Ekstremalny sylwester
Ekstremalny sylwester
Każdy wybiera co woli. Niektórzy „emerytowani" członkowie klubu spędzili tę noc na podskokach na sylwestrowej zabawie na działce u Magdy Puzio, my jednak - Ania Styczek, Marcin Szymczak, Gosia Preuss i Paweł Górecki - zapaleni ekstremaliści, zaprawieni w boju naszymi letnimi wyczynami w Rosji, postanowiliśmy spędzić przełom wieków, jak na klub górski przystało, na łonie któregoś z fałdowań.
Plany ekstremalistów
Początkowo planowaliśmy zapuścić się w krańce naszego kraju i odwiedzić stare, dobre Bieszczady. Jednak warunki atmosferyczne: ciągły deszcz, roztopy, mgła, skłoniły nas do wybrania czegoś bardziej extreme, wyższego, gdzie na pewno znajdziemy śnieg. Dzień przed wyjazdem zdecydowaliśmy się na Niżne Tatry na Słowacji. Podróż upłynęła błyskawicznie, umilały ją nam przysmaki z wigilijnego stołu.
Wszędzie mgła
Nie spostrzegliśmy się, jak jeszcze w ciemną noc zaczęliśmy naszą wędrówkę w górę. Szło nam to gorzej niż po gruzie, gdyż cała dróżka była skuta lodem. Każdy nieostrożny ruch groził upadkiem. Ostatnie metry pod granią pokonywaliśmy w głębokim śniegu, bez żadnej ścieżki, za to z kosówką... Jak dobrze wszyscy to znamy! Gdy wreszcie po dużym wysiłku stanęliśmy na szczycie, żaden oszałamiający widok nie wynagrodził nam naszej męczarni. Mgła otaczała nas szczelnie i musieliśmy bardzo uważać, aby nie stracić siebie z oczu. Taki spacerek granią, w wysokim śniegu, mgle, szalejącym wietrze, nie należał do przyjemnych, tak więc już koło godziny 15 zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Musieliśmy zejść trochę poniżej grani, ale i tam nie było zacisznie, mimo to rozbiliśmy nasze dwa małe namioty i czekaliśmy na zmianę pogody.
Kiedy nazajutrz, po raz pierwszy od wczorajszego popołudnia, wyjrzeliśmy na zewnątrz, warunki zamiast się polepszyć stały się jeszcze bardziej extreme. Z trudem widzieliśmy nawzajem nasze namioty, choć były one rozbite jakieś trzy metry od siebie, do tego szalała wichura śnieżna i bardzo niska temperatura. Nie mieliśmy wyjścia, czekaliśmy dalej.
W namiocie
Kolejny dzień w dwuosobowym namiocie, jeżeli ktoś nie ma klaustrofobii, zapowiadał się bardzo interesująco. Co raz wymienialiśmy między namiotami produkty żywnościowe, a to leciał śledzik ze śliwkami, sałatka albo marcepan. Niestety raz na jakiś czas musieliśmy wygrzebywać się z namiotowego ciepełka, aby odgarnąć śnieg z tropiku i jeszcze w pewnej sprawie... Tak upłynął drugi dzień oczekiwania na lepszą pogodę. Już o godzinie 18 powiedzieliśmy sobie między namiotami „dobranoc". Pora spać, na dworze ciemno, nie ma co robić, tak więc wróciliśmy do rytmu życia naszych przodków uregulowanego wschodem i zachodem słońca. Jednak około 23 z przyjemnego letargu wybił nas przedzierający się przez odgłosy burzy śnieżnej głos Marcina: „Czy nie znalazłoby się u was jakieś wolne miejsce?". Zdezorientowani po paru minutach siedzieliśmy całą czwórką stłoczeni w dwuosobowym namiocie. Okazało się, że gdy Marcin chciał otrzepać swój namiot ze śniegu, przez przypadek go poruszył i zrzucił zaspę. Namiot pod takim naporem nie wytrzymał i uwięził śpiącą w nim Anię. Marcinowi udało się ją wyciągnąć, z namiotu wzięli tylko jeszcze swoje śpiwory, a reszta została pod śniegiem. Przez całą noc dawała o sobie znać burza śnieżna i bardzo szybko przybywało białego puchu. Chłopcy utworzyli z kijków jeszcze jeden stelaż, żeby wzmocnić konstrukcję i żeby nasza ostatnia ostoja nie zapadła się. W ścisku i modlitwach przetrwaliśmy do rana.
Niespodzianka
Kiedy uchyliliśmy poły namiotu najpierw wleciał śnieg, a potem zobaczyliśmy, że namiotu Ani i Marcina po prostu nie ma. Spod śniegu wystawał tylko skrawek tropiku. Chłopcy przez dwie godziny odkopywali namiot, zawartość udało się uratować, jednak z połamanym stelażem i podartym tropikiem, nie nadawał się już do niczego, więc pozostawiliśmy go na placu boju. Zagęszczając ruchy, bo było przeraźliwie zimno, spakowaliśmy się i szybko zaczęliśmy schodzić w dół, nie mając już nawet najmniejszej nadziei na zmianę pogody. Gdy jednak zeszliśmy jakieś 200 m okazało się, że to tylko nad najwyższymi partiami zawisła czarna czapa chmur, a na dole wszystko wyglądało znacznie lepiej. Nie poprawiło nam to humorów, ponieważ noc sylwestrowa czekała na nas, a my mieliśmy tylko dwuosobowy namiot na naszą czwórkę. Do przełęczy zeszliśmy kombinując co tu zrobić. Tam na nasze szczęście spotkaliśmy wycieczkę Słowaków, którą prowadził chłopak dobrze orientujący się w okolicy. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że niedaleko jest sennik, w którym moglibyśmy się przespać. Nie mieliśmy pojęcia, co to takiego może być ten sennik, ale szybko ruszyliśmy w jego kierunku. Po dwudziestu minutach byliśmy już na miejscu. Przed piękną bacóweczką, z łożem wyłożonym sianem, z kominkiem, w którym mogliśmy palić drewnem. Byliśmy uratowani!
Północ
Najedliśmy się do syta i wyczerpani naszymi wcześniejszymi przygodami zalegliśmy na łożu. Budzik był nastawiony na wpół do dwunastej, ale obudziliśmy się już w nowym wieku! Mimo to otworzyliśmy szampana, do którego przegryzką był łosoś z cytrynką, zapaliliśmy sztuczne ognie, a na koniec puściliśmy w niebo wielką petardę i wypłoszyliśmy chyba wszystkie zwierzaki z lasu!!!
Z życia klubu wzięte
Z życia klubu wzięte
Śpiewanki
9 grudnia. „Jak właściwie wyglądają takie klubowe śpiewanki?" - zapytał na kursówce Paweł i Prezesowi pozostało tylko odpowiedzieć: „Jak co roku". Dociekliwi Czytelnicy nie poprzestaną na tak skromnej definicji, tak więc postaram się zaspokoić ich ciekawość. Śpiewanki odbyły się u kol. Red. Gosi P., w sali balowej na Kabatach. Podobno mieszczą się w niej 72 osoby, przyznaję jednak, że lista obecności nie była sprawdzana, ale robiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby pobić ten rekord. Byliśmy blisko. Dopisali kursanci, klubowicze (nawet ci starsi) oraz sympatycy SKG, w szczytowych momentach grano na 3 gitary. Piosenką imprezy ochrzczono Jesienne wino, i tak żeby było tematycznie, częstowano zebranych specjałem pachnącym cynamonem i goździkami. Prócz tych duchowych uciech było też coś dla ciała: fasolka Prezesa, ciasta Ani, kanapeczki Gosi, sałatka Pauli... Pozostali kuchmistrzowie niech nie czują się urażeni. O północy odkryto zebranym tajemnicę poliszynela, czyli urodziny Roberta Ciszka. Solenizant wysłuchał gromkiego Sto lat, a gardła były już rozśpiewane... A potem, z braku tortu ze świeczkami, zdmuchiwał płomień kominka. Ostatnie niedobitki (czytaj: najwytrwalsi Śpiewacze) dotrwali do 7.00 rano. W niedzielę gospodyni spała na stojąco (inni pewno też), ale osądziliśmy, że było warto. Obiecujemy, że ciąg dalszy nastąpi.
Wigilia
13 grudnia. Od paru lat Klubowa Wigilia była głównie okazją do zobaczenia tych, których trudno co środę spotkać, podzielenia się opłatkiem, skonsumowania dobrych rzeczy. W tym roku, za sprawą Magdy Grąbczewskiej, klubowicze zostali nakarmieni najwyższej próby strawą duchową. Obejrzeliśmy (a niektórzy nawet brali czynny udział) przedstawienie o Zagubionym-Studencie-Który-Odnalazł-Swą-Drogę-Życiową-W-SKG (To o nas! To o nas!). Spektakl zrobił furorę, podbudował nas trochę w naszej megalomanii (We are the Champions), a przede wszystkim był bardzo śmieszny i pomysłowy. Kolejnym punktem programu był Kącik Wzajemnej Adoracji. Prezes wręczył nagrody dla odchodzących członków Komisji ds. Szkoleń (obecny był tylko Paweł Staniszewski, Wąż i Skrzyś nie stawili się), dla Szefowej Slajdowisk - Ani Nowakowskiej, a potem Zarząd zaskoczył Prezesa wręczając i jemu prezent - podziękowanie za dwie świetne kadencje. I wreszcie mogliśmy się podzielić opłatkiem. Jak zwykle, jest to chwila pełna emocji, można usłyszeć i powiedzieć dużo dobrych słów i poczuć przypływ pozytywnej energii. Gdyby każdemu z nas spełniłby się choć jeden procent wysłuchanych życzeń, unosiliśmy się nad ziemią na anielskich skrzydłach... No cóż, obyśmy mieli wokół siebie tyle życzliwości codziennie, i nie tylko wśród przyjaciół z Klubu. Tradycyjnie też ruszył na Wigilii sklepik klubowy, można było nabyć znaczki i koszulki „w celu identyfikacji z Klubem", archiwalne i najświeższe numery Biuletynu. Przypominam nowym Czytelnikom, że zimowy numer naszego pisma tradycyjnie ma swoją premierę podczas Wigilii, a letni - w czasie tradycyjnej imprezy na działce u Magdy Puzio), więc radzę chomikować bilon, bo już za pół roku... Ozdobą stoiska były przepiękne albumy: „Mount Everest", „Mont Blanc" i „Tybet", ale któż ma pieniądze przed świętami. Zakończyliśmy uroczystość brawurowym wykonaniem kilku kolęd, na gitarze akompaniował Bolek. Potem pozostało już tylko „posprzątać po gościach".
Wigilia miała swoją świecką kontynuację w tymczasowym mieszkaniu Pauli. Była to ostatnia impreza w konfiguracji Paula - ul. Grzybowska, odbyła się bowiem na kilka dni przed powrotem prawowitej gospodyni, kol. Wirtualnej Redaktorki. Znów lał się do kubeczków „kajakowy przysmak", aż wreszcie wszyscy taktownie uznali, że miło było, ale czas do domu, bo przecież w czwartek znów na ósmą do roboty.
Sylwester (w podgrupach)
30 grudnia-1 stycznia Starszaki wybrali wersję podmiejską, czyli zimowy wariant tradycyjnej imprezy u Magdy na działce. Już w sobotę zaczęto się wczuwać w sielankowy, wiejski klimat, za pomocą glonojadów, Milionerów, scrabbli i herbaty z prądem. Tak więc w noc sylwestrową zaobserwowano pierwsze odznaki zmęczenia materiału. Ale impreza była huczna i udana. Duch w narodzie jeszcze dycha. Lobby golcowo-brathankowo-bregowićowe próbowało przeforsować przed północą ludową koncepcję zabawy. Prosty rytm na dwa, słowa piosenek wykrzykiwane aż do zdarcia gardła i zbiorowe tupanie, oto jak wyglądały nasze tańce i hulanki. Mimo, że odgórnie nic nie nakazano względem stroju, niektóre „kumy" i niektórzy „kumowie" sięgnęli do kufrów i kuferków, by uświetnić zabawę przebraniami. Redakcja zanotowała: maskę pirata na zmianę ze słomkowym kapeluszem (Fazi), błękitne włosy (Beata), szkoda, że nie mieliśmy stroboskopu, aby uwydatnić efekt, afrykańskie szaty Słońca (Zyga) i Księżyca (Ewa) oraz z rekwizytów przechodnich: czarny kowbojski kapelusz (ze wskazaniem na Roberta C.), mop, polana drewniane i garnek z wodą. Oczywiście chłopcy-piromani nie mogli sobie odmówić przyjemności rozpalenia ogniska w śniegu i na mrozie. Nowy Rok przywitaliśmy więc na bardzo świeżym powietrzu, wśród fajerwerków i zimnych ogni. Potem zmarzluchy zwiały do chałupki, a trwardziele, rozgrzani szampanem i emocjami, piekli kiełbaski, śpiewali i pewnie robili inne ciekawe rzeczy (zgadza się - przyp. świadek incognito), ale autorka niniejszej rubryki należąca do wielbicieli ciepełka nie widziała już tego na własne oczy. Część noworoczna charakteryzowała się całkowitym porzuceniem jakiejkolwiek koncepcji muzycznej. Didżej Dżoana zapuszczała coraz to inne płyty, a uczestnikom było już naprawdę wszystko jedno, bo szaleli nawet przy tak mało tanecznych utworach jak All you need is love Lennona i spółki czy też Empty The Cranberries. Wszystko co dobre ma jednak swój koniec, największym twardzielom zaczęły się wreszcie plątać nogi i o 6.00 rano w małym, różowym domku zaległa noworoczna cisza. Około południa niesyci natury wyruszyli jeszcze na spacer po lesie, niektórzy już nawet po raz drugi tego pięknego dnia, natomiast ci, którzy byli już wszystkim nasyceni, powolutku, samochód za samochodem, kierowali się w stronę Warszawy. Gospodyni oceniła stan chałupy po imprezie jako dobry, mamy więc nadzieję, że jeszcze kiedyś nas zaprosi. A tegorocznego Sylwestra spędzimy z pewnością gdzieś w górach.
Oprócz wersji dla emerytów, była również wersja EXTREME, o czym pisze wewnątrz numeru Red. Gosia P.
Trzecia kursówka
Motto:
We wtorek wieczorem
Pod muchomorem
Z moim amorem
pod żadnym pozorem
Siedzieć nie wolno mi!
M.G. & MCT
13-14 stycznia. Wreszcie zimowa, śnieżna, mroźna i słoneczna kursówka! Tym razem odbyła się w bardzo okrojonym składzie. Pojechało 10 kursantów z grupy II i III, pod zaszczytnym kierownictwem Pawła Staniszewskiego (Pysiuchy). Terenem działań były Pasmo Policy i Pasmo Jałowieckie w Beskidzie Żywieckim. Reprezentacja Zarządu SKG złożyła wizytę w Klubowej Bazie Namiotowej w Podwilku, przy czym Prezes odwiedził ją po raz pierwszy, co uwieczniono na pamiątkowych zdjęciach. Z ważniejszych atrakcji godna odnotowania jest także fantastyczna, kilkukilometrowa ślizgawka, którą zafundował grupie Olaf, aby się po zmroku nie pospała, wyjątkowej urody widowiskowa akcja gaszenia płonącej bacówki (tu trzeba pochwalić zaangażowanie Tomka i Zygi) oraz liczne i zbijające z tropu zmiany liczebności grupy (odpowiednio było nas: 15, 13 + 2, 11 + 1 + 2, 14, 12 i 4 osoby). Koniec końców w Krakowie zostaliśmy w trójkę, co stanowi marną 1/5 początkowego składu. Nie wiadomo, jak udał się powrót reszcie grupy, nam było aż za wesoło. Rzucę tylko kilka haseł dla wtajemniczonych, niech się ucieszą:
- „Nie wiadomo, co się wysypało tym, co jechali przed nami" - powiedział Tomek przyprawiając kanapkę papryką, która malowniczo komponowała się z czerwonym pokryciem siedzenia w przedziale.
- „Trzy pazury i sześć pierożków to razem dziewięć" - trudno odmówić matematycznych zdolności autorce tego stwierdzenia.
- „Na bazie powinna być suszarka pampersów" - dlaczego, zapytajcie Pawła S., ma to związek z ekologią i obiegiem energii albo czymś w tym stylu.
- „Kubuś nie miał śpiworka i zmarzł, i pasta sojowa też", za to upchało się ich na kaloryferze, przyblokowało puchówką i było dobrze... Przynajmniej lód nie trzeszczał w zębach.
Jeżeli Czytelnicy czują się jak w samym środku cudzej absurdalnej głupawki, to udało mi się oddać nastrój naszej podróży pociągiem. Jako konkluzję zacytuję jeszcze raz Tomka: „A napiszesz o tym do Felietonu (sic!)?". Widzisz, napisałam.
Przejście zimowe
2-8 lutego. Pierwszy wyjazd w czasie ferii uniwersyteckich poprowadziły 2 klubowe dinozaury: Misiek i Maciuś. Spisali się dzielnie, gdyż po pierwszym dniu większość kursantów powzięła ciche postanowienie, by dotrwać tylko do rana, a potem zwiewać, gdzie pieprz rośnie! Potem mogło być już tylko lepiej. Mimo, że za pośrednictwem Olafowej komórki dochodziły do nas dramatyczne wieści (np. jak to spali w namiotach 100 m od schroniska), wszyscy wrócili zadowoleni, choć przed planowanym terminem. Podobno w pociągu prowadzono licytacje, kto ma bardziej znaleśnikowane nogi po tygodniu w mokrych butach, ale to chyba zupełnie normalne.
11-18 lutego. Drugi termin przypadł na ferie politechników (choć skład był mieszany). Tym razem wirtualny Mikołaj wreszcie objawił swe oblicze kursantom, i myślę, że było to niezapomniane spotkanie. Wszyscy ze zgrozą i dumą wspominają do dziś: „Chodziliśmy dzień, noc i dzień!". Przysłowiowe stało się również niewinne zdanko Mikołaja o „szybkim nabieraniu wysokości". W środę połowa uczestników wróciła do domów, a następnego dnia z Warszawy nadjechały posiłki w postaci leadera Marcina Sz. i przedstawicielki redakcji. Mimo, że wyjazd sam w sobie dostarczył dużo wrażeń i ekstremalnych sytuacji, niektórym było ciągle mało. Np. Mateusz postanowił przyjąć taktykę lekkiego ubarwiania rzeczywistości. Twierdził, że wcale nie ma -15oC, lecz raczej -20oC, że z Babiej Góry widać Węgry i tak dalej... Myślę, że i bez tego czwórka kursantów, która pozostała do końca, może być z siebie dumna. Generalnie było bardzo pięknie, śnieżnie i słonecznie. Dokonaliśmy kolejnego zimowego wejścia na Babią Górę, a co najważniejsze, udało mi się bez większego trudu nakłonić jedną z dwóch najwytrwalszych kursantek do napisania „dokumentu autentycznego". Tak więc w środku numeru relacja Agnieszki Świątkiewicz z zimówki 2001.
Wycieczka integracyjna
1 kwietnia. Wyjątkowo ciepłą niedziele niektórzy Klubowicze pod wodzą Prezesa spędzili w Kampinosie. Na szczęście czujni kursanci nie posądzili nikogo o primaaprilisowe żarty i w liczbie 3 stawili się karnie na zbiórce, tak jak i kolega Pocztylion (dla niewtajemniczonych Fazi), który kilka dni wcześniej zakończył sukcesem swoje legendarne już wyprawy na pocztę. Słonko dopisało, apetyty też, tak więc plan wycieczki został zrealizowany i integracja na łonie natury dokonana.
Rajd Przebierańców
7-8 kwietnia. Dziwne, ale udało się. Tomkowi i Wieśkowi - zaliczyć męczące ich „warunki". Słoneczku - opalić blade buzie rajdowiczów. Gitarzystce Magdzie - wyczarować niezwykły nastrój przy pełni księżyca, mimo bólu ramion i zmęczenia. Wojtkowi - olśnić jury fenomenalnym przebraniem i wygrać konkurs w cuglach. Ambitnym - wejść na Babią Górę. Leniwym - pobyczyć się na trawce. Cygance i Samurajowi - powalczyć z Czerwonym Kapturkiem. Fotoreporterom - wyżyć się artystycznie. A Klubowi - zorganizować otwartą imprezę i zyskać kolejnych sympatyków, którzy, zachęceni propagandą, przyszli nawet na...
Klubowe Jajeczko
11 kwietnia. Powstała klubowa „nowa świecka tradycja". O 1700, w sali, w której odbywają się zazwyczaj spotkania kursowe, niedoinformowanych powitał zając z trawy i uwijający się w amoku kursanci. Tym sposobem zaskoczyliśmy co mniej przytomnych. „A ja myślałem, że dzisiaj wykład" powiedział np. zaskoczony Paweł. Po raz pierwszy w dziejach Klubu (chyba, że o czymś nie wiem) spotkaliśmy się jeszcze w Wielkim Poście, ale w atmosferze już wielkanocnej. Zjedzono czterdzieści jajek na twardo, co dobrze świadczy o frekwencji. Jako atrakcje wystąpiły: baba drożdżowa, rozmaite ciasta i ciastka, słone i słodkie przekąski itd. Dzierżąc rzeczone jajka złożyliśmy sobie wielkanocne życzenia. Niektórzy domagali się wyjaśnień co do techniki „dzielenia się śledzikiem" (według lapsusu Prezesa). Konsumpcja jak zwykle udała się bardzo dobrze, za to w ramach sfery duchowej można było obejrzeć gazetkę rajdową. Przy jej przygotowaniu przypomniała sobie szkolne czasy kol. Wirtualna Redaktorka, a nasza szanowna Autorka Magda Puzio stworzyła przepiękną klubową pisankę. Było oczywiście dużo zdjęć, a potem nasz wiosenny nastrój ochłodziły slajdy z zimowej wyprawy nad Bajkał.
Przejście wiosenne
27 kwietnia - 5 maja. W tym terminie odbyło się, jak co roku, „trudne i męczące" przejście wiosenne. Część redakcji dokonywała prawdziwych cudów żonglując terminami, aby uczestniczyć w nim osobiście, no i udało się. Co prawda, nie wiadomo jak wyglądali kursanci, gdy przejął ich pod opiekę Misiek, ale za bytności na przejściu Rafała Kasztelanica wszystko szło w miarę dobrze. Już pierwszy dzień przejścia - sobotę, zakończyliśmy na pewnej podmokłej łączce o 400 nad ranem, natomiast wymarsz nastąpił około 1130.. Kursanci płynnie manewrowali godzinami przyjścia i wyjścia, ale chyba dzień z nocą pomyliwszy nie mieli jakichś wielkich obsuw czasowych i pod koniec tygodnia zawędrowali zgodnie z planem w Bieszczady. Najwytrwalszym piechurem okazał się niejaki Pan Krówka, piesek z Krempnej, który postanowił towarzyszyć dziwnej grupie aż do końca. Ze łzami w oczach dziewczyny pożegnały Pana Krówkę w Komańczy. Przyznacie chyba, że to pies wyczynowiec!
Środa poprzejściowa
9 maja. Na pierwszym spotkaniu po przejściu zameldowały się wesołe i opalone buzie, na szyi każdy miał odbity sznurek od kompasu. Jak co roku właśnie wiosenne okazało się dla kursantów pewną cezurą. Od tej chwili zaczęli się czuć w Klubie jak u siebie. Integracja kwitnie nieprzymuszana, na dowód czego zdradzę, że cześć redakcji spędziła z kursantami bardzo miły wieczór i pół nocy w parku, obrzucając się trawą, rozmawiając z „Panem Porzeczką" i kontemplując majową przyrodę. Dobre nastroje planowane są aż do przejścia letniego...
Weekend majowy
28 kwietnia - 6 maja. Podczas, gdy kursanci pocili się na przejściu wiosennym, pozostali klubowicze podziwiali różne zakątki Europy. Mini wyprawa pod wodzą Tomka Płóciennika udała się do Rumunii, aby w pięknym stylu (i należytych proporcjach) zwiedzać miasta, kościoły, zamki i oczywiście góry. Terenem działań był Retezat, śnieżno-krokusowy i jak zwykle przepiękny. Niektórzy (jak Kolega-Ostatni-Kawaler-W-Redakcji z ekipą) wybrali Słowację. Mimo, że część wyprawy nie przedostała się za granicę z przyczyn technicznych, wyjazd należy zaliczyć do udanych. Świadczą o tym zdjęcia niezliczonych cerkwi św. Michała, odkrycie Morskiego Oka i niewidocznych na mapach szlaków turystycznych w Wyhorlacie oraz opalenizna Prezesa (dzięki - przyp. mzet). A niektórzy byli w tym czasie na poczcie...
(c) 2001 Wszelkie prawa zastrzeżone przez SKG.
Informacje o stronie
Być w górach nie wyjeżdżając z Warszawy,
Być w górach nie wyjeżdżając z Warszawy,
czyli kącik kulturalny
Oto kolejna dawka możliwości spędzenia czasu w klimacie górskim dla tych, którzy obecnie nie mogą pozwolić sobie na długie, ani nawet krótkie wyjazdy - wszystkich ogarniętych paniką nadchodzącej sesji, odkładających fundusze na letnie, dalekie eskapady. Poniższe świeże informacje dotyczące tego wszystkiego co dzieje się w Warszawie i jest związane z tematyką górską oraz podróżniczą. Tym razem zapraszam na:
Filmy
„Everest" w kinie „Imax" - tylko dla tych, którzy lubią oglądać „ładne obrazki". Duży ekran pozwala zobaczyć więcej, np. jak spada lawina, jak wygląda wspinaczka na ostrej grani nad rozpościerającym się oceanem. Ale komentarz do przepięknych zdjęć jest po prostu żenujący. Muzyka fatalna, tak więc film oprócz obrazów nie niesie ze sobą żadnej ciekawej treści.
„Granice wytrzymałości" to historia rodziny, którą łączy pasja wspinania. Jedyną wartością filmu to znowu zdjęcia gór. Alpy Nowozelandzkie „grają" Himalaje. A największym mankamentem - nieprawdziwość w ukazaniu technik wspinaczki, którą członek SKG od razu odkryje.
Wystawy
„Wiek pary w kraju smoka - Joseph Skarbek i jego fotografie z Chin 1906-09" w Muzeum Azji i Pacyfiku. Ten cykl fotografii bardzo dobrze dopełnia obraz kultury Chin, który zyskaliśmy dzięki jednemu z ostatnich slajdowisk klubowych prezentujących ten egzotyczny kraj. Wystawę można oglądać do dnia 05.08.2001 r., od wtorku do niedzieli, w godzinach 1100-1700 przy ulicy Freta 5.
„Od Tatr po... wyżej niż Himalaje" w Muzeum Sportu i Turystyki na terenie klubu sportowego „Skra" przy ulicy Wawelskiej (koło Pomnika Lotnika), prezentująca postać zmarłego w zeszłym roku Andrzeja Zawady.
Czasopisma
„n.p.m." - jedno z dwóch nowych na rynku wydawniczym czasopism dotyczących tematyki górskiej. Jeden z naszych najlepszych himalaistów - Piotr Pustelnik postanowił wydawać swoje własne pismo. To miesięcznik dosyć neutralny, przeznaczony dla szerokiego grona czytelników, z pewnością nie odnajdziemy tu „klimatu dla wtajemniczonych". Opracowanie graficzne jest bezbłędne, pierwsze artykuły trochę bezbarwne, ale to być może minie z czasem. N.p.m. oferuje dużo praktycznych porad, np. o apteczce turystycznej, sprzęcie górskim, fotografowaniu, itd. Zawiera ciekawe rubryki, jak Korona Gór Polskich, Polskie Schroniska. Do tej pory ukazały się dwa numery, a główną zaletą pisma jest to, że mogą go czytać bez poczucia obcości także nie-skałkowcy.
„Magazyn Górski" bowiem, kierowany przez byłego szefa „Gór", przejął co do joty tradycję tego miesięcznika. Numer kwietniowy rozpoczynają cztery felietony potwierdzające obiegową mądrość, ze ktoś, kto jest dobry w swoim fachu (np. Pustelnik, Wielicki) powinien robić to, co robi, a niekoniecznie pisać. Resztę numeru wypełnia typowa tematyka wspinaczkowa. Jest to jednak pismo o wiele bardziej „klimatyczne" niż n.p.m., a na pewno wiadomości, które oferuje, nie są aż tak łopatologicznie podane.
współpraca MCT
Gorczańskie wiosny
Gorczańskie wiosny
Korzystając z weekendu, który przedłużył się do dziesięciu dni, udałam się na poszukiwanie wiosny lub jak kto woli - na majówkę. Tym razem nie tradycyjnie do domu, na Suwalszczyznę, a w Gorce.
W Gorcach wiosny są dwie. Pierwsza wspina się niespiesznie na zbocza Turbacza mijając po drodze zasapane wycieczki szkolne. Drobne stopy stawia ostrożnie, aby nie zapaść się w śnieg lub nie zamoczyć w płynących pod kruchym lodem strumykach. Powoli roztapia grubą jeszcze miejscami warstwę śniegu. Delikatnie muska ciepłymi palcami fioletowe od zimna nosy krokusów. Dmucha ciepłym wiatrem w poczerwieniałe twarze nieostrożnych turystów, którzy zapomnieli o kremie z filtrem przeciwsłonecznym. Przynosi nadzieję na szybki koniec zimy.
Druga wiosna rozgościła się na dobre w dolinach. Tam rozłożyła swą zieloną spódnicę wyszywaną żółtymi główkami kaczeńców i białymi koronami owocowych drzew. Kusi światłem, kolorami i zapachem świeżej ziemi. Biada nieostrożnemu turyście, który da się skusić cudownej miękkości trawy!
Żegnajcie ambitne plany i trasy wyznaczone skrupulatnie na mapie. Jest tylko słońce, i wiatr, i łąka, na której można przeleżeć cały dzień.
A wiosna siedzi na szczycie Lubania i roześmiana puszcza oko do zimy srożącej się wciąż po przeciwnej stronie Zalewu Czorsztyńskiego. Ta zaś, siedząc na tatrzańskich szczytach, zgrzyta w bezsilnej wściekłości, bo wie, że jej panowanie się kończy.
A my wracamy z opalonymi nosami i głowami pełnymi wrażeń, z żalem żegnając gorczańskie wiosny. Obie.
McGyver albo Adam Słodowy dwadzieścia lat później
Marcin Zarzycki
McGyver albo Adam Słodowy dwadzieścia lat później
Na początku nie wyglądało to najlepiej. Powiem inaczej: wyglądało beznadziejnie. Na Targach Wyższych Uczelni zorganizowanych w ramach święta Politechniki (175 rocznica powstania) otrzymaliśmy dla prezentacji Klubu pół białej budki i tzw. ogródek - kawałek chodnika z białymi kawiarnianymi meblami.
Sobota
Poszły w ruch nożyczki, "Świstaki" miały uciechę przylepiając zdjęcia na ścianach dwustronną taśmą klejącą. Chłopcy zjawili się idealni - trzech "fizycznych" (Prezes, Tomek Toczyski i Olaf - ok. 190 cm każdy) do robót wysokościowych i jeden "umysłowy" archeolog (Kuba) do cięcia rzeczonej taśmy na kwadraty. A płeć piękna (autorka, Magda i Agnieszka) czuwała nad wizerunkiem i stylistyczną jednorodnością stoiska. To się kiedyś nazywało dyrektor artystyczny. A teraz? Pewnie jakoś bajerancko i po angielsku...
Ale dosyć megalomanii. Co jeszcze było na stoisku? Gratisowe plakaty z PTTK dały nam tło kolorystyczne, mój polar przewodnicki powędrował na tubę służącą do przechowywania dużego znaczka SKG z autografami K. Wielickiego i M. Kamińskiego i przywieszony pod sufitem budki kołysał się intrygująco na wietrze. Dwie antyramy przywiązaliśmy sznurkiem do krzeseł, jedna została wciągnięta niczym flaga pod dach. Obok polara wisiał jeszcze plecak, czekan i raki Prezesa, a jego przechodzone buty ozdobiły barierkę. Tuż przed czwartą skończyliśmy rozcinanie ostatnich ulotek.
Dodajmy również, że choć teren Politechniki nie jest duży, topografię ma dosyć wyrazistą i zdradliwą. W pewnym momencie z głośników dobiegła nas informacja:
- Pan Marcin Zarzycki proszony jest do stoiska nr 71.
Zyga wyruszył spiesznie na spotkanie swego przeznaczenia pod owym charakterystycznym numerem. Po dziesięciu minutach usłyszeliśmy ponownie:
- Pan Marcin Zarzycki...
Posypały się docinki na temat buraczenia między Gmachem Głównym a Wydziałem Fizyki Dodam tylko, że po kolejnych pięciu minutach pani w głośniku powtórzyła wezwanie, a po pewnym czasie Prezes wrócił z tajemniczą miną, twierdząc, że trafił (oczywiście, że w końcu trafiłem; numeracja stoisk kończyła się na numerze 70, więc był pewien kłopot, a ponadto kręciło się na targach sporo przedstawicielek płci pięknej - przyp. mzet).
Ponieważ ruch był niewielki, skonsumowaliśmy obiadokolację, i tak radośnie przeżuwając, wystawiając buzie do słońca i robiąc zdjęcia spędziliśmy miło sobotnie popołudnie.
Największym sukcesem naszego udziału w targach była zupełnie przypadkowa wizyta Stowarzyszenia Konkurencyjnego z Politechniki, ale mimo wszystko Bratniego (rozszyfruj skrót, czytelniku!). Chłopcy wzięli ulotki, popatrzyli i z zazdrością westchnęli: "Jak sobie załatwiliście to stoisko?". Po krótkiej rozmowie uznaliśmy, że jednak fajnie jest na Uniwersytecie (?), zaś goście pochwalili nasze firmowe koszulki. Tym miłym akcentem zakończyła się nasza prezentacja podczas pierwszego dnia targów. Ja z Magdą udałyśmy się do domów na zasłużony odpoczynek, zaś Aga z Kubą, Olaf i Prezes dokończyli integrację na Polach Mokotowskich.
A co było następnego dnia?
Niedziela
W tym dniu mój udział w targach rozpoczął się już o dziesiątej. Musiałem przyjechać wcześniej, gdyż depozyt, w którym złożyliśmy cenne gadżety był czynny tylko do jedenastej. Ponieważ nasz bagaż posiadał numer 13, a prowadzący magazyn tajemniczo się uśmiechał w odpowiedzi na pytanie: "Co będzie, jeśli nie zdążymy odebrać rzeczy w wyznaczonym czasie?", niezbędnym była wczesna pobudka, nie będąca czymś bardzo przyjemnym w niedzielę. Tym bardziej, że poprzedniego wieczora dość długo integrowaliśmy się. Plecak zostawiłem pod czujnym okiem kolegi Lomparta (Lamparta, a może Lombarda, jakoś tak) - szefa stoiska Uniwerku i szybko przemieściłem się do Kodaka na Krakowskim Przedmieściu w celu zeskanowania zdjęć do Biuletynu, a następnie do domu, aby dokończyć przepisywanie tekstów do naszego pisma.
Punktualnie o trzeciej byłem na Politechnice. I od razu niespodzianka - pojawił się Marcin Szymczak, który swoim zapałem i zorganizowaniem wpłynął na błyskawiczne zagospodarowanie naszej budki (w pół godziny). "Fizycznym" ponownie byłem ja, zaś drugim "umysłowym", oprócz Marcina, Joasia Szypuła. Niedziela była jak sobota, tzn. wiele się nie zmieniło. Zamiast polara Marty wisiał mój, ruch był niewielki, nie zauważyliśmy żadnej niespodziewanej wizyty, obiadek był smaczny, słoneczko niestety nie wyjrzało zza chmur, więc z opalania nici. O wpół do szóstej zaczęliśmy zwijanie interesu, a o szóstej już byłem w domu. Szybko, nieprawdaż? Jeszcze tylko wizyta u Beaty i Faziego na spotkaniu redakcyjnym i już można było ułożyć do snu, gdyby nie konieczność napisania jeszcze dwóch tekstów do Biuletynu. Ale stworzenie czegoś z niczego to przecież nasza specjalność. Czyż każdy z nas nie jest McGyver'em albo przynajmniej Adamem Słodowym, tylko jeszcze o tym nie wie?
P.S. Chcielibyśmy bardzo serdecznie podziękować wszystkim, którzy brali udział w organizacji naszego udziału w targach, a w szczególności Gosi Preuss, która zaraziła nas bakcylem zaangażowania i Marcinowi Szymczakowi, którego trzy antyramy (z przepięknymi zdjęciami, z mapą świata z zaznaczonymi miejscami wypraw klubowiczów i logiem klubowym) wzbudzały spore zainteresowanie. Jesteście kochani.