijucie 11-stu". Teraz mam czas aby przyjrzeć się Kaukazowi. Niesamowite granie za graniami, szczyty. Niektóre wybitne wierzchołki wyrastają prosto z grani, inne są tylko małym zwieńczeniem całego masywu skomplikowanych skał i lodowców. I obok Elbrus - skrywające się w chmurach dwa prawie równe wierzchołki. Może, może uda się wejść... Dziś rano potwornie się zmuszałem, aby tu przybyć. A teraz... wszystko zostało w dole i przykrywa się już wieczorną mgłą. A tu zastygła lawa zaczyna się czerwienić, ożywać w zachodzących promieniach słońca. Czerwone chmury pędzą wprost na mnie.

Jeszcze raz wstajemy o drugiej i wychodzimy po trzeciej w mrok, pod górę. Skrzypią raki na zmrożonym śniegu i lodzie - zupełnie jakbym słyszał w dole odgłosy niedalekiej wsi budzącej się do życia w poranku. Ale nade mną gwiazdy, tysiące białych punktów. Rozpoznaję wśród nich Oriona. Księżyc jest o wiele wyżej, niż podczas naszej pierwszej próby i nasze cienie są krótkie. Kaukaz o tej godzinie wygląda sino-szaro-srebrno. Niesamowicie. Majestatyczna cisza ogromnych cieni. Po raz pierwszy w życiu widzę pomarańczowy zachód księżyca. Koło piątej motyl Oriona uleciał gdzieś bardzo wysoko. W godzinę później żółta kula wyrasta znad czarnych grani, potem odrywa się, szybko wspina się i daje ciepło. Jesteśmy na skałach Pastuchowa, na 4600 metrów. Chwila odpoczynku i dalej stromym, zalodzonym trawersem w górę na przełęcz. Tu, na 5300 metrów, wszystko nas męczy, a jedzenia czekolady nie sprawia przyjemności. Po kwadransie ruszamy na wierzchołek. Tym razem dopiero tu czuję potworne osłabienie, które jednak po pół godzinie mija. Aklimatyzacja działa. Ostatni odcinek idziemy po stromych kamieniach i lawie, zmieszanych za śniegiem. Idę w tempie: 100 kroków - 50 oddechów odpoczynku i tak w kółko.

Po jedenastej stajemy na wschodnim wierzchołku Elbrusa. Radość. Świat pojawił się nie nade mną, ale pode mną. Po raz pierwszy jesteśmy tak wysoko. W dole poszarpane góry i obłoki. Na zachodzie piętrzy się sąsiedni wierzchołek. Robimy zdjęcia, pijemy po kubku herbaty. Zbieram garść kamieni i już schodzimy w dół. Do hotelu Czeget docieramy po dziewiętnastej, po 16 godzinach akcji.